środa, 31 sierpnia 2011

Sala Samobójców

Nie podoba mi się ten film. Tak zwyczajnie. Postacie mnie denerwują (choć to można w pewnych momentach policzyć na plus), wydarzenia skaczą sobie ot tak, a poruszane problemy są w moim mniemaniu banalne. Pół biedy, gdyby film starał się jakoś przeanalizować całą sytuację, zasugerować, że coś można zmienić. Nie – leci tak, jakby za scenariusz robił przykład protokołu spisany z podręcznika dla przyszłych psychologów/pedagogów. Niby porusza problemy współczesnej młodzieży i środowisk, w których się ona obraca, ale jak już wspomniałem – nie ma w tym nic odkrywczego: żadnej analizy, żadnego komentarza, ot, z kamerą wśród zwierząt.

Główny bohater – rozpieszczony bachor, który nigdy wcześniej nie dostał chyba żadnej kary (już pominę zasugerowane przez jego ojca lanie kablem, chodziło o JAKĄKOLWIEK naganę) ani wpierdol od życia, strzela mega focha, bo się znajomi śmieją z niego na Facebooku (pominę z czego dokładnie, bo tę scenę można byłoby zastąpić dowolnym innym incydentem). Powoduje to ucieczkę do wirtualnego świata, odcinanie się od rzeczywistości, buntowanie się oraz całą serię gówniarskich zagrywek, byle tylko rodzice ‘cierpieli/wyli z bólu’. Nie żeby protoplaści byli bez winy – to również podręcznikowy przykład osób z poprzestawianymi priorytetami oraz ego tak wielkim, że upadek z niego na rozsądek zakończyłby się krwawym plaskiem.

Na plusy policzę przede wszystkim oprawę filmu. Bardzo fajne ujęcia, dobrze wkomponowana muzyka oraz mieszanka chat roomu tytułowej sali z rzeczywistością. Jako osoba siedząca trochę we wszelkiego rodzaju produktach sieciowych/społecznościowych zdaję sobie sprawę, że czegoś takiego na rynku nie ma, a obsługa tego rodzaju efektów byłaby zbyt skomplikowana dla przeciętnego użytkownika chatów. Jednakże taka wizja wirtualnej rzeczywistości doskonale podkreśla, dlaczego ktoś wolałby spędzać czas ‘tam’ zamiast ‘tutaj’.

Nie sposób też pominąć odtwórcy głównej roli – Jakuba Gierszała. Wychodzę z prostego założenia, że jeśli jakaś postać w trakcie seansu tak mnie wkurza swoim zachowaniem, to aktor doskonale wywiązuje się z powierzonego zadania.

Niestety to wciąż za mało, żeby mi się film podobał. Dobrze dobrane opakowanie, nieciekawa zawartość. Moja ocena: 2+.

Ghosts of Mars

Korzystając z filmwebowego opisu filmu: Ziemia, 23 stulecie. Ludzie już dawno skolonizowali Marsa. Międzygalaktyczna pani policjant, Melania Ballard i jej oddział dostają zadanie przetransportowania niezwykle groźnego przestępcy Desolation Williams do więzienia w marsjańskim mieście o wdzięcznej nazwie Chryse. Po lądowaniu na czerwonej planecie okazuje się, że grupa górników uwolniła duchy starożytnych marsjańskich wojowników, którzy od setek lat z ukrycia strzegą swojej planety... Oddział Ballard wraz z eskortowanym przestępcą będą musieli stawiać czoła... duchom Marsa...

Film Carpentera nadaje się idealnie jako zapchajdziura w trakcie jedzenia obiadu, bądź jako tło dźwiękowe jeśli ktoś nie korzysta z napisów. Dlaczego tylko tyle? Z powodu jego największej wady oraz największej zalety. Wadą jest to, że to ‘typowy’ Carpenter, a zaletą że to... ‘typowy’ Carpenter.

Mamy tutaj charakterystyczny dla reżysera surowy klimat (do którego trzeba się uciekać najczęściej przy niskim budżecie produkcji). Pierwsze pół godziny buduje jakieś namiastki nastroju korzystając z odpowiednich ujęć, oświetlenia oraz muzyki (ta ostatnia jest naprawdę fajna). Niestety w trakcie strzelanin i scen z większą liczbą aktorów/statystów wyłażą wszystkie problemy związane z małą ilością dostępnych funduszy. Z horroru robi nam się dobrze udźwiękowiony LARP osadzony w realiach zbliżonych do Resident Evil, w którym nie możemy brać udziału. Nastrój grozy pryska. Może widzowie wybaczyliby takie zabiegi, gdyby film powstał w latach ’80, lub na początku ’90, ale rok produkcji to 2001 – standardy się zmieniają i nie wszystko smakuje tak jak kiedyś.

Aktorsko jest co najwyżej średnio, a i to mam wrażenie, że jestem zbyt wyrozumiały. Fabuła nie przekonuje. Relacje między policjantami i przestępcami rozmywają się raz dwa, a z grupy osaczonej przez ‘potwory’ robi się ekipa do usuwania karaluchów. Normalnie mogliby szkolić marines z Aliens, jak nie srać w gacie w obliczu zagrożenia...

Jak już wspomniałem, film nadaje się na seansową zapchajdziurę, bo jeśli podejść do niego na poważnie, można się zawieść. Jest on zwyczajnie słaby, zarówno tak na niszowe horrory, jak i filmy Carpentera. Moja ocena: 2+.

P.S. Duchy Marsa polecił mi kumpel jako ciekawostkę. Jeśli ktoś grał w Red Faction: Armageddon to powinien obejrzeć także ten film. Dlaczego? Cóż, o tym lepiej przekonajcie się sami.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Prince of Persia (2008)

Powiem bez ogródek: nie lubię tej gry. Wkurza mnie w niej niemal wszystko. Myślałem, że może zareagowałem zbyt żywiołowo, gdy po raz pierwszy do niej podszedłem (i odinstalowałem po ubiciu dwóch bossów) 2 lata temu, ale nie. Właśnie ją ukończyłem (po 16-godzinnym maratonie) i moje odczucia są wciąż takie same.

Parokrotnie wspominałem na tym blogu, że uwielbiam trylogię Piasków czasu. Sands of Time dostał ode mnie 4, Warrior Within 5, The Two Thrones 4+. Prince of Persia 2008 nie ma nic wspólnego z tamtymi grami, poza tytułem. Może nie byłoby w tym nic złego (w końcu zawsze to szansa na nową serię), gdyby nie to że seria PoP zawsze stanowiła wyzwanie lub z takowym się kojarzyła, a Książę 2008 jest grą tak prostacką, że Assassin’s Creed przy nim to gra dla hardcore’ów.

Zacznijmy od sztandarowego elementu serii, jakim jest skakanie po platformach. W trylogii cholernie ważne było wyczucie czasu, precyzja i odrobina wyobraźni wzbogacona o umiejętność posługiwania się piaskami czasu. W PoP 2008 wyczucie czasu jest potrzebne mniej więcej w takim samym stopniu, jak w grach muzycznych. Większość odwiedzanych przez nas miejsc ma 2 ścieżki, którymi będziemy się poruszać. Po wyborze jednej z nich niemożliwym jest zgubienie się, lub utknięcie i zastanawianie nad obraniem dalszej drogi. Natomiast najlepszym przykładem na rytmiczną grę jest bieganie po ścianach, gdzie kierunek wciska się sporadycznie, a najczęściej stosuje 2-3 klawisze na zmianę (skok, przedłużenie biegu, użycie magicznego badziewnika). Mało tego, nawet jeśli spadniemy, nie zginiemy. Nasza towarzyszka – Elika – posiada zdolności, dzięki którym teleportuje się do nas i odciąga na ostatnią bezpieczną platformę.

Walka jest w zasadzie tak samo prostacka. Po pierwsze – jest jej dużo mniej. Przeciwników w każdym miejscu można policzyć na palcach obu rąk. Po drugie – combosy są strasznie krótkie, a zamiast kombinowania z otoczeniem i różnymi rodzajami broni, mamy 1 miecz,  ze 4 podstawowe ataki, blok i uniki – z czego te ostatnie są przydają się w walce z raptem 1 bossem. Starcia odbywają się zawsze w zestawieniu 2v1 (książę + Elika przeciwko komuś) i podobnie jak sekwencji skakanych – nie można ich przegrać. W najgorszym wypadku, gdy wróg przyciśnie nas do ściany/krawędzi, dostajemy możliwość wciśnięcia podyktowanego klawisza (taki QTE) i walczymy dalej. Jeśli się nie wyrobimy, Elika teleportuje nas poza zasięg ciosu wroga, a niemilcowi regeneruje się zdrowie (odrobina w przypadku bossa, całość u zwykłego potwora). Żeby było jeszcze łatwiej – w głównego złego nie uderzycie ani razu. Aby go pokonać, należy przejść banalną sekwencję platformową.

Sterowanie w trakcie biegania i skakania jest wygodne. Gorzej z walkami. W trylogii Piasków czasu, ba, nawet w wydanym rok wcześniej Assassin’s Creed (gdzie te mechanizmy uproszczono) gracz czuł swobodę. Tutaj postaci zdarza się reagować z opóźnieniem, co najbardziej irytuje przy atakach (zanim się księciunio ruszy, dostaje łomot) i unikach (j.w.).

Kolejnym moim problemem jest nasz protagonista – książę. Ten chłystek nie jest księciem. Nie chodzi mi o nastawienie godne fanatyka jednego z wcieleń Doctora Who (to nie mój Doktor, co zrobiliście z moim Doktorem?!). Fabularnie jest powiedziane, że tak naprawdę ten koleś to zwykła hiena cmentarna, a jedyną osobą z królewskim rodowodem i pod naszą (poniekąd) kontrolą jest Elika – postać z jakimś tłem fabularnym i osobowością. Owszem, pada stwierdzenie, że jeśli nasz włóczykij pomoże Elice, dostanie miasto, ale to nie czyni zeń księcia. Tak więc gra powinna nazywać się Princess of Persia.

Co do fabuły – jest idiotyczna. Początek w trakcie którego nasz młokos przypadkowo wpieprza się między wódkę, a zakąskę można jeszcze przeboleć. Czego nie znosiłem, to połowy dialogów. Nie mam pojęcie czy była to kwestia polskiego tłumaczenia, czy może w oryginale też to tak wygląda, ale wspomniana połowa linii dialogowych była tak głupia, że wolałem nie odpalać tych dodatkowych. Samych rozmów, które MUSIMY zobaczyć, jest stosunkowo niewiele. Całą resztę wywołuje się w określonych miejscach przez naciśnięcie klawisza. Możemy wtedy usłyszeć drobne docinki (to są te fajniejsze fragmenty), rozmowy o obecnej sytuacji (banał goni banał), rady odnośnie dalszej drogi (gra jest PROSTA, do tego Elika jest w stanie wysłać ognika/światełko wskazujące kierunek, po cholerę jeszcze te durne kwestie?!). Wisienką na torcie jest zakończenie negujące cały włożony w grę wysiłek. I nie, nie jest to bomba pokroju Sands of Time, pociągająca za sobą takie zmiany, że owocują dwoma sequelami. To kretynizm świadczący o tym, że nasz bohater ma chyba rozdwojenie jaźni, bo przez całą grę dążył do jednego celu, przebudził się na koniec zrobił coś przeciwnego. Gdyby dano mi wybór – czy chcę to zrobić – nie czepiałbym się. A tak świadczy to tylko o rozgarnięciu autora scenariusza.

Osobną kwestią fabularną, której nie sposób pominąć przy wersji PCtowej, jest DLC zatytułowane Epilogue. Prezentuje ono alternatywne i rzekomo oficjalne zakończenie gry. Nic tylko dociągnąć, pograć i może będzie lepiej? NIE. To DLC nigdy nie wyszło na PC, więc jeśli nie posiadacie konsoli, możecie co najwyżej obejrzeć jego zakończenie na Youtube (nota bene równie głupie, jak oryginalne, z tą różnicą, że to Elika wychodzi tym razem na niewdzięczną pindę). Jeżeli kiedykolwiek powstanie kontynuacja tej gry, to ciekawi mnie, którą wersję uwzględnią.

Na polską wersję również muszę ponarzekać. Nie dano mi wyboru wersji językowej – minus. Niektóre linie dialogowe są tak topornie przetłumaczone, że głowa mała. Chyba ktoś to translatorem robił (coś w stylu „Ta droga to droga wyjściowa. Chodźmy tą drogą.” w jednej wypowiedzi) – minus. Nierówno nagrany dźwięk. Jeśli w trakcie jednej rozmowy słyszę, że każda wypowiedź danej postaci ma inną głośność, choć ani ton, ani sytuacja nie uzasadnia tej zmiany, to coś jest nie halo – minus. Muszę przyznać, że jak zobaczyłem hasło: w roli księcia Maciej Zakościelny, to zwątpiłem. Na całe szczęście pomyliłem się. O ile jakość dźwięku to kwestia mocno dyskusyjna, o tyle jakość gry pana Macieja już nie. Jego głos zwyczajnie pasuje, a aktor potrafił odnaleźć się w sytuacjach nakreślanych przez scenariusz. Pani Bukowska również się spisała. Jeśli więc ktoś nie chciał kupować gry wyłącznie przez wzgląd na polskie głosy, to spokojna głowa – akurat w tej warstwie gra nie zawodzi.

Na sam koniec zostawiłem sobie kilka pozytywnych aspektów gry. Jako pierwsze pójdą lokacje. Ich design jest po prostu świetny. Miejsca są zróżnicowane, pełne szczegółów i szczególików. Najbardziej podobała mi się siedziba Alchemika, który całą okolicę oplótł rurami, zastawił zbiornikami, a jeśli zabrakło miejsca na coś na ziemi – podwiesił to na balonach. Klimat rodem z tytułów takich jak Schizm, Reah, Myst. Każde z miejsc występuje w dwóch wersjach – spaczonej i oczyszczonej. Naszym zadaniem jest pokonanie bossa (jednego na obszar) w czterech punktach danego miejsca. Następnie Elika dokonuje oczyszczenia owych punktów, a po odwiedzeniu wszystkich otrzymujemy dostęp do głównej siedziby szkodnika. Tam rozprawiamy się z nim po raz piąty i ostatni. Samo zepsucie/spaczenie ma postać czarnej mazi (albo macek wystających zewsząd, skojarzenia z Dahaką nieuniknione) oblepiającej, co się da, zaś lokacje mają wtedy ciemne i/lub przytłumione kolory. Po oczyszczeniu wszystko dookoła nas ożywa, pokrywa się roślinnością i światłem.

To światło należy traktować dosłownie. Poza tym, że jest jaśniej, dookoła punktu pojawiają się światełka, które trzeba zbierać, by odblokowywać kolejne rodzaje magicznych płyt, rozmieszczonych na ścianach i umożliwiających podróżowanie w miejsca niedostępne poprzez skakanie. Gra tym samym zmusza nas do wielokrotnego odwiedzania już oczyszczonych obszarów, gdyż po odblokowaniu dowolnego z rodzajów płyt możemy dostać się na nowe kondygnacje.

Drugim pozytywnym aspektem jest grafika i animacja. Jedno słowo oddaje ich jakość: bajeczne. Rozglądając się w trakcie grania łatwo dostrzec, że PoP 2008 częściowo naśladuje atmosferę znaną z Piasków czasu. Jeśli ktoś lubuje się w tak baśniowych klimatach, to ta gra jest ich pełna. Animacje są płynne, dynamiczne i pomysłowe. Oglądanie przelotów między płytami, obserwowanie oczyszczania okolicy, wpatrywanie się w ruchomą skórę przeciwników – to norma. Całości dopełnia świetnie wykorzystany cell-shading, dzięki któremu oprawa szybko się nie zestarzeje.

Ostatnia jest muzyka. Tutaj nie da się wiele powiedzieć. Pasuje do klimatu i przyjemnie się jej słucha, ale wrażenia, jakie po sobie zostawił kawałek Time Only Knows z Piasków czasu, nie powtórzy.

Jak tu ocenić grę, która tak dobrze wygląda, a tak paskudnie obchodzi się z fanem serii? Na kilka sposobów. Jeżeli jesteś casualowym graczem, który nie zna poprzednich odsłon, nie gra dla fabuły i chce sobie popykać w coś skakanego przez weekend, ocena: 4. Jeśli chciałbyś to przyprawić dobrymi walkami z wymagającymi przeciwnikami... to niestety nie tu, ocena: 3. Jeżeli zaś jesteś fanem poprzednich PoPów, liczysz na akcję, klimat, wciągającą historię, wymagającą walkę, takież zagadki oraz sekwencje platformowe zapadające w pamięć, to trzymaj się z dala od Prince of Persia 2008! Od oceny zerowej ustrzegł tę grę a) design lokacji, b) oprawa wizualna, c) Elika. Moja ocena 2-.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Conan the Barbarian (2011)

Daruję sobie opis fabuły, bo nie dość, że nie wciąga, to jeszcze zwyczajnie razi banałami i dziurami. Ja rozumiem, że od heroic fantasy nie muszę wymagać, cytując mojego kumpla, skomplikowanej analizy psychologicznej Conana, ale do licha ciężkiego, żeby kino akcji nie powodowało napięcia/skoków adrenaliny? Panowie, nie tędy droga.

Drugim, tradycyjnym już niemal, problemem obecnych filmów jest forsowanie efektów 3D. Nowa wersja przygód barbarzyńcy z Cymerii podąża tym niechlubnym trendem, wymuszając, by widz siedział w przyciemniających obraz okularach, nie oferując zbyt wiele w zamian. Cienizna i to straszna.

Trzecim niemiłym dla mnie zaskoczeniem był montaż dźwięku. Po raz pierwszy musiałem zatykać uszy w trakcie seansu, bo hałas w niektórych walkach (szczęk oręża, wrzaski, łoskot przewracających się elementów otoczenia itd.) zagłuszał nawet muzykę!

Czwarty i ostatni problem – postacie/gra aktorska. Ponownie, rozumiem, że nie mam co się spodziewać roli pokroju Firtha, czy Rusha z The King’s Speech, ale JAKIEGOŚ grania chyba mam prawo oczekiwać, nie? Nie licząc w zasadzie Rona Perlmana i Jasona Momoa postacie są nijakie i zachowują się tak, jakby czytały swoje kwestie, a nie grały.

Tyle narzekania, czas na jakiś pozytywny akcent. Numer jeden to wspomniany Jason Momoa i jego wersja Conana barbarzyńcy. Fanatycy gry Arnolda już dawno spisali Jasona na straty, więc do nich nawet nie będę próbował trafić. Moim zdaniem nowa wersja Cymeryjczyka bije na łeb starą. Arnie był chodzącym czołgiem i niespecjalnie kojarzył się z literackim oryginałem. Jason jest zwinny jak jasna cholera, a walki w jego wykonaniu naprawdę robią wrażenie. I nie, nie jest to Matrix w świecie Hyborii. Ron Perlman jako ojciec Conana – rola bardzo krótka, ale solidna.

Walki i sceny akcji – nie licząc dosłownie kilku nietrafionych zbliżeń trzęsącą się kamerą, robią wrażenie i są głównym argumentem, dla których warto ten film obejrzeć. Są naprawdę widowiskowe i krwawe. Tak jest – krwawe. Conan nie jest postacią, która powinna robić za idola nastoletnich smarków (choć producenci/zwolennicy PG-13 na pewno by sobie tego życzyli) i dlatego tym razem słychać chrzęst łamanych kości, widać lejącą się krew i miażdżone ciała, a okrzykom bólu nie ma końca. Tak trzymać!

Poza akcją dobrze prezentują się też pozostałe aspekty wizualne. Mamy cieszące oko plenery Cymerii, gorącą pustynię, zasyfione lochy, ogromne zamki, knajpy pełne łajdaków, walące się ruiny, czy ziejące chłodem pieczary. Dorzućmy jeszcze klimaciarskie kostiumy, dobrą charakteryzację i oręż.

Ostatnim plusem jest całkiem spora liczba nawiązań do prozy Howarda. Film nie jest adaptacją jakiejś konkretnej odsłony literackiej, ale da się wyczuć, że ma z nimi coś wspólnego (choć dlaczego nasi tłumacze z Acheronu zrobili w napisach Acheront – tego nie rozumiem).

Jeżeli wyłączyć myślenie i jakoś przetrwać momenty między walkami, to jest to film na 3. W przeciwnym razie zwyczajnie się wlecze i nie jest wart wizyty w kinie.

Be my victim

Sam pomysł na pochodzenie Candymana jest... straszny. Nie że naiwny, czy bez sensu, naprawdę straszny i makabryczny. Filmy o mordercy z hakiem zamiast dłoni zawierają sporą liczbę elementów charakterystycznych dla slasherów, ale z własnym klimatem i podejściem. Warto tutaj wspomnieć o tym, że współtwórcą historii opowiedzianych w dwóch pierwszych filmach jest Clive Barker. Last but not least – Tony’emu Toddowi udało się wykreować na tyle charakterystycznego oprawcę, że jeśli ktoś zechciałby robić remake bez niego w roli głównej, to miałby poważny problem. Podobnych prób podjęto się przy remake’ach Nightmare on Elm Street oraz Hellraiser. Koszmar wyszedł koszmarnie, a Wysłannik... no cóż, na razie dostępny jest tylko zwiastun, ale jeśli nawet twórca oryginału (ponownie Barker) odcina się od niego, nie jest dobrze. Tyle tytułem wstępu, przejdźmy do filmów.

Candyman

Helen Lyle jest studentką piszącą pracę na temat lokalnych legend i mitów. W ten sposób trafia na opowieść o Danielu Robitaille’u – malarzu niewolniku, który został zlinczowany za miłość do białej kobiety. Krążą plotki, że jeśli wymówi się jego imię – Candyman – przed lustrem 5 razy, przyjdzie po mówiącego i go zabije.

Film ten pochodzi z 1992 roku, a mimo to klimatem przypomina produkcje z lat ’80. Jego atmosfera jest gęsta i ponura. Ciekawe ujęcia oraz posępna muzyka sprawiają, że spora część seansu wydaje się być balansowaniem na granicy snu i jawy. Żeby było ciekawiej, to nie jest tylko wrażenie widza. Główna bohaterka tak bardzo zatraca się w swoim poszukiwaniu prawdy, że sama powoli przestaje rozróżniać sny od rzeczywistości. Mało tego, w pewnym momencie zaczynamy stawiać sobie pytanie, kto tak naprawdę jest mordercą.

Jako że nie jest to typowy slasher, fani Piątku 13-ego oraz Halloween mogą się do niego zrazić. Nie mniej jednak warto dać mu szansę zarówno z punktu widzenia slasheromaniaka, jak i miłośnika tradycyjnych horrorów. Moja ocena: 4.

Candyman: Farewell to the Flesh

W pierwszym filmie jedną z drugoplanowych postaci był profesor, którego specjalnością były mity i legendy. Po wydarzeniach z jedynki napisał on książkę analizującą mit Candymana. Żeby dowieść, iż nie wierzy w całe to zamieszanie, wypowiada publicznie imię mordercy do obwoluty książki (która w pewnym sensie służy za lustro, bo zawiera odbicie mężczyzny w momencie, gdy trzyma ją przed sobą). Nieco później profesora odwiedza jednoręki oprawca, ponownie grany przez Tony’ego Todda. Niestety policja o morderstwo posądza jego niestabilnego umysłowo syna, zaś córka (nauczycielka z Nowego Orleanu) podejmuje się wyjaśnienia całego zajścia.

Sequel nie posiada może tak ciężkiej atmosfery, jak poprzednik, ale wciąż jest dobrym horrorem. Muzyka trzyma ten sam wysoki poziom, a i ujęcia są niewiele gorsze. To czego mu brakuje, nadrabia ilością informacji i szczegółowych wizji przeszłości oraz linczu Daniela Robitaille’a. Film zdecydowanie bardziej przystępny dla szerszego grona odbiorców i wart obejrzenia. Podobnie jak część pierwsza zasługuje na 4, choć tym razem z nieco innych powodów.

Candyman: Day of the Dead

Tym razem Candyman staje się zmorą swojej dalekiej prawnuczki, którą chce wykorzystać do swojego powrotu.

Ten film ma w zasadzie 2 zalety: Tony’ego Todda oraz motyw z zakończeniem historii/trylogii (który nota bene jest podobny do sposobu na pokonanie Freddy’ego Kreugera). Cała reszta to po prostu parada pomyłek i idiotyzmów. Główna bohaterka potrafi krzyczeć i prezentować się nago pod prysznicem – gry aktorskiej nie uświadczymy. Kwestie mówione przez Candymana zostały w zasadzie skopiowane z poprzednich obrazów. Motyw z wrobieniem jakiejś dziewczyny w morderstwa też już był. Jeżeli ktoś robi sobie candymanowy maraton, może obejrzeć ten film pro forma. Jeśli zaś wrażenia z dwóch pierwszych części były pozytywne i nie chcecie ich psuć, to tę część omijajcie szerokim łukiem. Ocena 2-.

Veronica Mars - Seasons 1-3

Historia pewnej uczennicy szkoły średniej miasteczka Neptune. Dziewczyna nie jest typową przedstawicielką swojej grupy wiekowej. Po pierwsze – jest córką lokalnego prywatnego detektywa (który poprzednie stanowisko – szeryfa – stracił wskutek błędnego oskarżenia). Po drugie jej najlepsza przyjaciółka została zamordowana, co rzutuje na zachowanie Veronici. Po trzecie, młoda jest strasznie pyskata. Po czwarte, Marsówna również bawi się w detektywa. Przyjmuje zlecenia od uczniów ze swojej szkoły lub pomaga ojcu w pracy.

Niestety pomimo kilku fajnych postaci, niezłych i dowcipnych dialogów oraz ciekawych pomysłów na zawiązanie akcji, serial jest średni. Pierwszy sezon jest najbardziej schematyczny i może nużyć mniej wytrwałych. Do tego główny wątek ze śledztwem w sprawie morderstwa przyjaciółki Veronici jest zepchnięty na tak daleki plan, że czasami się o nim zapomina. Drugi sezon jest zdecydowanie najlepszy – ciekawe śledztwa (włącznie z głównym wątkiem – wypadkiem autokaru szkolnego, w którym giną uczniowie) i nieco przyzwoitych zwrotów akcji. Trzeci sezon jest z kolei strasznie nierówny. Widać, że twórcy gimnastykują się, jakby tu jeszcze zaskoczyć widza i niespecjalnie im to wychodzi. Na koniec zaś serwują taki natłok nowych twistów i cliffhangerów, że wręcz przeginają. Tym bardziej, że czwarty sezon nigdy nie powstał. Była co prawda jego krótka prezentacja (Veronica jako świeżo upieczona agentka FBI), ale po pierwsze – nie wspominała nic o niedokończonych wątkach i informacjach, a po drugie – niespecjalnie powalała. Ot, takie lekkie (niekiedy próbujące udawać poważne, a czasami będące poważnym), młodzieżowo-detektywistyczne widowisko. Obejrzałem przede wszystkim dla Kristen Bell grającej (bardzo fajnie) główną rolę. Moja ocena to 3+.

środa, 10 sierpnia 2011

In brightest day, in blackest night...

Jako że do kina w moim mieście Green Lantern z Reynoldsem nie trafił, postanowiłem obejrzeć wersje animowane z 2009 i tegoroczną w zastępstwie. Filmy DCAU mają to do siebie, że w większości przypadków stanowią osobne historie. Każda z nich w mniejszym lub większym stopniu jest w stanie zapoznać nowicjusza z podstawami komiksowego uniwersum.

Green Lantern: First Flight

First Flight opowiada historię Hala Jordana – pilota testującego samoloty, któremu przeznaczenie zsyła pierścień Zielonej Latarni – ‘organizacji’ odpowiedzialnej za utrzymanie porządku i pokoju w galaktyce. Hal jako człowiek nie jest mile widziany. Pomimo jego starań, większość traktuje go jak karalucha. Na dodatek Jordan daje się wplątać w intrygę, której finał zaważy na przyszłości wszystkich zielonych wojowników.

Z tego co da się przeczytać na forach internetowych – purystom komiksowym w ogóle się ten film nie podoba. Jednak z punktu widzenia laika jest to całkiem dobre wprowadzenie w klimat i postacie związane z Green Lantern Corp. Jeżeli ktoś planuje obejrzeć tegoroczny blockbuster z Ryanem Reynoldsem, to niech zacznie od First Flight. Animacja jest przyzwoita, aktorzy dobrze dobrani, a muzyka pasuje jak ulał. Jedynym problemem może być zbyt duże tempo akcji. Zanim się widz zorientuje, seans dobiega końca i pozostawia niedosyt. Moja ocena: 4.

Green Lantern: Emerald Knights

Tegoroczna produkcja mająca za zadanie podsycić zainteresowanie i umilić oczekiwanie na wersję live z Ryanem Reynoldsem.

Emerald Knights ciężko tak naprawdę nazwać filmem. To raczej zbiór opowieści. Latarnie zbierają się i planują jak tu pokonać wroga sprzed lat. Tymczasem nowicjuszka Arisia wcale nie czuje się wystarczająco odpowiednią osobą, by działać jako Zielona Latarnia. Z pomocą przychodzi Hal Jordan, który opowiada o swoich towarzyszach i ich drodze ku podjęciu odpowiedzialności. Każda z tych opowieści to osobny, krótkometrażowy film.

Tak jak poprzedni film zapiernicza z akcją, jakby go ktoś ze strzelbą gonił, tak ten potrafi się wlec niemiłosiernie (co jest o tyle zastanawiające, że oba trwają prawie tyle samo). Fajnie dowiedzieć się tego i owego o postaciach innych niż Jordan. Fajnie też że nie wszystko jest tak czarnobiałe, że niektóre wybory podjęte przez Zielone Latarnie mogą stać w sprzeczności z tym, czego się trzymali zanim zostali wybrani.

Obok nierównego tempa akcji wadą jest również animacja. Przez cały film miałem wrażenie, że gdzieniegdzie przydałoby się więcej klatek. Na szczęście muzyka i podłożone głosy stoją na tym samym dobrym poziomie, co w poprzednim filmie (mimo dobrania zupełnie innych aktorów). Było nieźle, ale wolę jednak First Flight. Emerald Knights otrzymują ode mnie 3+.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Get your stinking paws off me, you damned dirty ape!

Nowy film o planecie małp był dla mnie pretekstem do zmierzenia się z całą serią. Wcześniej widziałem tylko jedynkę, teraz jestem po całości. Na początek muszę się przyznać, że nie znam książkowego oryginału, więc filmy będę oceniał jako osobne twory, nie adaptacje. W poniższym opisie pominąłem seriale związane z uniwersum.


Planet of the Apes

Od tej adaptacji wszystko się zaczęło. Historia przedstawia się następująco: „Trójka amerykańskich astronautów ląduje na planecie do złudzenia przypominającej Ziemię. Okazuje się, że rządzą tam inteligentne małpy, natomiast zdziczali ludzie traktowani są jak zwierzęta. Przybyszom bardzo trudno przyzwyczaić się do nowej sytuacji.”

Film zalicza się do klasyki kina s-f. Efekty i kostiumy będą co prawda budziły uśmiechy politowania, ale weźmy pod uwagę rok produkcji. Nie mniej jednak sama opowieść wciąż stanowi najważniejszy argument za obejrzeniem tego dzieła. Zaczyna się od odkrycia, przechodzi przez planowanie ucieczki, potem do walki o przetrwanie, by na końcu uderzyć widza pointą między oczy. Jeżeli ktoś zamierza wybrać się na nowy film, albo chciałby zacząć swoją przygodę z serią – Planeta małp to pozycja obowiązkowa. Moja ocena to 5.


Beneath the Planet of the Apes

„Na poszukiwanie zaginionego na planecie małp komandora Taylora zostaje wysłany astronauta Brent. Podobnie jak jego poprzednik, Brent przelatuje przez wir czasoprzestrzenny i rozbija się na opanowanej przez inteligentne małpy planecie.”

W moim mniemaniu jest to jeden z najgorszych sequeli jakie kiedykolwiek powstały. Podstawowe założenia są strasznie naciągane, dorzucenie nowej postaci wymuszone, zaś film sprawia wrażenie zapchajdziury. Kilka informacji przydaje się jako pomost między jedynką, a trójką, ale to można doczytać w streszczeniach. Od biedy można obejrzeć, jeżeli widz chce się zapoznać z całą serią. W przeciwnym razie można sobie odpuścić. Moja ocena: zawyżone 2- (głównie za tych kilka przydatnych informacji).


Escape from the Planet of the Apes

„Dr Cornelius, szympans-naukowiec, który niegdyś pomógł komandorowi Taylorowi i jego rozbitkom, wraz z ukochaną, szympansicą dr Zirą odnajdują szczątki dwóch ludzkich statków kosmicznych, które rozbiły się na planecie małp. Budują z nich pojazd, który przenosi ich do współczesnego Los Angeles. Pasażerowie statku kosmicznego trafiają do zoo, ale szybko okazuje się, że Cornelius i Zira nie są zwykłymi małpami. Na podstawie opowieści Corneliusa ludzie poznają swoją przyszłość.”

Film z rodzaju: im więcej wiesz o swojej przyszłości, tym więcej robisz, by jej uniknąć, a w rzeczywistości przyspieszasz jej nadejście. I to w zasadzie wszystko, co da się powiedzieć o tej części serii. Nadal posiada kilka dziur fabularnych (z których większość jest odziedziczona po poprzedniczce), ale jest odczuwalnie lepiej. Efektów specjalnych mamy zdecydowanie najmniej z całej serii, podobnie jak i małpich kostiumów. Mimo to film ogląda się na tyle nieźle, że można do niego od czasu do czasu wracać. Ode mnie: 3.


Conquest of the Planet of the Apes

Przyszłość opisana przez małpich bohaterów powoli zaczyna się ziszczać. Ludzkość co prawda stara do tego nie dopuścić, ale im bardziej próbuje, tym więcej rzeczy wymyka się spod kontroli.

Na swój sposób bardzo fajnie przedstawiono rodzącą się rebelię małp. Na każdym kroku główny bohater – Cezar, syn małp z poprzedniego filmu – dostaje powody, by podążać za swoim przeznaczeniem i tak też czyni. Pomimo iż ludzkość dostanie w końcu łomot, to i tak kibicuje się małpom.

Podbój planety małp ogląda się naprawdę dobrze. Został on zrealizowany z większym od poprzednika rozmachem i takie też robi wrażenie. Jeśli miałbym polecać w tej serii jakiś film, to oprócz jedynki byłby to właśnie Podbój. Ocena: 4.


Battle for the Planet of the Apes

Film zamykający oryginalną serię. Cezar próbuje utrzymać pokój między tym, co zostało z ludzi, a małpimi pobratymcami. Wśród ludzi znajdują się jednak tacy, co chcieliby przywrócenia pozycji sprzed lat. Z kolei goryli generał Aldo dąży do całkowitego usunięcia ludzkości.

Przyspieszony (w tak krótkim okresie) rozwój małp trochę psuje spójność tego tytułu. Ma się przez to wrażenie, że twórcy chcą już po prostu skończyć cykl, ale wykorzystać do tego stare postacie. Nie jest źle, ale też bez rewelacji. Moja ocena to 3-.






Planet of the Apes (2001)

Najważniejsze w odbiorze tego filmu jest nastawienie. Przede wszystkim nie należy traktować obrazu Burtona jako remake’u pierwszego filmu. Jako adaptacja też się podobno niespecjalnie sprawdza. Jedyne neutralne wyjście to autorska wizja pewnego pomysłu, gdybanie: co by było gdyby.

Z pozytywnych aspektów należy wymienić przede wszystkim charakteryzację aktorów oraz ich grę (mówię tu tylko o małpach). Naprawdę świetna robota i choćby tylko dlatego warto ten film obejrzeć. Dobrze też prezentują się zdjęcia i efekty specjalne.

Czego niestety nie da się wybaczyć, to całe multum niekonsekwencji. Wiele akcji w filmie ma miejsce po deklaracjach, które im zaprzeczają (i nie ma to nic wspólnego z próbami oszukania kogoś). Do tego dochodzi sztywna gra Marka Wahlberga. Wisienką na torcie jest zakończenie. Miało ono chyba szokować w stopniu podobnym do pierwszego filmu, ale nie wyszło. Zbyt dużo interpretacji pozostawiono widzowi, który przy każdej próbie naprawdę musi naginać przedstawione w filmie realia, by powiązać je z ostatnią sceną.

Jak na Burtona, to jest to strasznie słabe kino (choć tu podobno zawinili producenci wprowadzający w cholerę zmian w wizji reżysera). Jak na film o planecie małp, to taki zwyczajny średniak (zarżnięty przede wszystkim przez stronę merytoryczną) i na taką ocenę zasługuje: 3.


Rise of the Planet of the Apes

Najnowszy film o ewolucji pokazującej ludzkości środkowy palec nie jest bezpośrednio związany ani z pierwszą serią, ani z obrazem z 2001. Jest to samodzielna opowieść wykorzystująca uniwersum i niektóre wątki znane z poprzedników.

Mamy więc lekarza pracującego nad genetycznym lekiem na chorobę Alzheimera. Mamy motyw małp, które po zażyciu leku rozwijają się w tempie, jakiego naukowcy nie przewidzieli. Jest kilka nawiązań do klasycznych tytułów z serii (cytat z łapami, data wystrzelenia promu z trójką naukowców oraz wiadomość o zaginięciu tychże, czy odwrócona w stosunku do poprzedniczek scena polowania). Z nowości należy wymienić niekorzystny wpływ jednej z wersji leku na człowieka i brak etapu małp-niewolników (po rozwinięciu się przechodzimy od razu do buntu).

Od strony wizualnej nowe małpy prezentują się znakomicie. Co prawda wygląd samych stworzeń może odrobinę zalatywać sztucznością w niektórych scenach, ale to jest najmniejszy z problemów. Największym są postacie ludzkie (deja vu?). Główny bohater, grany przez Jamesa Franco, jest kompletnie nieprzekonywujący. Nie chodzi mi tu o grę aktorską, tylko założenia scenariusza. Rozumiem, dlaczego pewne rzeczy robi, ale nijak nie widać tego, że chce to zrobić. To trochę tak, jak zmontowanie czyjegoś życiorysu z oklepanych schematów: w tym miejscu bohater wkurza się na urzędnika (i dokładnie to następuje).

Genezę planety małp polecam przede wszystkim ludziom, którzy widzieli (i lubili) poprzednie filmy. Niby da się ją oglądać bez ich znajomości, ale sporo detali wtedy umyka. W drugiej kolejności seans polecam osobom lubiącym filmy s-f o naukowcach, którzy w swoich zapędach na rzecz dobra ludzkości brną za daleko, a to mści się na wszystkich. Moja ocena: 4-.

P.S. Na koniec jeszcze mała rada: zostańcie na napisy. Zaraz po pierwszych nazwiskach pojawia się scena dopełniająca zakończenie i nadająca mu ciut bardziej złowrogiego wydźwięku. Ja już czekam na sequel.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Invasion

Mam problem z tym serialem. Z jednej strony zawiera fajny patent na tytułową inwazję kosmitów, zajebiście klimaciarskie miasteczko i ujęcia okolic Everglades, dobrze dobranych aktorów oraz przyzwoitą muzykę. Co kompletnie mi nie pasuje, to spowalnianie akcji przez tony problemów osobistych praktycznie wszystkich postaci. Rozumiem, że np. na samym początku ma to ręce i nogi, bo przedstawia poszczególne relacje i zależności między bohaterami, ale później gdy widz siedzi i czeka na rozwój akcji, wszelkie kłótnie oraz osobiste wycieczki niepotrzebnie to oczekiwanie wydłużają. Taki zabieg sprawia, że przy oglądaniu trzeba wykazać się pewną dozą cierpliwości, jeśli chce się przebrnąć przez całość. Ostatnim gwoździem do trumny jest fakt, że serial został anulowany po pierwszym sezonie. Mamy więc na koniec cliffhanger, który pozostanie nierozwiązany, a do tego sporo pytań, które nie doczekają się odpowiedzi. Szkoda.

Stąd właśnie mój problem z tym serialem, jest on nierówny. Jako wielbiciel s-f i opowieści z klimatem mógłbym spokojnie wystawić temu serialowi 4. Jednak jeśli wziąć pod uwagę wyżej wymienione wady, to ocena leci do 3. Jest dobrze, ale mogło być zdecydowanie lepiej.