niedziela, 21 maja 2023

Fast X

Dante (w tej roli Jason Momoa), syn mafiosa z piątej części serii chce się zemścić na Domie i jego rodzinie. Do tego jest takim złodupcem, że podbiera Cypher jej wszystkie zasoby na jej oczach, a ona sama ledwo uchodzi z życiem.

FX wraca do przeżutych schematów i poprzeczki absurdu na poziomie części szóstej oraz siódmej. Tym samym pomimo braku związku z jakąkolwiek logiką i prawami fizyki dziesiątka w wielu miejscach wydaje się widowiskiem dużo bardziej przyziemnym od dziewiątki, która wysłała bohaterów w kosmos. Dwie sceny zahaczają o ten klimat (w pierwszym akcie jest to odbijanie pędzącej miny dźwigiem, w końcowym zjazd po tamie znany ze zwiastunów), ale cała reszta to, jak wspomniałem, lekko przemodelowana szóstka i siódemka.

W zasadzie ciężko napisać coś więcej. Na dobrą sprawę fani i tak pójdą obejrzeć kolejną część Szybkich i wściekłych, a przeciwnicy i tak zjadą ją od góry do dołu. Jako durny film z dużymi eksplozjami, przegiętymi scenami akcji (ale nie tak idiotycznie wydłużonymi jak w #9), ogromną zbieraniną nazwisk, powracającymi martwymi postaciami, postaciami schodzącymi w sposób, który zapewnia furtkę do ich powrotu oraz bohaterami, których miało już nie być (Hobbs w napisach końcowych) i w sosie a’la telenowela brazylijska (dzięki obecności Dantego i siostry Eleny) jest ok. Nic specjalnego, ale też nie tak drażniącego jak poprzednik.

Jeśli ktoś szuka specyficznego argumentu, żeby obejrzeć Fast X, to niech to będzie Jason Momoa. Facet gra chyba najbardziej wyrazistego antagonistę w całej serii (wliczając w to Idrisa Elbę ze spin-offu), jest porąbany, ale widać, iż aktor bawi się znakomicie. Jego zagrywki będą kojarzyły się z różnymi wersjami Jokera, zaś jedna scena jest będzie robiła wrażenia inspirowanej przesłuchaniem z The Dark Knight.

Jeśli miałbym się czegoś czepić, to dwie rzeczy. Numer jeden - zakończenie. Zwyczajnie go nie ma. Natomiast jest cliffhanger, który przyprawia o przewracanie oczami jeszcze bardziej niż ostatnia scena z Matrix Reloaded. Vin Diesel już coś tam chlapnął w wywiadzie, że finał ma być trylogią zamiast planowanej dylogii, ale to pewnie będzie uzależnione od wyników sprzedaży. Numer dwa - syn Doma Osoby odpowiedzialne za casting wpadły na pomysł, żeby dziecko było czarne. Do tej pory sny był zawsze biały, a tu niespodzianka. Niby nic, ale czepiam się, gdyż głupota tej decyzji wybiega poza ekran. Chciałbym, żeby to ugryzło w dupę tych, co to wymyślili, ale pewnie się nie doczekam. Moja ocena: 3+.

niedziela, 14 maja 2023

The Super Mario Bros. Movie

Nie jestem pewien, czy to zasługa Sonica, że znowu zainteresowano się adaptacjami gier komputerowych na grunt filmowy, ale trudno nie cieszyć się z faktu, iż ktoś próbuje i do tego stara się nie powielać błędów filmowców z poprzednich dekad. No i ciężko zignorować fakt, że w tej sytuacji stara rywalizacja między maskotkami Segi i Nintendo w pewnym sensie odżyła.

Braci Mario poznajemy w momencie, gdy wydali ostatni grosz na reklamę swojej działalności i już za chwilę lecą na zlecenie, które… kończy się źle. Niewiele później w wyniku dziwnego zbiegu okoliczności związanego z ich branżą trafiają do Grzybowego Królestwa. Jednak w trakcie lotu zostają rozdzieleni. Mario trafia do królestwa księżniczki Peach, podczas gdy Luigi ląduje na ziemiach Bowsera.

Jeśli przynajmniej dwa pierwsze zdania brzmią znajomo, to znaczy, że mieliście okazję oglądać film Super Mario Bros. z 1993. Dlaczego? Bo te założenia są niemal prawie identyczne. Żeby było śmieszniej, w finale trafia się scena, którą również można porównać do produkcji z 1993. Jednak w przeciwieństwie do obrazu z Bobem Hoskinsem i Johnsem Leguizamo tegoroczna adaptacja bierze wszystko to, co tam spierdzielono i odkręca tak, by pasowało do imidżu znanego z gier nie tylko poprzez nazwę.

Największym osiągnięciem The Super Mario Bros. Movie jest w pełni udana celebracja własnych korzeni. Widowisko czerpie garściami z różnorodności światów z gier, porypanych projektów poziomów wymagających małpiego refleksu, a wszystko okrasza soczystą kolorystyką. Jednocześnie nie ogranicza się tylko do platformówkowych odsłon franczyzy, ani do samego Mario. Jednym z punktów fabularnych jest wizyta w królestwie Kong, zaś sekwencja spinająca dwa ostatnie akty to rozwałka w stylu Mario Kart. Każda scena akcji jest dynamiczna i nawet pomimo powtarzania się pewnych aspektów (bez jaj – to nie jest narzekanie, bo równie dobrze mógłbym narzekać, że w większości gier z Marianem trzeba skakać) nie da się nudzić. Do tego wszystko jest wyraźne i np. pomimo szybkiego przemieszczania się postaci nie traci się orientacji w tym, co się dzieje.

Większość humoru i sama historia są dość proste, w końcu projekt kierowany jest przede wszystkim do dzieci. Niemniej jednak wartości, wokół których wszystko się kręci (rodzina, nigdy się nie poddawać itp.) są na tyle uniwersalne, że każdy się odnajdzie. Ale nie jest to jedyny składnik dostarczający rozrywki. Zawarto taką ilość fanservice, slapsticku i smaczków, że nawet dorośli (zwłaszcza fani) znajdą coś dla siebie. W tle przygrywają znane motywy w nowych aranżacjach, tu i tam wciśnięto montaż, któremu towarzyszy jakiś słynny kawałek, np. Thunderstruck, Take On Me lub Holding Out for a Hero. Wisienką na torcie jest autorska piosenka w wykonaniu Bowsera, która przez wzgląd na realizację może nawet powalczyć o… Oscara. Akcja mknie w takim tempie, że przez te półtorej godziny nie zdąży się ziewnąć.

Gdybym miał się czegoś czepić, to chyba tylko tego, że TSMBM to taki Sonic na odwrót. W tamtym filmie jeż trafiał do nas i próbował ogarnąć nową rzeczywistość, zaś tutaj Mario i Luigi są wyrwani z Brooklynu i robią to samo po drugiej stronie. Jeżeli jednak nie robi wam to różnicy, nie odpycha was prostota, a lubicie gry z Mario i macie ochotę na czystą rodzinną rozrywkę, to nie ma co się zastanawiać, The Super Mario Bros. Movie jest dobrym wyborem na popołudnie przed dużym ekranem. Moja ocena: 4+.

niedziela, 7 maja 2023

Children of the Corn (2020)

Tytuł sugeruje, iż mamy do czynienia z kolejną adaptacją opowiadania Stephena Kinga (poprzednio były to wersje z 1984 i 2009 roku), rozwój akcji przywodzi na myśl Genesis, a rezultat końcowy nie jest ani jednym, ani drugim.

Nie mam zielonego pojęcia, dla kogo powstał ten film. Nie jest to ani prequel, ani ponowna adaptacja, tylko wariacja na temat części, która była słaba. Miejscem akcji nie jest Gatlin, tylko kolejna miejscowość: Rylstone. Zamiast Isaaca mamy Eden, a reszta przebiega podobnie wg założeń serii. Lokalni dorośli nie szanują swojej kukurydzy, a dzieci są wiecznie pokrzywdzone i zaniedbane. Eden jako pośredniczka między małolatami, a Kroczącym Pomiędzy Rzędami organizuje ich w rozkręcający się kult i brutalnie morduje wszystkich. Dzieciarnię próbuje powstrzymać najstarsza z nastolatek.

Ciężko mi uwierzyć, iż pomimo swojej beznadziejnej sytuacji dzieci tak łatwo dałyby się zmanipulować swojej rówieśniczce. Eden nie jest ani trochę charyzmatyczna, a w momencie gdy jej zabawy przeginają pałę (czyli dosłownie po pierwszej, która z powodzeniem mogłaby znaleźć się w Sklepiku z marzeniami Kinga), nikt z grupy niczego nie kwestionuje (oprócz Boleyn). Ogólnie postacie wydają się być karykaturami stereotypów, z których się wywodzą. Nie byłem w stanie współczuć komukolwiek, przejąć się losem miasteczka, ani kibicować mordercy. Nie popieram też zabiegu z pokazaniem Kroczącego Pomiędzy Rzędami w pełnej, komputerowo generowanej okazałości. Efekt wygląda jak słaba animacja z gry sprzed 15 lat.

W zasadzie jedynym aspektem w miarę nadającym się do polecenia fanom jatki są naprawdę krwawe sceny morderstw. Nawet te bez lejącej się krwi mają makabryczny wydźwięk. Ich rozłożenie jest w miarę równomierne, ale może to nie wystarczyć, by zachęcić kogoś do seansu. Do tego zwieńcza go zakończenie nawiązujące do slasherów: zło nigdy nie umiera. Tylko tutaj rozwiązano to w taki sposób, że praktycznie unieważnia sens działań głównej bohaterki. Normalnie szacun, że udało się odwalić ten numer jeszcze w tym samym filmie i to przed napisami końcowymi, a nie czekać na sequel, który i tak nie nadejdzie. Moja ocena: 2-.