niedziela, 27 czerwca 2021

F9: The Fast Saga

Wybaczyłem wiele tej serii, gdyż miałem sporo frajdy z poprzednich odsłon, niezależnie od poziomu, jaki reprezentowały (no może oprócz dwójki). Przyzwyczaiłem się też do tego, że każdy kolejny film próbuje przebić poprzednie (ze spin-offem włącznie). Jednak nie przypuszczałem, że po ósmej części z łodzią podwodną ktoś poważnie potraktuje dowcip: To dokąd teraz polecą, w kosmos?

Co mi się podobało? To, że autorzy wymyślają miliony sposobów, aby przywrócić postacie do życia i zebrać z powrotem w jeden zespół. Powrót Hana oraz ekipy z Tokyo Drift nie odbiega od tego, co zrobiono z postacią Letty. Choć dziwi mnie, że Sean zamiast zostać w Japonii, miałby szlajać się po niemieckich złomowiskach. Na razie najbardziej martwymi postaciami są te znane z jedynki, babka z piątki i Giselle, ale kto wie, może do następnego filmu wynajdą nekromancję. Wracając do sedna, lubię Hana, więc do licha z realizmem. Cieszę się z jego powrotu.

Bardzo fajny jest wątek przeszłości Doma i jego brata. Wręcz do tego stopnia, że zastanawiałem się, dlaczego ktoś nie zrobił filmu w tym klimacie. Bo pomysłów wystarczyło tylko na te kilka flashbacków? Oprócz tego, że stanowi powód wprowadzenia kolejnego członka rodziny, widać wreszcie to, o czym mówiono w początkach – za co Dom trafił do więzienia.

Utarczki między Tejem i Romanem są ok. Scena z Helen Mirren całkiem sympatyczna. Gratulacje za pilnowanie, żeby nie zostało zbyt wiele otwartych opcji. Np. jak zareaguje Sean na widok Hana teraz? Jest. Han i wizyta u Shawa w sumie też, ale to temat na kolejną odsłonę. Jedyne, czego nie ma, to Briana. Pomijając na moment śmierć aktora, autorzy chyba sami nie wiedzą, czy dać znowu wersję CGI, czy po prostu posłać bohatera w zaświaty. To niemal takie samo przedłużanie, jak umieszczanie kolejnych części serii między dwójką, a trójką. Aż w końcu szóstka wyrównała bieg wydarzeń.

Co mi się nie podobało? Cała reszta. Wydarzenia wyskakują, bo tak jest napisane w scenariuszu. Większego wymuszania bez motywacji nie znajdziecie w żadnym z poprzednich widowisk w serii. Aktorzy wydają się być tym bardziej znużeni, im dłuższy staż we franczyzie. Michelle Rodriguez ma zmęczenie wypisane na twarzy.

Humor, który niby kpi z poziomu absurdu osiągniętego przez filmy, nijak nie poprawia sytuacji, bo brzmi jak dowcipy bez zakończenia. Stwierdzenie, że ekipa odwaliła niemożliwe rzeczy w przeszłości nie usprawiedliwia tych rzeczy. To nie Deadpool.

Sceny akcji są przekombinowane. Nie odmówię im jakości, huku i demolki. Ale długość i ciągłe wynajdywanie sposobów na przedłużenie zaczynają męczyć średnio w 2/3 każdej takiej sceny. I tutaj zrobię dziwne porównanie. Hobbs & Shaw jest tak samo głupim, pseudo szpiegowskim filmem, co F9. A mimo to ogląda się go lekko, daje więcej radochy i czuć w nim więcej zaangażowania z każdej strony. F9 wlecze się, nie klei, nuży, a jego każdy element zdaje się mieć kij w dupie. Najgorsze sceny są związane właśnie z lotem w kosmos. Cholera, biorąc pod uwagę, jaki z Doma zrobił się Hulk, bardziej wiarygodne byłoby włamanie się do dowolnej bazy wojskowej i zestrzelenie satelity. Nudny seans przekłada się też na to, że widz przestaje wybaczać konwencję i błędy logiczne. Np. cała chryja związana z nową uber bronią. Ma ona 3 istotne elementy, do których potrzebne są jeszcze wystrzelenie satelity i upload. Wystarczyłoby zniszczyć połówkę tej broni (a na różnych etapach fabuły banda Toretto ma jedną lub drugą) i po zawodach.

Jeśli trzymałbym się tego, że nieparzyste filmy w serii to z reguły te lepsze, w tym wypadku tytuł tego zabawniejszego przypada duetowi Hobbs & Shaw. F9 to sumarycznie dziesiąta odsłona, która wymęczyła mnie, znudziła i, nie wierzę, że to piszę, wypadła gorzej od nie lubianego przeze mnie 2 Fast 2 Furious. Moja ocena: 2+.

niedziela, 20 czerwca 2021

Avatar: The Last Airbender

Po raz pierwszy z Avatarem zetknąłem się przy okazji recenzji niesławnej adaptacji M. Night Shyamalana. Filmu co prawda nie oglądałem, ale z opinii jasno wynikało, że pierwowzór jest więcej niż dobry. Cóż, to dopiero eufemizm stulecia. Powiedzieć o Avatarze, że jest dobry, to jak powiedzieć, że na pustyni jest ciepło.

Opowiadana historia dotyczy Aanga – ostatniego maga wiatru, który jest kolejnym wcieleniem Avatara, istoty potrafiącej władać wszystkimi czterema żywiołami. Problem polega na tym, że Aang gdzieś zniknął. Odnalazło go rodzeństwo nastolatków, Katara i Sokka, pochodzących z plemienia magów wody z Bieguna południowego. Sęk w tym, że obydwa wydarzenia oddziela 100 lat, w trakcie których naród ognia praktycznie podbił świat. W takich realiach świeżo odnaleziony 12-latek musi opanować pozostałe żywioły i przywrócić równowagę na świecie.

Ciężko napisać mi coś ponad to, że w serialu podoba mi się wszystko. Pomimo tego, że główni bohaterowie są dziećmi, autorzy rzucają ich w dorosły świat pełen poważnych problemów. Począwszy od zwykłego dorastania, przez pogodzenie się z utratą rodziny lub przeznaczeniem, po stawianie czoła trudom świata ogarniętego wojną. Pewnie, że większość z tych okoliczności jest umowna i postaciom idzie łatwiej, niż spodziewalibyśmy się po naszej rzeczywistości, ale zachowano tu istotną zasadę realizmu: każde działanie ma swoje konsekwencje. Te ostatnie pokazano po mistrzowsku. Czasami bardzo niepozorne czynności dają efekty dużo później.

Bohaterowie zachowują się adekwatnie do swojego wieku, swoich rozterek oraz tła, z jakiego się wywodzą. Przy czym to ostatnie nie definiuje ich jako ludzi. Rozwijają się, dorastają i zmieniają. Naturalnie, nie wszyscy. Świat potrzebuje szaleńców, upartych osłów oraz osób święcie wierzących w swoje racje – takich też tu znajdziecie. Humor jest przeważnie głupkowaty, ale pasuje do sytuacji i uczestników. Autorzy serwują go w odpowiednich dawkach, więc nawet jeśli wam nie podejdzie, przynajmniej nie będzie nachalny.

Postacie to nie wszystko. Twórcy przedstawiają nam ciekawy świat z bogatą historią oraz zróżnicowanymi kulturami. Magia jest połączona ze sztukami walki, a fantazyjne zwierzęta z powodzeniem mogłyby pojawić się w równie niesamowitych światach tworzonych przez świętej pamięci Benoît Sokala.

Jeśli chodzi o strukturę fabularną, to poszczególne sezony kojarzą mi się z oryginalnymi Gwiezdnymi wojnami. Pierwszy to Nowa nadzieja, drugi to Imperium kontratakuje, a trzeci to Powrót Jedi. Ogromną zaletą jest zamknięcie opowieści. Żadnego zawieszenia, żadnego urwania, kompletna historia. Jako ciekawostkę należy wspomnieć, że zastanawiano się nad czwartym sezonem, ale wspomniany we wstępie film fabularny skutecznie zarżnął pomysł.

Gdybym miał się do czegoś przyczepić, to chyba tylko do tego, że animacja w pierwszych odcinkach jest nieco słabsza od tego, co jest dalej. Nie zmienia to faktu, że Avatar: The Last Airbender to kawał mądrze i konsekwentnie poprowadzonego widowiska, na którym nie nudziłem się ani ja (całość widziałem dwa razy), ani moja córka (która leci przez nie ponownie). Moja ocena: 5+.

niedziela, 13 czerwca 2021

Oliver Bowden – Assassin’s Creed: Pojednanie

„Rok 1789: nad Paryżem wschodzi świt rewolucji francuskiej. Uciskany przez arystokrację lud powstaje. Bruk ulic spływa krwią – rewolucyjna sprawiedliwość ma wysoką cenę…

W czasach, gdy bogatych i biednych dzieli przepaść, a kraj rozdzierają wewnętrzne napięcia, Arno i Élise, młody mężczyzna i młoda kobieta, walczą, by pomścić wszystko, co stracili.

Wkrótce zostają wciągnięci w odwieczną wojnę asasynów i templariuszy, w świat pełen niebezpieczeństw – straszniejszych, niż mogli sobie wyobrazić.”

Od początku wiedziałem, że ta książka przedstawia wydarzenia z perspektywy Élise. Więc zakładałem, że na plus będzie konwencja obrana pierwotnie w Porzuconych. Argumenty przeciwko Pojednaniu wytacza komputerowe Unity, które póki co pozostaje dla mnie najgorszą grą w głównej serii (przy czym muszę wspomnieć, że nie grałem jeszcze w Odyssey i Valhallę). Jakież było moje zaskoczenie, gdy pochłaniałem kolejne strony i żałowałem, że muszę robić przerwy w lekturze.

Po pierwsze – Élise jest dużo bardziej wyrazistą połową duetu. Dzięki książce możemy obserwować jej dorastanie od małej rozrabiaki, przez krnąbrną nastolatkę, po opanowaną kobietę. W grze widać naprawdę niewielki ułamek tych emocji.

Po drugie – forma pamiętnika działa tu lepiej niż w przypadku Czarnej bandery. Przeskoki czasowe nie są tak chaotyczne pomimo uwzględnienia znacznie dłuższego okresu (mniej więcej od momentu poznania Arno po finał gry). Żeby było ciekawiej, znajduje się tu także nawiązanie do wspomnianej Czarnej bandery oraz Porzuconych i to takiego kalibru, że prawie wybaczyłem średniackość książkowej Black Flag. Ba, lektura wręcz motywowała mnie do dalszego odświeżania nielubianej gry!

W samej opowieści znajdzie się też kilka różnic względem pierwowzoru. Np. ucieczka Élise ze spotkania z Lafreniere wygląda inaczej. Zamiast spotkać Arno po jego ewakuacji z Bastylii, Élise jest świadkiem tejże. Jednak to wszystko drobiazgi, które nie wpływają na odbiór całości niezależnie od stopnia znajomości protoplasty.

Jak już wspomniałem, przez kolejne rozdziały dosłownie się mknie. Jedynym problemem jest chyba tylko to, że powieść zaprezentowała nam rewelacyjną główną bohaterkę, a w grze praktycznie tego nie ma. Trochę zmarnowano potencjał, bo po templariuszowym Rogue równie templariuszowe Unity mogłoby być ciekawsze. Tylko że wtedy narzekałbym, że znowu adaptuje się grę, zamiast ją uzupełniać, więc coś za coś. Podsumowując, papierowa wersja Pojednania to póki co najlepsza powieść związana z serią AC. Gorąco polecam tak trwającym fanom serii, jak i tym, którzy się od AC:U odbili. Moja ocena: 5.

niedziela, 6 czerwca 2021

The Falcon and the Winter Soldier – Season 1

Drugi serial z nowej fali rozpoczętej przez WandaVision, mający za zadanie wypełnić dziurę w oczekiwaniu na powrót filmów. Ten również zaczyna się wkrótce po Endgame.

Sam ma dylemat odnośnie podarowanej tarczy. Zamiast wcielić się w nowego Kapitana, oddaje ją do muzeum. Bucky niespecjalnie cieszy się z tego wyboru, natomiast rząd USA jest wniebowzięty, gdyż dzięki tej zabawce tworzą własnego Kapitana, nad którym mają większą kontrolę niż nad Stevem Rogersem.

Najlepszą rzeczą w tym serialu jest konsekwentne trzymanie się klimatu i tematyki (w przeciwieństwie do WandaVision). Jest to taka lżejsza wersja tego znanego z Captain America: Winter Soldier. Mamy więc organizację terrorystyczną, trochę szpiegostwa, trochę półświatka w Madripoorze, powracające postacie (Baron Zemo, Sharon Carter) i nawiązania do znanych elementów uniwersum (np. Wakandy). Opowieść jest prowadzona w przyzwoitym tempie, aktorsko jest bardzo dobrze wedle standardów MCU. Nie kumam hejtu na Walkera, który był świetnie napisaną postacią. Gość z ambicjami i ochotą kontynuowania dzieła Rogersa, ale na każdym kroku spotykający się z opiniami, jak bardzo się nie nadaje. Wypełnia go taka ilość uzasadnionej frustracji, że ta prawie wylewa się z ekranu.

Walki i sceny akcji są kreatywne i całkiem przyzwoicie zrealizowane, choć do Daredevila trochę im brakuje.

Największą bolączką tego serialu jest jego przesłanie. Antagoniści to bełkoczące wydmuszki, które nawet nie są w stanie do końca sprecyzować, o co walczą, ale walczą! Z kolei Sam zniża się do ich poziomu w finale sezonu. Jest tam taka scena, w której przemawia do polityków – strasznie kiczowata i przyprawiająca o zgrzytanie zębami. Konkluzją jego gadaniny jest: Musicie bardziej się postarać! A gdy główna szycha pyta bezpośrednio: "Jak? Rzuć jakiś pomysł albo kosztorys", Falcon odpowiada, że muszą się bardziej postarać i już. Do tego są też bzdury typu sprawa bankowa. Już pal licho, czy bankier rozpoznał Avengera, czy nie. Przedstawiciel placówki dostał dokładne wyliczenia, a i tak nie udzielił Wilsonowi pożyczki, bo… nie i już! Zamiast cieszyć się inwestycją, którą można przekuć na PRowe złoto (z perspektywy banku), autorzy woleli pokazać jeszcze jednego „rasistę”.

The Falcon and the Winter Soldier to przyjemny akcyjniak, którego pełen potencjał zarżnięto głupimi decyzjami w kilku aspektach. Dla fanów filmów Captain America pozycja obowiązkowa. Dla pozostałych raczej ciekawostka. Moja ocena: 4.