niedziela, 27 listopada 2016

Fairy Tale Mysteries: The Puppet Thief

Koncepcja demonicznego lalkarza porywającego dusze dzieci spokojnie nadawałaby się na horror, albo przynajmniej dobrą tajemnicę do rozwiązania. Zamiast tego otrzymujemy kolejną wariację na temat agencji detektywistycznej braci Grimm, do której należy nasza bohaterka i strasznie płytką historyjkę, w jaką się wplątała.

Najgorsze w tej grze jest to, że praktycznie w każdej warstwie da się znaleźć niegłupie pomysły, które ledwie nadgryziono z powodu przyjętej konwencji. O fabule już wspomniałem. Z zagadkami jest to samo – na przykład ta z lustrzanymi pomieszczeniami, strasznie klimaciarski pomysł, który ograniczono do ułożenia jednej sekwencji kart i przeniesienia bodajże dwóch przedmiotów między pokojami. Poza tym zagadek wydaje się być niewiele, ich poziom trudności jest bardzo niski, a za każdym razem, gdy można byłoby dorzucić jakąś, otrzymujemy mało wyszukaną sekwencję hidden object. Tych ostatnich jest czasami tak dużo, że ma się wrażenie brnięcia od jednej zapchajdziury do drugiej. Żeby jeszcze były jakieś wyszukane i naprawdę testowały spostrzegawczość – nic z tych rzeczy. Robi się je od ręki, a niektóre przedmioty do odnalezienia powtarzają się zdecydowanie za często (np. król szachowy).

Muzykę spotkało to samo. Jest sympatyczna, przyozdabia klimat i raz dwa daje znać, jak niewiele jej jest. W związku z tym towarzyszy nam w bardzo krótkiej pętli, albo wcale. Graficznie ogólny zamysł jest w porządku, ale biorąc pod uwagę wiek gry oraz fakt, iż platformą docelową były urządzenia przenośne, obecnie oprawa straszy pustkami i niską rozdzielczością.

Na koniec warto wspomnieć o długości gry. Na poziomie ekspert podejście do głównego wątku i dodatkowej miniprzygody zajęło mi lekko ponad dwie godziny, a i to tylko dlatego, że w miniprzygodzie nie zauważyłem jednej sekcji hidden object i latałem jak głupi w poszukiwaniu brakującego przedmiotu.

Podsumowując, Fairy Tale Mysteries: The Puppet Thief jest tytułem tylko dla naprawdę wygłodzonych fanów prostych przygodówek lub jako zakup rzędu 1-2 euro (choć i za tę cenę da się znaleźć lepsze propozycje). Moja ocena: 2-.

niedziela, 20 listopada 2016

Cry Little Sister

Literacki oraz filmowy Dracula wyznaczyli pewien kanon. W późniejszych latach podjęto wiele prób interpretacji tak podstaw (kolejne adaptacje i wariacje na temat książki Stokera), jak i innych jego aspektów. Niektóre są mniej lub bardziej lubiane po dziś (Kroniki wampirów autorstwa Anne Rice, Świat mroku wydawnictwa White Wolf), inne obdarowano bezmiarem nienawiści (seria Twilight, Pamiętniki wampirów). Gdzieś obok tej całej zbieraniny są pojedyncze tytuły, o których ludzie raz dwa zapominają (Daybreakers), albo które darzą uwielbieniem graniczącym z kultem. Do tej ostatniej kategorii zaliczają się właśnie The Lost Boys – film cieszący się popularnością w pewnych kręgach, kojarzony przez wiele osób spoza nich. Co prawda tego samego nie da się powiedzieć o sequelach, ale o tym poniżej.


The Lost Boys


Matka wraz z dwoma synami przeprowadza się do Santa Carla, miasta nazywanego niechlubnie stolicą morderstw. Jak twierdzi jeden z bohaterów – gdyby wszystkie zakopane w okolicy trupy wstały, mieliby tam poważny problem z przeludnieniem. Rodzina zamieszkuje u ojca kobiety. Jego pasjami są: picie piwa, palenie trawki, taksydermia oraz randkowanie. Chłopaki czują się wyobcowani w tym dziwnym mieście, które za dnia zdaje się być pogrążone w letargu, a nocami bawi się w lokalnym lunaparku, ignorując przy tym niezliczone ogłoszenia o zaginionych ludziach.

The Lost Boys to mieszanka wybuchowa. Zacznijmy od reżysera, którego jedni będą kojarzyć np. z 8MM, Ogni świętego Elma, a inni z Batmana i Robina. Tak więc jeśli podczas seansu będzie mieć wrażenie specyficznego klimatu, już wiecie, skąd się wziął. Wrażenie to potęguje styl oraz kicz charakterystyczny dla lat osiemdziesiątych (ale nie przesadzony), a także muzyka (z piosenkami: Cry Little Sister i People are Strange na czele). Wampiry potrafią tutaj stanowić zagrożenie, ale z kolei nie tak duże, by grupa nastolatków sobie z nimi nie poradziła. Nie oznacza to, że te pierwsze są głupie, ani że ci drudzy przegięci. Udało się zachować balans dający sporo frajdy z oglądania. To samo tyczy się prowadzenia akcji. Elementy komediowe, horroru, sceny akcji, dialogi – wszystko to dobrano w takich proporcjach i wymieszano tak dobrze, że nie odczuwa się przesytu, niedosytu lub znużenia. Seans wciąga od pierwszych chwil i trzyma uwagę do samego końca.

Na tym ta mieszanka się nie kończy. Projekty i charakteryzacja wampirów robią wrażenie. Mitologia jest poniekąd zbliżona choćby do tego, co Stephen King zastosował w swoim Miasteczku Salem. Natomiast sam tytuł w pokrętny sposób nawiązuje do jednego z motywów rodem z klasycznych bajek dla dzieci. Nie będę zdradzał wszystkich smaczków, bo takich drobiazgów jest w tym filmie więcej. Najlepsze jest to, że w tym całym tyglu rozmaitości serwowanym przez twórców odnaleźli się aktorzy, którzy znakomicie potrafią zabawić oglądającego.

Jeżeli nie przeszkadza wam, że The Lost Boys, podobnie jak Gremlins, nie dają się zaszufladkować jednej konwencji (komedia lub horror), doceniacie specyficzny klimat tworzony tak przez okres powstania filmu, jak i reżysera, a do tego po drodze wam z tytułami pokroju Fright Night, czy wspomnianego Salem’s Lot – jest to zdecydowanie film dla was. Moja ocena: 4+.


Lost Boys: The Tribe


Kolejne rodzeństwo (brat i siostra) przeprowadza się, tym razem do Luna Bay. Przez wzgląd na słabą sytuację finansową wynajmują dom od ciotki (która twierdzi, że dla rodziny ma niższą cenę, ale w rezultacie zdziera z nich równo). Chris stara się podjąć pracę przy produkcji desek surfingowych, ale jedyny człowiek, który się tym zajmuje w okolicy, wygląda na stukniętego (Edgar Frog, grany przez powracającego Corey’a Feldmana). Żeby odreagować cały ten bałagan, rodzeństwo idzie na imprezę, która wywróci ich życie do góry nogami.

Powrót do serii 21 lat po oryginale to cokolwiek ryzykowna decyzja. Zwłaszcza, że zdecydowano się na sequel, a nie remake. Najgorsze jest to, że po dobrym rozpoczęciu reszta fabuły to słaba kalka oryginału. Otwierająca scena z gościnnym występem Toma Saviniego zawiera niezłą jatkę między wampirami. Na tym etapie myślałem, że to będzie naprawdę ciekawe. Sugerując się pod tytułem – The Tribe – miałem nadzieję, że zobaczę walkę co najmniej dwóch grup pijawek o terytorium. Zamiast tego oglądałem blady i ospały obraz nowej miejscowości, usłyszałem kilka powtórzonych z oryginału dowcipów, widziałem parę drobiazgów parodiujących pierwowzór, zero polotu, zero energii. Te ostatnie próbuje się maskować nową wersją Cry Little Sister, zbyt głośną muzyką, okropnie słabymi efektami specjalnymi, większą ilością krwi oraz golizną.

To jest właśnie problem The Tribe – brak mu wyrazistości i czegokolwiek z klimatu oryginału. Chyba tylko Corey Feldman zachował równie kiczowato przerysowane dialogi (wyrazy uznania za wygadywanie tak ogromnych bzdur z tak śmiertelną powagą). Gdyby oglądać ten film jako przeciętny film o wampirach z konkretną dawką krwi, to jest to średniak na 3. Niestety, jako sequel The Lost Boys, leni się choćby próbować dorastać oryginałowi do czegokolwiek i w tej wersji dostaje ode mnie: 2.


Lost Boys: The Thirst


Tym razem pierwsze skrzypce gra Edgar Frog (z okazyjnie przewijającym się Alanem). Edgar dostaje zlecenie na wampira, który tworzy armię w dość cwany i odpowiednio uwspółcześniony sposób. Istnieje też podejrzenie, że skoro ten wampir jest tak potężny, może być jednym z najstarszych, a zabicie go przywróciłoby ludzką postać wielu osobom.

Temu filmowi udało się nieco mnie zaskoczyć. W zbyt krzykliwej oprawie z dwójki udało się zawrzeć nowe pomysły, nie naśladujące oryginału. W przeciwieństwie do The Tribe, The Thirst nie nawiązuje do poprzedników wyłącznie za pomocą głupkowatych aluzji. To pełnoprawny sequel uwzględniający wydarzenia i miejsca obu poprzednich odsłon. Mamy wzmiankę o rodzinie Emersonów, wiemy, co się stało z Alanem, a całości towarzyszą sentymentalne smaczki, jak czternasty numer komiksu o Batmanie. Do tego dorzucono niegłupi zwrot akcji oraz łącznik z potencjalnym sequelem, który niestety nigdy nie ujrzał światła dziennego.

Żeby nie było tak różowo, widowisko ma swoje problemy. Najpoważniejszym jest pierwsza połowa filmu, która wydaje się być strasznie toporna i zmontowana byle jak, aby tylko grupę bohaterów jakoś dostarczyć na miejsce rzezi. Sama rzeź jest odpowiednio krwawa i efekciarska, ale towarzyszy jej taka ilość kiczowatych dialogów i sucharów, że nawet najwięksi fani oryginału mogą poczuć zażenowanie. Niemniej jednak jeśli wybierać tylko jeden sequel The Lost Boys do obejrzenia, The Thirst jest lepszą opcją. Nie jest rewelacyjny, ale czuć więcej włożonego wysiłku w produkcję. Moja ocena: 3+.

niedziela, 13 listopada 2016

Deus Ex: Mankind Divided

Minęły dwa lata od incydentu w Panchei. Adam Jensen jest teraz agentem Interpolu i pracuje dla komórki umiejscowionej w Pradze. Dodatkowo Adam nie pamięta, co się z nim działo przez pierwsze pół roku po całej aferze. W  międzyczasie świat zaczął traktować wszystkich posiadających augmentacje jak obywateli trzeciej kategorii. Wprowadzono segregację i pozwolenia na przebywanie w określonych miejscach, pojawiły się getta. Jakby tego było mało, co chwila jesteśmy świadkami sytuacji i zamachów, które tylko zaogniają konflikt.

Już samo zawiązanie fabularne wydało mi się kompletnie bzdurne. Pierwszym skojarzeniem było, że to tak, jakby użytkowników Samsunga Galaxy Note 7 posegregować w ten sposób. Serio po jednym incydencie cały świat na hura chce ograniczyć taką technologię? Drugą bzdurą są wydarzenia związane z samym Jensenem. Jeśli ktoś chce uniknąć jakichkolwiek spoilerów, niech przeskoczy dwa akapity dalej. Po pierwszej misji wychodzi na jaw, że podczas półrocznej nieobecności Jensena w świecie żywych ktoś zainstalował mu dodatkowe, eksperymentalne augmentacje. Mało tego, gdy Adam zostaje odnaleziony, klasyfikują go jako Johna Doe. Sarif twierdzi, że to niemożliwe, bo każda oryginalna augmentacja ma swój numer i jest rejestrowana. Oznaczałoby to, że ktoś wymienił WSZYSTKIE części Adama na nieoznakowane. Pół biedy, gdyby ten wątek jeszcze do czegoś prowadził, ale nie – dokładnie w tym miejscu się urywa. Można prowadzić spekulacje (po sieci krąży teoria, iż ten Jensen jest klonem) oraz kombinować, kto konkretnie za tym stoi, zwłaszcza po obejrzeniu scenki w napisach końcowych, ale to tyle – żadnego zamknięcia nie dostaniecie. O innych wydarzeniach z tego okresu można dowiedzieć się z książki Deus Ex: Black Light.

Osobną zbrodnią jest to, co zrobiono z fabułą już w trakcie gry. Po wstępnej misji jesteśmy świadkami zamachu. Naturalnie, jako agent Interpolu podejmujemy się śledztwa. Jeden z wątków prowadzi nas do osoby odpowiedzialnej za konstrukcję bomby. Drugi do tego, co chciano zamaskować tym wydarzeniem (o dziwo, nie CETA). Dochodzimy do trzeciego – kto chciał zatuszować informacje o zamachu. Tego nie dowiecie się, jeśli nie kupiliście gry przedpremierowo, albo w pierwszym dniu, albo w wersji deluxe. Nie żeby ta misja była specjalnie długa, bo to ze 30 minut wszystkiego, ale jest to tak blisko głównego śledztwa, że wycięcie zawartości czuć, jak uderzenie w twarz. Na domiar złego zakończenie gry sprawia wrażenie urwanego, z doklejonym na szybko podsumowaniem naszych akcji, żebyśmy nie mieli poczucia grania dla samego grania. Wspomniana wyżej scenka w napisach tylko dolewa oliwy do ognia, bo sumarycznie otrzymujemy tylko kilka ogólnikowych odpowiedzi i pierdyliard dodatkowych pytań bez nich. Jeśli to ma zachęcić do kupienia następnej części, to ja odpadam.

Biorąc pod uwagę, że przed Mankind Divided mieliśmy The Fall, warto sobie zadać pytanie, ile nam umknie bez znajomości tego drugiego. W zasadzie nic. W MD pojawia się Alejandra Vega, którą uratował Ben Saxon. Dziewczyna pokrótce streszcza swój udział w tamtym tytule i na tym koniec… Prawie… Historia z The Fall była urwana. Ponieważ gra nie doczekała się sequela, jedynym sposobem na dowiedzenie się, co było dalej, jest lektura Deus Ex: Hard Line, skupiającego się na wydarzeniach po TF i losach Vegi. Więc jeśli ktoś chce faktycznie coś nadrobić, to nie tyle The Fall, co Hard Line, choć raczej pro forma, bo odniesień do tegoż w Mankind Divided nie ma (nie licząc postaci).

Najwięcej frajdy z fabuły dają zadania dodatkowe (nie poboczne, związane z wątkiem głównym). Przede wszystkim przez wzgląd na sposób rozpoczęcia. Niektóre pojawią się, gdy przeczytamy jakąś wiadomość, namiary na inne można dostać od handlarza informacjami. Problemem jest sztywny podział gry na sekcje. Za każdym razem, gdy musimy opuścić Pragę, wszystkie dostępne zadania znikają, niezależnie od tego, czy jeszcze ich nie ukończyliśmy, czy nie znaleźliśmy. Jeśli nie ma statusu: ukończone, zapomnijcie o powrocie do niego. W trakcie następnej wizyty w mieście dostępne będą nowe zadania. Pragę odwiedzicie 3 razy. Warto więc przy każdych odwiedzinach robić wszystko, co dostępne. Raz, że są to lepiej napisane zadania, a dwa, że dużo zabawniejsze (przy „porwaniu” członka mafijnej rodziny na zlecenie głowy tejże dostałem wręcz głupawki).

Tradycyjnie dla serii – do każdego problemu da się podejść na kilka sposobów. Nawet bossów da się przegadać lub ogłuszyć. Grając skradaczem nie miałem okazji do przetestowania strzelania, ale te kilka razy, gdy mnie przeciwnik zdybał, ginąłem tak szybko, że nie zdążyłem wcisnąć Escape, żeby załadować stan gry (a animacji „zejścia” nie da się przerwać). Śmiem twierdzić, że Jensen stał się mniej wytrzymały, nawet z odpowiednimi augmentacjami. Inna sprawa, że granie w stylu stealth jest przegięte w drugą stronę. Przy kamuflażu i zapasie baterii (co nie jest trudne, jeśli sprawdzacie każdy kąt, albo bawicie się w crafting) nie ma miejsca, do którego nie da się wejść… głównymi drzwiami… Zwłaszcza, że kamuflaż odbija także lasery z zabezpieczeń.

Z augmentacjami wiąże się jeszcze jedna nowinka – ulepszenia eksperymentalne. Z powodu ich natury na początku nie jesteśmy w stanie uruchomić zbyt wielu augmentacji, bo przeciążą nam system. Mniej więcej przez pierwsze pół gry musimy decydować, co włączać, a czego nie. Potem dostajemy fabularne wyjaśnienie, dlaczego jest już ok i od tej pory nie mamy żadnych ograniczeń… To po co one były? Osobną kwestią jest przydatność nowych zabawek. Niby jakaś jest, ale grę da się ukończyć inwestując wyłącznie w stare i znane rozwinięcia.

Zastanawiające jest upraszczanie jednych warstw, a komplikowanie innych. Na przykład: w Mankind Divided ani razu nie chlapnąłem się w żadnej z rozmów z użyciem analizatora zachowania (co okazyjnie zdarzało mi się w Human Revolution). Z kolei hakowanie dostało nowe programy, nowe przeszkody i nową oprawę graficzną. Nowe programy służą m.in. do odsłaniania ukrytej siatki połączeń (bo nie każda jest widoczna w całości). Nowe przeszkody, to np. ukryte firewalle, które da się obejść za pomocą programu stealth. Nowa oprawa graficzna to dobajerzony rzut izometryczny, który przy co większych sieciach jest nieczytelny, bo odziedziczył po The Fall słaby zoom oraz kiepskie przesuwanie ekranu, a od siebie dorzucił kłopotliwe rozmieszczenie interfejsu, przez co bardzo często zamiast zaznaczyć interesujący mnie punkt sieci, znajdujący się w górnej części ekranu, klikałem na przycisku użycia programu zatrzymującego namierzanie.

Skradanie się zmodyfikowano. Dorzucono sporo opcji kontekstowych, jak bieg od kryjówki do kryjówki (także przed siebie, nie tylko na boki), czy przeskakiwanie górą. Przeciwników łatwiej nokautować i wciągać poza pole widzenia ogółu (choć wygląda to komicznie, jak na przyjęciu wciągamy gościa za stół, a ludzie stojący niecałe pół metra z drugiej strony nie reagują). Problem zaczyna się przy przełączaniu się między ukrywaniem się, a swobodnym poruszaniem. Adam zachowuje się, jakby się przylepił do zasłony, potrafi reagować na przełączenie z opóźnieniem lub wcale (przynajmniej za pierwszym razem). Ponadto przy przejściu między kryjówkami zdarza mu się wlec i potęgować wrażenie „przylepiania” do ściany. Nie wiem, czy to kwestia nowego silnika, czy portu, czy sterowania na PC, ale jest to naprawdę upierdliwe.

Skoro jesteśmy przy silniku, o ile do projektu odwiedzanych miejsc nie jestem w stanie się przyczepić (zarówno rozmieszczenie wszystkich elementów, jak i aspekt wizualny zrealizowano pierwszorzędnie), o tyle do ekranów ładowania już tak. Z jakiegoś powodu Mankind Divided stara się naśladować gry open world, gdyż w przeciwieństwie do Human Revolution ma tylko jeden quest hub, w którym spędzimy większość czasu. Mowa tu oczywiście o Pradze. Niestety, gdyby  zebrać do kupy powierzchnię, po jakiej będziemy się poruszać (nawet dorzucając miejsca spoza Pragi), będzie to stosunkowo mała przestrzeń. Natomiast czas ładowania wygląda, jakbyśmy próbowali załadować wszystkie części Assassin’s Creed jednocześnie.

Czas rozgrywki również dupy nie urywa. Pojedyncze przejście z dość szczegółową eksploracją (ale niepełną) zajęło mi około 30 godzin (na Steamie mam 36 na liczniku, ale parę razy zdarzyło mi się zostawić grę spauzowaną). Human Revolution – Director’s Cut w podobnym trybie zajął mi lekko ponad 40 godzin, a trzeba jeszcze nadmienić, iż gatunek RPG nie stał w miejscu. Pomiędzy tymi grami mieliśmy Wiedźmina 3, który jednorazowo zajął mi trochę ponad 120 godzin. Nie pomaga dorzucanie krótkich (przynajmniej wnioskując na podstawie Desperate Measures) DLC jako Jensen Stories, które są jeszcze gorsze od The Missing Link. Samo Desperate Measures było wyrwane ze środka, dawało graczowi jakiś bardzo podstawowy sprzęt, kilka augmentacji i 15 punktów praxis. Pardon, ale jeśli ktoś bawił się w eksplorację i inne rzeczy dające punkty doświadczenia, na tym etapie byłby dużo lepiej przygotowany. Sytuacji nie ratuje też multiplayerowy tryb Breach bazujący na jednej sekwencji z gry, tylko przerobiony tak, jakby był doklejoną na siłę grą free to play. Przyznam, że samego trybu nie odpalałem, bo jak doczytałem, o którą sekwencję chodzi, stwierdziłem, że szkoda czasu. Pominę już mikrotransakcje, których obecność wprawia w paranoję typu: A co jeśli leveluję za wolno? Szkoda też strzępienia klawiatury na przepustkę sezonową zawierającą przedmioty jednorazowego użytku. I to nie na zasadzie: raz na każde przejście gry – to byłoby za dobre. Zasada brzmi: raz w ogóle, potem możesz kupić kolejną…

Na koniec wspomnę o warstwach audio i video. Aktorsko jest podobnie do Human Revolution, więc jak się komuś podobało, tu poczuje się swojsko. Muzyka jest równie rewelacyjna, co w poprzedniku – można jej słuchać godzinami po wyłączeniu gry. Grafika jest odpowiednio klimaciarska i pełna prześlicznych efektów, choć z jakiegoś powodu zabrakło bursztynowego filtra. Gra niestety nie śmiga tak płynnie, jak HR i nie chodzi nawet o mój sprzęt. Spadki klatek na sekundę potrafią być kompletnie losowe, niezależnie od tego, co się dzieje na ekranie, a przyciemniania ekranu przy ogłuszeniach / zabójstwach w ogóle nie da się uzasadnić (poprzednio też były, ale tu są dłuższe). Całość okraszono bardzo małą różnorodnością animacji, przez którą nasuwa się następujące skojarzenie: „możesz otrzymać samochód w każdym kolorze, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny”.

Jeżeli podejdziecie do Mankind Divided jak do serii łamigłówek / wyzwań w klimacie cyberpunka, bez oglądania się na poprzednie odsłony, to jest to gra na co najmniej 4-. Dopracowana mechanicznie na tyle, by zapewnić sporo zabawy. Jeśli jednak nowy Deus Ex interesuje was jako RPG z fabułą, światem i tak dalej, to lepiej poczekać do jakiejś przeceny. Dla mnie sporo rzeczy było nieprzemyślanych, urwanych, a usilne próby dojenia mnie z kasy lub sugestie tychże tylko irytowały. Tutaj mój brat zwrócił mi uwagę na istotną kwestię. Ten sam wydawca robi remake Final Fantasy 7, które wedle zapowiedzi pocięto na 3 gry… Taki stan rzeczy nie wróży dobrze żadnemu produktowi spod skrzydeł Square Enix. W związku z powyższym Mankind Divided za całokształt (wliczając w to nieporęczną aplikację i mało ciekawą zawartość ukrytą za kodami „kreskowymi”) dostaje ode mnie: 3.

niedziela, 6 listopada 2016

High School Girl's Ghost Stories

Tym razem trochę bardziej egzotycznie. Niniejsza seria filmów pochodzi z Korei Południowej. Do samego wpisu przymierzałem się od kilku lat, ale dopiero teraz naszło mnie, żeby urozmaicić slasherowe wpisy popełniane jesienią. Z horrorami z Korei Pd. po raz pierwszy miałem styczność, gdy w Polsce nakładem wydawnictwa Kino domowe ukazał się film Pon (Telefon). Wtedy wydawał mi się słabą wariacją na temat japońskiego Ringu. Jednak z czasem zacząłem go doceniać. Kolejnymi tytułami były Geoul sokeuro (który doczekał się amerykańskiego remake’u, a ten sequela) oraz koreańska adaptacja Ringu: Ring Virus. O serii Yeogo goedam (znanej także jako High School Girl's Ghost Story albo Whispering Corridors) dowiedziałem się, gdy szukałem informacji o koreańskich produkcjach o duchach i klątwach. Spodziewałem się, że podobnie jak Pon, seria będzie sprawiała wrażenie ichniej interpretacji jakiegoś znanego tematu, np. z Ju-on, albo czegoś w tym stylu. Na moje szczęście myliłem się. W przeciwieństwie do najbardziej znanych serii, jak Ringu, albo amerykańskie tasiemce, poszczególne części Yeogo goedam mają ze sobą wspólny tylko tytuł. Przypomina to bardziej antologię, w której każdy rozdział ma podobne miejsce i okoliczności wydarzeń, ale porusza (lub próbuje) inny problem. Do tego każdy z nich stanowi na tyle samodzielną produkcję, że bez wyrzutów sumienia można je oglądać w dowolnej kolejności, albo tylko wybrane. Tyle tytułem wstępu, przejdźmy do filmów.


Yeogo goedam


Eun-young Hur wraca do swojej szkoły, by pracować w niej jako nauczycielka. Oprócz zatrudnienia istnieje drugi powód. Dziewięć lat wcześniej jej przyjaciółka zginęła w tej samej szkole, a noc przed przyjściem do pracy dziewczyna otrzymała telefon od swojej byłej belferki, która spanikowana twierdziła, iż rzekoma denatka żyje i wciąż jest w szkole.

Tak jak Ju-on i jemu podobne filmy non-stop starały się straszyć widza widokiem martwych postaci, tak Yeogo goedam w ogóle tego nie robi. Co prawda ducha widać w całej okazałości kilka razy, ale ta liczba jest nieporównywalna. Ba, te sceny są zdecydowanie najsłabsze. Najmocniejsze to te z udziałem poszczególnych dziewczyn, z dobrze dobraną oprawą muzyczną oraz tym, co mogą skrywać cienie i zakamarki szkoły. Klimat buduje przede wszystkim wszechobecna paranoja, napięcie tworzone przez postacie oraz fakt, że ta szkoła ma naprawdę popieprzoną kadrę. I to nie w ten zabawny sposób. Film stara się zobrazować problem stresu, jakiego młodzież doświadcza, gdy trafi na nauczycieli znęcających się psychicznie i fizycznie w imię swoich bzdurnych zasad. Na tym tle budowany jest drugi wątek, o którym dość łatwo zapomnieć w trakcie seansu. Jeśli wam się to przydarzy, to znaczy, że twórcy zrobili dobrą robotę, bo oni sami przypomną o tym motywie w takiej chwili, że jego impet będzie miał siłę ciosu w twarz.

Jeżeli ktoś jest przyzwyczajony do rozlewu krwi, wielu zgonów i tym podobnych, Yeogo goedam zanudzi go na śmierć. Akcja toczy się powoli, a na gęstą atmosferę składa się przede wszystkim to, co siedzi w człowieku. Opowieść o duchu jest tu niemal dodatkiem. Gra aktorska jest specyficzna, ale moim zdaniem świetnie wpasowuje się w historię.

Jeśli macie ochotę na coś innego, niż kolejną odsłonę Ju-on, albo Ringu, spróbujcie Yeogo goedam. Moja ocena: 4.


Yeogo goedam II


W tej odsłonie osią akcji jest piętnowany przez otoczenie związek dwóch uczennic. Przyjaźń przeradzająca się w miłość, a następnie rozpad związku i samobójstwo jednej z dziewczyn.

W przeciwieństwie do pierwszej części serii tutaj tragedia dopiero ma się wydarzyć. Mimo to narracja nie idzie prostą linią. W teraźniejszości obserwujemy rozpadający się związek dziewczyn, zaś retrospekcje opowiadają o czasie, kiedy były szczęśliwe. Łącznikiem i pretekstem do skakania między jedną, a drugą warstwą jest trzecia dziewczyna, która przypadkiem znajduje wspólny pamiętnik dwóch poprzednich.

Yeogo goedam II ciężko nazwać opowieścią o duchach, bliżej jej do Carrie Stephena Kinga. Tyle że powieść amerykańskiego pisarza potrafi wybronić się rosnącym napięciem i mocnym zakończeniem. Yeogo goedam II wygląda jak film obyczajowy / dramat przez pierwsze 30 minut. Potem następuje samobójstwo. Od tego momentu twórcy starają się zwiększać napięcie, a tak mniej więcej od 55 minuty zaczyna się straszenie widza. Biorąc pod uwagę fakt, że seans trwa około godziny i 38 minut, jego proporcje są źle wyważone. W internecie natknąłem się na teorię, wedle której winę ponosi producent filmu, gdyż pierwotna wersja w ogóle nie zawierała motywu z duchem. Został on wprowadzony, by Yeogo goedam II mogło współtworzyć i kontynuować serię. Kto wie, co wyszłoby, gdyby autorzy pozostali przy swojej wersji.

Gra aktorska wypada lepiej, niż w pierwszej części, co było dla mnie sporym zaskoczeniem. Natomiast aspektem górującym nad całą produkcją jest bez dwóch zdań muzyka: rewelacyjna, przeszywająca, upiorna. Chóry zawodzące Memento Mori sprawiają, że ciarki chodzą po plecach.

Niestety, dobra muzyka nie wystarczy. Yeogo goedam II nie zdołało mnie wciągnąć tak, jak pierwowzór, a szkoda, bo podjęło trudniejszy temat, będący tabu nie tylko w Korei Południowej. Moja ocena: 3.


Yeogo goedam 3: Yeowoo gyedan


W pobliżu jednego akademika znajdują się schody zwane także schodami życzeń. Składają się z dwudziestu ośmiu stopni. Legenda głosi, że jeśli podczas wchodzenia pojawi się 29. stopień, wypowiedz życzenie na nim, a spełni się. Jeżeli to zrobisz, pamiętaj o zasadzie rodem z Wishmastera: Uważaj, o co prosisz, bo możesz to dostać (klątwa gratis!).

Opowiadana historia skupia się przede wszystkim na relacjach trzech dziewczyn. Pierwszą jest ta cicha – nie zwraca na siebie (prawie) uwagi, ma swoje marzenia i to tyle. Druga dziewczyna jest popularna, dość zamożna, osiąga dobre wyniki we wszystkim i chce być najlepszą przyjaciółką (i nie tylko) pierwszej. Trzecia jest otyła i z tego powodu stroni od ludzi. Drobny gest dobroci ze strony drugiej sprawia, że zaczyna mieć obsesję na jej punkcie. Po tym jak pierwsza i trzecia wypowiadają życzenie na schodach, sprawy przybierają coraz bardziej makabryczny obrót.

Po takich założeniach spodziewałem się naprawdę klimaciarskiego straszenia i je dostałem… prawie. Podobnie jak w części drugiej, tak i tutaj przez dobre 30 minut przedstawiane są niemal wyłącznie relacje między bohaterkami. Upiorne są tylko pojedyncze ujęcia. Następnie dochodzi do tragedii i… znowu przez 20 minut jesteśmy raczeni relacjami, a raczej zmianami, jakie zachodzą między postaciami, a otoczeniem. I dopiero od teraz do samego końca mamy straszenie.

W efekcie otrzymujemy całą masę problemów. W przeciwieństwie do drugiego filmu tutaj nie ma żadnych retrospekcji. Wszystko jest opowiadane w prosty, bezpośredni sposób, co oznacza, że jeśli treść sama w sobie was nie chwyci, będziecie się nudzić. Kombinacja rodzajów wątków z obu poprzednich części stanowi tylko tło. Yeogo goedam 3 praktycznie nie zawiera komentarza realiów, przez co widowisko samo szufladkuje się jako zwykły horror. Z kolei jeśli chodzi o ten aspekt – jest dobrze zrealizowany, ale słabo rozplanowany. Upchnięcie straszenia w jeden długi segment sprawia, że po pierwszych ciarkach czeka nas zmęczenie materiałem. Co gorsza, rocznik filmu daje o sobie znać. Yeogo goedam 3 wyszło w 2003 roku, czyli już po pierwszym boomie na azjatyckie horrory, spowodowanym dzięki serii Ringu. Przez co wielokrotnie da się odczuć rezygnację z subtelnego straszenia na rzecz wrzucania martwych dziewczyn / duchów w kadr (do tego stopnia, że po zobaczeniu takiej bladej twarzy wręcz oczekuje się głosu ducha rodem z Ju-on). Szkoda, bo wiele ujęć potrafi przerazić, a dobrze ucharakteryzowane aktorki odwalają taką robotę, że nawet ja czułem się nieswojo.

Trzecią część oglądało mi się minimalnie lepiej od dwójki, ale ciężko mi ją polecić ze względu na toporną formę, zwłaszcza jeśli ktoś przejechał się na którymś z poprzedników. Moja ocena: 3+.


Yeogo goedam 4: Moksori


Tym razem akcja ma miejsce w szkole o profilu muzycznym (a przynajmniej film koncentruje się na takich zajęciach i zamiłowaniu do muzyki). Już na dzień dobry widzimy śmierć jednej dziewczyny w tajemniczych okolicznościach. Gdy następnego dnia do szkoły przychodzi jej przyjaciółka, okazuje się, iż tylko ona jest w stanie usłyszeć zmarłą, która chce wiedzieć, co naprawdę wydarzyło się tej nocy, której pozbawiono ją życia.

Przyznam się od razu, iż po zakończeniu seansu nie mogłem wyjść z podziwu. Czwarta część Yeogo goedam stanowi idealną kompilację wszystkiego, co najlepsze w tej serii. Sceny grozy nie powodują przesytu (mimo iż jest ich zauważalnie więcej pod koniec seansu), natomiast ich klimat jest bardzo subtelny. Czasami do tego stopnia, że opowieść bardziej przypomina murder mystery, albo film pokroju Szóstego zmysłu (co nie znaczy, że go kopiuje) przeplatanego motywami z Silent Hill 2. Fabułę poprowadzono naprawdę zgrabnie, zawarte zwroty akcji nie trącą tanim efekciarstwem, relacje postaci nie przechodzą sztucznie od fazy do fazy (30 minut na fazę pierwszą, 20 na drugą). Co ciekawe, niektóre są jeszcze bardziej kontrowersyjne, niż w poprzednich trzech odsłonach, ale wszystkie sceny, które ich dotyczą, zrealizowano ze smakiem. Muzyka potrafi przyprawić o podobne ciarki, co w Yeogo goedam II, ale jest bardziej urozmaicona. Całości towarzyszy znakomita gra aktorska.

Gdybym miał się czegoś czepić, to chyba tego, że nie mogę zapomnieć tego filmu, by móc go odkryć na nowo. Yeogo goedam 4: Moksori bardzo mi się podobał i gdybyście mieli obejrzeć tylko jeden film z tej serii, niech to będzie czwórka. Moja ocena: 5.


Yeogo goedam 5: Dongban Jasal


Cztery dziewczyny składają sobie przysięgę, że popełnią samobójstwo w tym samym czasie. Każda z innego powodu. Jednak następnego dnia okazuje się, że nie żyje tylko jedna z nich.

Tak jak czwarta część zebrała do kupy wszystko, co moim zdaniem najlepsze w serii, tak piątka zrobiła dokładnie odwrotnie – same słabe rozwiązania. Fabuła jest do bólu przewidywalna, wlecze się mimo swojej prostoty, a te kilka pomniejszych zwrotów akcji w finale w ogóle jej nie ratuje. Motyw przyjaźni i zazdrości potraktowano pobieżnie, byle tylko postacie miały pretekst do znęcania / szydzenia / wypominania / oskarżania o coś. Zapomnijcie też o jakiejkolwiek grozie, chyba że mówimy o strachu przed utratą słuchu. Każda scena z udziałem ducha, nawet jeśli zaczyna się dobrze, ma tak głośny jump scare, że po trzech ma się serdecznie dość. Resztę domniemanego klimatu starano się uzupełnić efektami specjalnymi i lejącą się krwią, jednak w rezultacie osiągnięto tylko tyle, że oba zabiegi nie przeszkadzają, bo jakością na pewno nie powalą.

Czy da się coś pozytywnego powiedzieć o tym filmie? Aktorstwo jest przyzwoite, muzyka (poza jump scare’ami) jest w porządku, no i ostatecznie krwawe sceny były ok (nawet jako tania rekompensata braków). Niestety, jako całość, Yeogo goedam 5 to sztampa i słabizna, porównywalna z najgorszymi odsłonami dowolnej znanej serii horrorów azjatyckich. Pozycja tylko dla upartych. Moja ocena: 2