niedziela, 26 listopada 2017

Justice League (2017)

Przeciwnik zapowiedziany w końcówce  Batman v Superman (żeby było śmieszniej, pokazany tylko w wersji rozszerzonej, w zwykłej ograniczono się do bełkotu Luthora) nadciąga. Musi zebrać trzy pierścienie władzy… pardon, Mother Boxy, dzięki którym urządzi Ziemię po swojemu. Kiedyś już próbował, ale przymierze elfów i ludzi… amazonek, atlantów i ludzi powstrzymało go. Na imię ma Sau… Steppenwolf.

Nie będę owijał w bawełnę, jeśli nie podeszło wam BvS, JL ma małe szanse, bo w większości zostało zrealizowane przez Snydera. Jednakże za resztę odpowiada nie kto inny, jak Joss Whedon, więc kto wie, może to będzie wystarczający argument? Ale po kolei.

Bezapelacyjnie największą zaletą widowiska są postacie. To dla nich powinno się obejrzeć ten film. Chemia w drużynie jest naprawdę fajna, aktorzy świetnie dobrani, a interpretacje bohaterów są również w porządku. Najbardziej obawiałem się Cyborga oraz nowej wersji Flasha. Cyborga, bo w zwiastunach wypadał drętwo, a Flasha, bo ten ma konkurencję w postaci serialowego odpowiednika, który obecnie biegnie przez czwarty sezon. Obie obawy bezzasadne, bo panowie robią dobrą robotę. To ostatnie to nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę największy mankament – brak czasu antenowego dla pojedynczych osób. Jako grupie poświęcono im go odpowiednio dużo, ale wprowadzenie dla poszczególnych członków Ligi jest w najlepszym wypadku pobieżne. Pół biedy dla Batmana, którego wszyscy znają, albo Supermana i Wonder Woman, którzy swoje solowe występy mają za sobą. Szkoda pozostałej trójki. W ogóle montaż jest cokolwiek dyskusyjny, gdyż to, że coś tam powycinano po drodze, bije po oczach przez cały seans. Tyle dobrego, że w przeciwieństwie do BvS zrobiono to wystarczająco sensownie (BvS w wersji podstawowej był wręcz za mało pocięty, co uwydatniła wersja rozszerzona), by nie mieć pretensji o wycinki, a jednocześnie mieć ochotę na Director’s/Extended Cut.

Niestety, rzeczy, do których łatwo się w tym filmie przyczepić, jest więcej. Rozbieżność między stylami Snydera i Whedona (że już nie wspomnę o tym, że chyba nikt nie wiedział, co z tym filmem robić, bo niezdecydowanie wręcz wisi w powietrzu) potrafi zazgrzytać. JL zaczyna się w podobnym tonie, co BvS: nasza paskudna rzeczywistość, nastroje powodowane śmiercią Supermana i bohaterowie powoli zaczynający wychodzić z cienia. Z kolei dalej zaczynają wskakiwać mniej lub bardziej suche dowcipy rodem z Avengers, jaskrawa kolorystyka i niskobudżetowa demolka na odludziu (przynajmniej nie tak absurdalna, jak ta z Doomsdayem, w której wrzucenie go w cokolwiek powodowało eksplozję). Mimo tego (a może dzięki niemu) dysonansu widowisko jest bardziej przystępne dla przeciętnego widza.

Z kolei fani tego uniwersum raz dwa wyłapią całą masę błędów świadczących o tym, iż chyba nikt nad nim nie czuwa tak, jak ma to miejsce w MCU. Linia czasowa została rozpierdzielona, np. powstanie Cyborga widzimy w pewnym monecie w BvS, a dialog w JL wskazuje, że miało to miejsce między filmami. Na domiar złego to nie jedyna niekonsekwencja. Powrót Supermana zapowiedziany w BvS zrealizowano zupełnie inaczej, olewając sobie tym samym story arc, z którego pochodził. Projekty, np. kostiumów amazonek różnią się od pokazanych w Wonder Woman, ale są to zmiany na gorsze i bezzasadne. Przyczepię się również do sceny po napisach (jak ktoś nie chce spoilerów, proszę o przeskok do następnego akapitu). Joe Manganiello to dobry wybór do obsadzenia roli Slade’a Wilsona (nawet powracający w tej sekwencji Jesse Eisenberg tak nie irytuje), ale charakteryzacja na starą wersję najemnika wyszła tanio, niczym średniobudżetowy cosplay. Manu Bennett jako Deathstroke w Arrowverse wypadł naturalniej i dużo lepiej.

Jedynym aspektem, którego nijak nie mogę obronić, są efekty specjalne. Ich jakość nie jest dyskusyjna, tylko zwyczajnie słaba. CGI bije sztucznością po oczach. Cybrog wygląda, jak z folii aluminiowej, Steppenwolfowi zapomnieli dać tekstury, a maskowanie zarostu Cavila przypomina oblepienie gęby plasteliną (kolega w jednej scenie wręcz zastanawiał się, czy aktora nie zmienili). 3D jest tak nędzne, że nawet obiekty lecące w kierunku widza ledwo „odstają”.

Wbrew temu zrzędzeniu bawiłem się dobrze. Chciałem filmową Justice League – dostałem (wraz ze smaczkami typu Green Lantern w retrospekcji oraz znany motyw muzyczny, np. Batmana z filmu Tima Burtona). Chciałem rozwałkę – dostałem. Mogę trochę grymasić, że zamiast konsekwentnego trzymania się wizji Snydera wciśnięto mi mniej przemyślanych Avengers w słabej oprawie, ale całą resztę wad akceptuję z pełną świadomością i chętnie do tego filmu (nawet jeśli to tylko kolejna, przeciętna komiksowa demolka) wrócę, zwłaszcza w wersji rozszerzonej. Moja ocena: 4+.

niedziela, 19 listopada 2017

The Punisher (2017) – Season 1

Frank Castle dokonał swej zemsty. Od pół roku ukrywa się, pracuje na budowie i co wieczór zmaga się ze swoimi demonami. I żyłby długo i nieszczęśliwie, gdyby nie to, że młodzik z jego miejsca pracy próbuje orżnąć gangsterów, co niemal przypłaca życiem. W wyniku całego zamieszania Castle’a namierza człowiek o pseudonimie Micro, który udowadnia Frankowi, iż jego misja nie dobiegła końca.

Po ośmiu odcinkach The Defenders wracamy do formuły trzynastoodcinkowej serii. Przyznam się, że niektóre z internetowych recenzji oraz to, jak ostatnim razem wyszedł Netflixowi serial tej długości (Iron Fist), nie wróżyły dobrze Punisherowi. Na moje szczęście myliłem się.

Pomimo tempa opowieści podobnego do przygód Danny’ego Randa tutaj nie zdarzyło mi się ziewać. Przede wszystkim dlatego, iż dobrze wykorzystano czas antenowy. Jest tu tyle gadania, ekspozycji oraz wciskania detali, że nie ma ani jednej ważniejszej postaci, na temat której nie wyrobilibyśmy sobie zdania. Dzięki temu zabiegowi angażujemy się w ich losy, a sami bohaterowie są dla oglądającego bardziej realni. Dużą zasługą jest też prowadzenie fabuły – bez zbędnego ganiania w tę i z powrotem od frakcji do frakcji, bez irytująco głupiego zachowania. Aktorzy odwalają kawał dobrej roboty, a Bernthal (Punisher) i Moss-Bachrach (Micro) to mistrzostwo świata.

Spotkałem się z zarzutami, iż w serialu jest mało Punishera (co w połączeniu z wyżej wymienionymi proporcjami gadania do akcji zbliża go do mało lubianego przez fandom The Punisher z 2004). Prawda, choć raczej w takim samym stopniu, w jakim było mało Batmana w trzecim filmie Nolana. Ponadto pomimo iż Castle gra pierwsze skrzypce, dodatkowych wątków jest tyle, że cały serial przestaje być opowieścią o Punisherze i przyległościach. Staje się opowieścią o spisku rządowo-militarnym, w której akurat znalazło się miejsce dla Franka i Micro, śledztwa agentki Madani, problemów weteranów wojennych ścierających się z codziennością, cameo Karen Page oraz wielu innych, rozdmuchujących fabułę rzeczy, które nie każdemu przypadną do gustu. To trochę tak jakby wziąć książkę Toma Clancy’ego, albo  filmową adaptację Ludluma typu seria z Jasonem Bournem i wrzucić do nich Bernthala.

Scen akcji nie będzie wiele, ale to, co zobaczycie, jest warte każdej poświęconej sekundy. Żeby było ciekawiej, to niby kilka scen na cały sezon, ale nawet tyle wystarczy, by Punisher zyskał miano najbrutalniejszego i najbardziej krwawego tworu zarówno pośród Marveli Netflixa, jak i w całym MCU. Pod tym względem przebija nawet film Punisher: War Zone z 2008. Za przykład niech posłuży scena retrospekcji, w której Frank broni swojego oddziału. Była opisana podczas rozprawy sądowej w drugim sezonie Daredevila, zaś jej realizacja kojarzyła mi się z podobnym motywem z serii The Punisher: Born. Dlatego mam też cichą nadzieję, iż nawet jeśli Disney ściągnie wszystkie filmy MCU z Netflixa na swoją platformę, pozwolą na dalszą produkcję seriali tutaj. Po takim występie Punishera nie widzę szans na powodzenie jakiejkolwiek wersji będącej krokiem wstecz/łagodzonej na rzecz kategorii PG-13 lub familijnego wizerunku wytwórni. Inna sprawa, że zakończenie sezonu jest jakieś takie dziwne, jakby twórcy sami nie wiedzieli, czy będą chcieli kontynuować tę serię, czy tylko zostawiają postać jako wsparcie dla innych.

Jeśli jesteście w stanie zaakceptować powyższą sytuację i narzucone przez nią proporcje, tempo i efekt końcowy, nie ma się co zastanawiać, tylko siadać i oglądać. Moja ocena: 4+.

niedziela, 12 listopada 2017

Try as they will, and try as they might, who steals me gold won't live through the night.

Skoro mamy filmy o zabijających ślimakach, pająkach, potworkach z kosmosu, maglownicy, martwym pedofilu, laleczce opętanej przez ducha mordercy, czy dżinie, to dlaczego nie skrzat? Zwłaszcza, że podobnie jak w przypadku dżinów daje to pole do popisu w pokazywaniu złośliwości tych istot.


Leprechaun


Powiadają, że gdy złapiesz skrzata, musi pokazać ci, gdzie schował swoje złoto. Albo jeszcze lepiej: znajdziesz je na końcu tęczy. Tylko co, jeśli skrzat to złośliwa menda, która zabije każdego, kto utrudni odzyskanie złota?

Zanim najbardziej rozpoznawalnym, małym aktorem stał się Peter Dinklage, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych był nim Warwick Davis, pomimo iż obaj panowie są w podobnym wieku. Jego pierwszą rolą był Ewok Wicket w Return of the Jedi. Z kolei ja pamiętam go od zawsze jako Willow z filmu o tym samym tytule. Tym razem pan Davis wciela się właśnie w złośliwego skrzata i towarzyszy serii niczym Robert Englund Koszmarowi z ulicy Wiązów.

Pierwszy Karzeł (jak przetłumaczono tytuł na polski) przywodzi na myśl mieszankę wielu filmów. Rozmiar antagonisty będzie budził skojarzenia z Laleczką Chucky. Miejsce akcji i jeden z dzieciaków to powtórka z Critters. Złośliwość w stosunku do ofiar to praktycznie Wishmaster (pomijając fakt, iż film o dżinie wydano po Karle), a poczucie humoru naśladuje Freddy’ego Kruegera.

Niestety, mimo tych wszystkich elementów ciężko mi polecić Leprechauna. Zabójstwa są mało wyrafinowane i niewiele ich w filmie. Gatunkowo zamiast slashera bliżej temu do komedii, jaką były czwarta i piąta odsłona Chucky’ego. Więc dlaczego w ogóle zawracać sobie głowę? Bo w jakiś sposób ilość kiczu i głupiej rozrywki jest dobrze wyważona. Część komediowa potrafi bawić, a teksty skrzata nie są tak suche i mdłe, jak to miało miejsce w Psycho Copie. Warwick Davis w roli potwora daje nie lada popis, co w zestawieniu ze świetną charakteryzacją i efektami na poziomie Gremlins może przypaść do gustu niejednej osobie. Dodatkowymi plusami są: wpadający w ucho motyw przewodni oraz młodziutka Jennifer Aniston. Co prawda nie mogę dać rekomendacji fanom gatunków, ale sam bawiłem się na tyle dobrze, że Leprechaun dostaje ode mnie: 4-.


Leprechaun 2


„She sneezes once, she sneezes twice, she'll be me bride when she sneezes thrice.” Tym razem skrzat-menda poprzysięga zemstę na pewnym rodzie. Za tysiąc lat weźmie sobie za żonę najładniejszą dziewczynę z rodziny, a każdego, kto stanie mu na drodze, zabije w wymyślny sposób.

Mam mieszane odczucia co do tej odsłony. Założenie fabularne jest dość zabawne, ale zawziętość skrzata jest opisana tylko w dialogach, w filmie słabo ją widać. Zupełnie, jakby on sam wolał skupiać się na głupich rymowankach i zabijaniu, niż faktycznym dowalaniu rodowi, który dał mu się we znaki. Taki obrót spraw powoduje, iż widowisko w wielu miejscach (zwłaszcza w pierwszej połowie) wlecze się. Na szczęście przeciwwagą są dość pomysłowe i groteskowe morderstwa. Potrafią wynagrodzić oczekiwanie.

Podobnie ma się warstwa aktorska. Warwick Davis świetnie się bawi, choć z jego ust lecą potworne bzdury. Natomiast główna dziewoja jest tak słaba w swej roli, że chce się przewinąć film. Pozostali wpadają dokładnie między tę dwójkę. Do efektów, charakteryzacji i muzyki nie sposób się przyczepić.

Czy warto zawracać sobie głowę Leprechaunem 2? Jeśli akurat nie mamy innego slashera pod ręką, oglądamy przy alkoholu i z ekipą, albo odrabiamy lekcję z historii gatunku, można się pokusić, ale szału nie oczekujcie. Moja ocena: 3-.


Leprechaun 3


Tym razem karłowi naraża się kilka osób powiązanych w ten czy inny sposób z kasynem Lucky Shamrock w Las Vegas. Przy okazji wracamy do korzeni, gdyż pretekstem do morderstw jest chęć odzyskania złota.

Jak na prosty koncept spaprano go w zadziwiająco złożony sposób. Przede wszystkim leży tempo opowieści. Karzeł spotyka głównych bohaterów po 30 minutach (z 90). Do tego czasu oba wątki są tak bardzo obok siebie, że jeden można byłoby wyciąć lub przynajmniej skrócić, bo ani ekspozycja związana z postaciami, ani zabawa w ciuciubabkę między karłem, a właścicielem lombardu nie jest zabawna. Gdy mała wredota wreszcie dotrze do kasyna i zacznie wykańczać kolejne osoby, to nadal nie ma co liczyć na zbyt wiele, bo dostajemy wątek przemiany jednego kolesia w karła, który skutecznie rozwleka opowieść. Dopiero ostatnie 30 minut to na tyle skondensowana rozrywka, że można się ożywić i zarechotać.

Poczucie humoru jest tak samo durne, jak w poprzednich częściach. Z kolei postacie wykazują się ponadprzeciętną głupotą. Nie na zasadzie: tak głupie, że aż zabawne, tylko żenująco głupie. Do tego stopnia, iż jest to jeden z filmów, przy których ma się nadzieję, iż rzekomo główny bohater skończy w plastikowym worku. Efekty specjalne wyglądają na coraz tańsze, muzyka na coraz mniej charakterystyczną (byle tylko brzmiała pseudoirlandzko) i tylko Davis trzyma poziom.

Jako że póki co oprócz tytułu, postaci i rosnących numerów filmów nie wiąże nic (przez co bardziej przypominają antologię), trójkę można sobie darować. Moja ocena: 2.


Leprechaun 4: In Space


Co mają ze sobą wspólnego Critters 4, Jason X, Dracula 3000 i Leprechaun 4? Wszystkie dzieją się w kosmosie i wszystkie są do chrzanu.

Ponownie mamy motyw uganiania się kurdupla za niewiastą. Jednak w przeciwieństwie do drugiej części, tutaj dziewoja jest chętna zostać żoną knypka, bo kuszą ją jego nieprzebrane skarby. W tym samym czasie na stację, na której znajdują się oboje, przybywa mały oddział marines. I tak zaczyna się polowanie jednych na drugich i vice versa.

Dekoracje i rekwizyty są odpowiednikiem niskiego budżetu kojarzonego z najtańszym, garażowym s-f, jakie możecie sobie wyobrazić. Wręcz chce się zaryzykować stwierdzenie, iż cała kasa poszła w charakteryzację Davisa oraz jeszcze jednego aktora, który pod koniec mutuje się w sporego potwora. Niestety oprócz nich i dosłownie paru zabójstw cała reszta jest zwyczajnie nudna. To ostatnie spowodowano tym, że przyzwoitych elementów jest mało i są rozstrzelone przede wszystkim w drugiej połowie filmu.

Najbardziej w tym filmie boli, że wbrew miejscu i czasowi wydarzeń tytuł miał szansę przełamać złą passę sequeli w kosmosie (do tej pory udało się chyba jedynie Hellraiserowi 4, a i to tylko dlatego, że nie był on w całości w konwencji s-f). Sam fakt, że kobieta towarzysząca Davisowi dzieliła z nim wiele cech charakteru (wliczając chęć wyrolowania po zdobyciu tego, co sobie upatrzyła) dawał niemałe pole do popisu, ale poza ich przepychankami słownymi praktycznie nie ruszono tematu. Pod ten paragraf podpada też cała reszta aspektów: nijaka muzyka, przebieg akcji, postacie, czy nawet odgłosy, które prawdopodobnie w całości zapożyczono z banku darmowych dźwięków, bo non-stop kojarzą się z czymś innym (np. grą Doom). Nawet sam karzeł nie rymuje tyle, co poprzednio. Moja ocena: 2-.


Leprechaun in the Hood


Karzeł na dzielni, joł! Jeden gościu podpierdziela mu złoty flet, którego dźwięk pozwala manipulować otoczeniem, a tym samym dorobić się fortuny. Samego karła trzyma uwięzionego za pomocą amuletu. Jego dobrą passę przerywa trzech młodzików, którym marzy się kariera raperów wszech czasów. Włamują się do typa, kradną flet i uwalniają karła. I tak zaczyna się gonitwa.

Nijak nie jestem w stanie polecić tego filmu. Może osoby interesujące się tym gatunkiem muzycznym, subkulturą hip-hopową oraz slasherami znajdą tu coś dla siebie. Bo jeśli odrzucić samą otoczkę i miejsce akcji, to jako slasher, horror, nawet czarna komedia, Karzeł 5 wypada naprawdę słabo. Ze dwa razy da się zarechotać na widok jatki w wykonaniu Davisa, ale poza tym z ekranu wieje nudą (nawet złe aktorstwo zamiast bawić przyprawia o ziewanie). Pomysł wyjściowy nie jest najgorszy, ale jego realizacja już tak. Bez polotu, bez jakichkolwiek zwrotów akcji, z bardzo małą ilością czasu ekranowego dla karła. Seans można rozważyć wyłącznie w ramach maratonu, najlepiej pod wpływem alkoholu (bez niego istnieje spora szansa, że będziecie musieli sobie tę odsłonę dawkować). Inaczej szkoda czasu. Moja ocena: 1.


Leprechaun: Back 2 tha Hood


Karzeł znowu na dzielni, joł! Ponownie mamy gangstersko-hip-hopowe klimaty. Ponownie ktoś kradnie złoto pokurcza, a resztę już znacie.

Strasznie nierówny film, ze wskazaniem na słaby. Z jednej strony wydaje się, iż wpakowano w niego większe fundusze, dzięki którym otrzymujemy ładnie stylizowane wstęp i zakończenie oraz przyzwoitą stronę techniczną, charakteryzującą się niezłymi zdjęciami i przejrzystym obrazem. Aktorstwo stoi też ciut wyżej od poprzedniej odsłony. Niestety, na tym koniec pozytywów.

Widowisko ponownie wlecze się. Karzeł przestał rymować, a zamiast rozwiązywać swoje problemy korzystając z magii, pozwala się skopać dosłownie przy każdym spotkaniu, by potem jednym mało wyszukanym ruchem załatwić adwersarza.  Najgorsze jest to, iż przez większość czasu nie widać nawet, jak to się dzieje. Np. wiadomo, że urywa rękę, ale zrealizowano to na zasadzie: sięgający po coś kurdupel, krzycząca postać, kurdupel stoi z zakrwawionym rekwizytem. Podczas całego seansu dosłownie dwa razy pokazano morderstwo od początku do końca. Pozostałe przypadki to właśnie takie dziwnie zmontowane sceny. Na domiar złego jest to pożegnanie z Davisem, u którego nie widać nawet krzty entuzjazmu znanego z poprzednich odsłon. Podobnie zresztą, jak u oglądającego. Moja ocena: 2-.


Leprechaun: Origins


Czwórka młodzików nocuje na irlandzkim odludziu. Ich życiu zagraża tytułowy karzeł.

Powiedzmy sobie szczerze, taki z tego filmu origin, jak z koziej dupy trąba. Karzeł nie jest powiązany w żaden sposób z poprzednimi odsłonami. Mam tu na myśli zarówno postać, jak i samo widowisko. Wbrew tytułowi nie dowiemy się też niczego o pochodzeniu poczwary (pod tym względem lepszą robotę robił Back 2 tha Hood w swoim wstępie).

Najgorsza jest jednak zmiana idei postaci. Zamiast złośliwego, rymującego kurdupla, otrzymujemy wariację na temat potwora z lasu dokonującego rzezi. Jeszcze żeby to było chociaż przyzwoicie zrealizowane. Jatka i sceny akcji są strasznie przeciętne i w wielu miejscach słabo widoczne (o efektach specjalnych lepiej w ogóle nie mówić). Gdyby to chociaż potrafiło utrzymać w napięciu, jak pierwsze Szczęki – nic z tego. Szkoda krajobrazu i mitologii, tylko się marnują.

Origins można potraktować dwojako. Jest to albo bardzo przeciętny slasher z potworem w roli antagonisty, albo bardzo zły sequel, którego nie warto tykać nawet dwumetrowym kijem, przez szmatę. W rezultacie moja ocena na koniec: 2+.

niedziela, 5 listopada 2017

Stranger Things 2

Powoli mija rok od dziwnych wydarzeń w Hawkins. Mieszkańcy przymierzają się do obchodów Halloween, ale zło kryjące się po drugiej stronie rzeczywistości nie zamierza odpuścić i znowu podnosi swój paskudny łeb.

Od razu przyznam się, iż oglądało mi się ten sezon z mniejszym zaangażowaniem. Co nie oznacza małym. Poszczególne odcinki (może oprócz dwóch ostatnich) nie trzymały mnie aż tak w napięciu, ale dzięki temu cliffhangery robiły większe wrażenie. O dziwo, konstrukcja jest bardziej spójna. Zamiast skakania między różnymi warstwami fabuły (o różnym wydźwięku i napięciu) stonowano wszystkie i rozwinięto równomiernie. Tym samym drugi sezon jest bardziej przystępny dla przeciętnych widzów. W ten sposób ostatnie odcinki stanowią idealnie dopasowaną kulminację i nie muszą konkurować z czymś, co nas trzepnęło po drodze. Do tego na portalu IMDB da się znaleźć informację, iż powstaną jeszcze sezony 3 i 4, ale gdyby ktoś zakończył oglądanie na drugim, to jego finał jest tak zrobiony, że daje wystarczająco dużą satysfakcję.

Zauważalnie spadła ilość nawiązań popkulturowych i geekowskich. W poszczególne grupy wprowadzono nowe postacie, które poziomem aktorskim nie odstają od weteranów serii. Najbardziej zauważalnymi dodatkami będą: Sean Astin (Samwise Gamgee), Dacre Montgomery (który wypadł naprawdę nieźle w tegorocznym reboocie Power Rangers jako czerwony ranger) oraz Sadie Sink. Muzycznie jest tak samo dobrze zarówno od strony ścieżek napisanych na potrzebę widowiska, jak i tych dobranych do rzeczywistości naszych bohaterów.

Jest jedna wada, która nie pozwala mi dać wyższej oceny. Kilka wątków wydaje się być stworzonych tylko po to, by bohaterowie odznaczyli jakąś traumę/doświadczenie na karcie postaci. Autorzy zapewne chcieli, by rozwijali się w określonym kierunku, ale w rezultacie wyszło to tak, że wątki zaczęto, rozwijano do wyznaczonego punktu, a gdy je odhaczono, przestano o nich wspominać. Największym winowajcą jest tu odcinek siódmy. Jego fundament położono na początku sezonu, potem zajęto się osobą, której ma dotyczyć, następnie w tymże odcinku połączono motywy. Tyle tylko, że od początku wiadomo, jak to spotkanie ma się skończyć, przez co w trakcie seansu non-stop towarzyszy uczucie: po co to pokazywać, albo czy nie dałoby się tego skrócić?

Podsumowując, ST2 jest warte poświęconego czasu, mimo jego mankamentów. Jeśli faktycznie powstanie ciąg dalszy, bardzo chętnie zasiądę do niego. Moja ocena: 4+.