niedziela, 24 lutego 2019

Spider-Man: Into the Spider-Verse

Zanim przejdę do wrażeń z filmu, muszę napisać kilka słów o mojej znajomości paru aspektów, które w nim poruszono, żebyście mieli kontekst do mojego odbioru widowiska.

Po pierwsze – idea Spier-Verse. Nie pamiętam, kiedy w komiksach Marvela się z tym zetknąłem, ale na pewno zanim to nastąpiło, jej przedsmak widziałem w animowanym Spider-Man: The Animated Series. W finale serialu pojawił się motyw Petera Parkera ratującego świat u boku Parkerów z innych linii czasowych/wymiarów. Efekt końcowy był bardzo fajny, ale pozostawał żal, ze zaserwowano go na koniec nierównego sezonu.

Po drugie – w kostiumie pająka ktoś inny niż Parker. O ile dzisiaj na porządku dziennym jest to, że obok Petera mamy Milesa, Spider-Gwen, Silk, Arachne, Spider-Woman, Spider-Girl i cholera wie, kogo jeszcze, o tyle kiedyś sporym zaskoczeniem był dla mnie Ben Reilly (Scarlet Spider) z niesławnej Clone Saga oraz chyba moja ulubiona wariacja na temat pajęczaka: Miguel O’Hara, czyli Spider-Man 2099. Tutaj mam ciut mieszane uczucia. Dopóki w jednym przedziale czasowym i/lub wymiarze było mało Pająków, było ok. Peter, Ben, Jessica Drew – luzik. Miguel był daleko w przyszłości. Peter, po nim Miles – nadal ok. Ale współcześnie w głównym wymiarze Marvela obok Petera i Milesa (który czmychnął ze swojego umierającego wymiaru Ultimate) jest od groma postaci o podobnych mocach, przez co ich wyjątkowość mocno się zaciera. Co innego, gdy wrzucamy je do jednego wora na czas wydarzenia, a co innego, gdy jest to stały element folkloru.

Tu dochodzimy do pełnometrażowego Into the Spider-Verse, będącego debiutem Milesa na wielkim ekranie (wcześniej oprócz komiksów można go było zobaczyć w serialach animowanych). Miles, podobnie jak Peter, zostaje ugryziony przez radioaktywnego pająka. Mniej więcej w tym samym czasie dochodzi do wydarzenia, które powoduje, że w okolicy pojawiają się inne osoby o zbliżonych mocach. Jednak rzeczywistość stara się naprawić i odrzuca ich obecność. W związku z  czym ekipa ma niewiele czasu, by wrócić do swoich wymiarów i zdążyć wyszkolić Milesa na pełnoprawnego Spider-Mana.

Jak widać po przydługim wstępie, miałem sporo czasu na oswojenie się z różnymi konceptami Marvela. Dlaczego jest to dla mnie istotne? Bo Into the Spider-Verse rzuca widza na dość głęboką wodę. Owszem, znajdziecie tam Petera, hasło dotyczące wielkiej mocy i odpowiedzialności oraz parodie obu tych konceptów, ale to nie origin story Parkera, do tego wiele rzeczy będzie całkowicie nowych dla przeciętnego oglądającego. To trochę tak jak pójść na kolejnego Batmana i dowiedzieć się w trakcie, że w kostiumie siedzi Dick Grayson lub Terry McGinnis, a nie Bruce Wayne. Jest szansa, że niektórzy poczują się zdezorientowani, ale trzeba przyznać, że autorzy serwują wszystko tak, by zminimalizować szansę wystąpienia takiej sytuacji.

W opowiadanej historii znalazło się miejsce na poważne i wzruszające chwile, sporo humoru i tony akcji. Wszystkiemu towarzyszą dobrze napisane dialogi. Animacja wygląda, jakby była stylizowana na poklatkową, ale nijak nie traci na dynamice. W związku z czym pojedynki między postaciami robią ogromne wrażenie. Aktorzy świetnie sprawdzają się w swoich rolach, a Nicolas Cage jako Spider-Man Noir jest wisienką na torcie. Do ścieżki dźwiękowej również nie da się przyczepić. Nawet scena po napisach pomimo kpiarskiego tonu idealnie wpasowuje się w widowisko i pozostaje mieć nadzieję, że zostanie uwzględniona w sequelu.

Spider-Man: Into the Spider-Verse jest bardzo dobrym filmem na motywach komiksów, świetnym akcyjniakiem, czymś świeżym w zestawieniu z produkcjami Raimiego, Webba oraz Homecoming i, co najważniejsze, niezależnie od waszej znajomości komiksów potraktuje was poważnie. Moja ocena: 5.

niedziela, 17 lutego 2019

The Flash (2014) – Season 4

Kiedy potwierdziła się informacja, że głównym przeciwnikiem Flasha będzie wreszcie ktoś inny, niż kolejny speedster, miałem nadzieję na przyzwoitą rozrywkę, a już na pewno lepszą, niż przy poprzednim sezonie. Niestety, podobnie jak z szóstym sezonem Arrow, tutaj również autorzy cierpią na syndrom przekombinowania.

Nowym wrogiem sezonu jest Clifford DeVoe, znany także jako The Thinker. Osobnik tak genialny, że przewidział i ustawił sobie ciąg dość specyficznych wydarzeń, dzięki którym chce wprowadzić własną wizję świata w życie. Założenia fajne – realizacja już nie. Efektem końcowym jest postać świetnie zagrana, ale irytująca jak Savitar i antagoniści z Arrow S6 razem wzięci. Przez cały seans towarzyszy zmęczenie: bohaterowie znowu dostali łomot, znowu Thinker zrobił ich w konia, dajcie już finał. Najgorsze jest to, że podobnie jak w sezonie numer 3, tutaj również zapchajdziury są boleśnie odczuwalnym przedłużaniem agonii (choć z drugiej strony nie ma ich aż tylu), a dodatkowe postacie, które można by wykorzystać do pokonania DeVoe (na ciebie patrzę, Wally) są zamiatane pod dywan chyba tylko dlatego, żeby nie okazało się, że Thinker nie jest zbyt do przodu ze wszystkim. Z drugiej strony jeśli nawet rada Wellsów mu nie sprostała (pomysł powodujący flashbacki z Ricka i Morty’ego), to co dopiero kilku dodatkowych speedsterów? To nie wszystko, natłok postaci i upychanie ich do kolejnych wątków stwarza ten sam problem, co z Arrow – Barry’ego jest coraz mniej, przez co z The Flash robi się Team Flash and Associates.

Ostatnim minusem, o którym muszę wspomnieć, jest CGI – chyba póki co najsłabsze w serii. Najbardziej daje po oczach w ostatnim odcinku, gdzie autorzy serwują naprawdę ubogo wyglądającą wersję pewnej sceny walki z niemłodego już drugiego Matrixa.

Na plus policzę trochę większą pewność siebie Barry’ego, który nie jest nie do zniesienia, jak sezon temu. Gościnne występy, np. Katee Sackhoff, której kiczowata postać wypełnia lukę po wybrykach Wentwortha Millera, czy Danny’ego Trejo, który jebitnie nie lubi Cisco. Elongated Man – cały jego wątek, gra aktorska i rozwój od szemranego typa po bohatera poprowadzono dość zgrabnie. Tom Cavanagh – jak zwykle fajnie się go ogląda, a rada Wellsów dała mu pole do popisu i pozwala zmieniać wcielenia, kiedy tylko zechce.

Niestety, nie jest to wystarczająca ilość argumentów, zważywszy na liczbę odcinków, przez które trzeba się przebić, by obejrzeć coś fajnego lub zarekomendować sezon. Tym samym podtrzymuję twierdzenie, iż można śmiało zakończyć znajomość z serialem na drugim sezonie. Moja ocena: 3.

niedziela, 10 lutego 2019

Arrow – Season 6

Kolejny przeciwnik – kolejne intrygi zarówno na płaszczyźnie superbohaterskiej, jak i urzędowej (Queen nadal jest burmistrzem).

Na samą myśl o tym sezonie ziewam. Do tej pory myślałem, że czwarty i piąty ładnie obstawiły pewien poziom słabości po obu końcach (choć w rankingu irytujących idą łeb w łeb), a teraz szósty wcisnął się dokładnie między nie.

Po pierwsze: antagoniści – są z rodzaju tych uber genialnych: czego bohaterowie nie zrobią, poniosą porażkę. Dopiero na koniec jest szansa na jakieś rozwiązanie (a w tym sezonie naprawdę nie daje ono satysfakcji). Pół biedy, gdyby to jakoś sensownie opowiedzieć, ale w tym wypadku farsa ciągnie się przez calutki sezon. I choćby dlatego szóstka przegrywa z czwórką. Damien Darhk miał ogrom zasobów i władał magią. Potrafił planować i działać, ale wciąż pozostawał ludzki. Popełniał błędy, miał słabości, ryzykował tak jak bohaterowie. Jednak właśnie przez to (oraz osobowość) seans dawał jakąś namiastkę przyjemności. W sezonie 6 czynnik ludzki zminimalizowano (jeden koleś: zemsta, drugi koleś: bo chce, pozostali: kasa), przez co ci źli przypominają tępych bossów z gry komputerowej. Panowie Michael Emerson i Kirk Acevedo zwyczajnie się marnują, a sezon stanowi przez to kompletne przeciwieństwo frajdy, jaką miałem w trzecim sezonie Legends of Tomorrow.

Po drugie – brak istotnych zmian. Mamy gościnny wątek Deathstroke’a, występ Roya Harpera, najbardziej efekciarski (póki co) crossover i na wymienianiu się kończy. Wątek Slade’a urwano, bo włodarze WB/DC chcą zachować postać do umierającego uniwersum kinowego. Roy to wyłącznie epizody, a z crossoveru został tylko ślub Felicity i Olivera odwalony na szybko. Tyle że są to punkciki na tle całego sezonu. Pozostałą przestrzeń wypełnia (oprócz wiecznie niepokonanych adwersarzy i recyklingu pomysłów typu: Oliver idzie do więzienia) punkt trzeci (o którym niżej). Na domiar złego z serialem pożegnali się Willa Holland (Thea Queen) oraz Paul Blackthorne (Quentin Lance).

Po trzecie – drama, drama, drama. Bohaterowie żrą się z byle powodu. Nieważne, czy mowa o przeszłości, o jakiejś porażce, albo kto komu chomika zabił. Kłótnie i darcie gęby jeden na drugiego wypełniają większą część całego sezonu. Autentycznie zastanawiałem się, czy zamiast tego nie obejrzeć jakiegoś serialu o dzieciakach w liceum. Przynajmniej tam takie zachowanie byłoby uzasadnione. Efektem kłótni jest podział – na kolejne drużyny, kolejne osoby działają też solo, dzięki czemu Green Arrow jest przede wszystkim w tytule, bo w opowieści już nie bardzo. Moja ocena: 2.

niedziela, 3 lutego 2019

Black Lightning – Season 1

Przyznam, że nie czytałem żadnego komiksu z Black Lightning w roli głównej. Kojarzę go z gościnnych występów w takich nawalankach, jak Superman/Batman: Public Enemies, ale to tyle.

Początkowe założenia fabularne są ciekawe. Jefferson Pierce przeszedł na supberbohaterską emeryturę. Skupia się na swojej pracy dyrektora szkoły średniej oraz rodzinie. Niestety, jako że pewien gang urósł w siłę, jego działalność spędza sen z powiek dosłownie wszystkim, a policja nie daje rady, trzeba coś z tym zrobić. Zatem zgodnie z tekstem piosenki otwierającej serial: Black Lightning’s back.

Szkoda tylko, że cała reszta wypadła średnio. Twórcy chcą poruszać poważniejsze kwestie typu dyskryminacja rasowa, opieszałość policji, konsekwencje wynikające z rozwoju przestępczości, czy problemy z uzależnieniami wśród młodzieży. Tak jakby chcieli własną mieszankę Luke’a Cage’a i The Wire. Tylko z jakiegoś powodu zamiast liczyć się z podniesieniem kategorii wiekowej opowieść zapakowano w plastikową (z kostiumami i efektami specjalnymi włącznie) oprawę rodem z pierwszego sezonu Supergirl. Postacie są naiwne, przebieg akcji nie przekonuje, a na domiar złego każdy poważny problem zobrazowano za pomocą stereotypów przerysowanych do granic możliwości. Seria jest chwalona za to, że akcja rozgrywa się w takim, a nie innym środowisku, albo że taka, a nie inna postać jest pierwszą superbohaterką lesbijką… Szkoda, że na tym się to wyróżnianie kończy – odhaczaniu obecności bez pomysłu na ciekawą reprezentację. Może Luke Cage nie był wybitną produkcją, ale z 2/3 opisanych zgrzytów radził sobie dużo lepiej, zwłaszcza w przypadku postaci.

Jednak w przeciwieństwie do Supergirl i pomimo wspomnianej naiwności bohaterowie zachowują się znośnie (zwłaszcza jak na kategorię wyglądającą na PG-13), niektóre wydarzenia mają poważniejsze konsekwencje, a rozwałka nie zawsze stanowi 100% rozwiązania problemu. Ponadto BL jako postać jest w porządku. Fajnie zobrazowano to, jak Jefferson stara się wszystko rozpracować legalnymi metodami, ale nawet jemu żyłka pęka i właśnie wtedy zaczyna ciskać błyskawicami na lewo i prawo.

Pozostaje jeszcze przynależność do Arrowverse. Autorzy upierają się, że BL do niego nie należy, a nawiązania do Supergirl i Vixen miały być raczej kpinami z widza. Nie wiem, czy ktoś im mówił, że gdy seriale superbohaterskie CW wracały z przerwy, do teasera tego powrotu obok Flasha, Green Arrow, Legend i Supergirl wrzucono właśnie Pierce’a i spółkę. Tak więc nawet jeśli BL to inna Ziemia, ja go dopisuję do Arrowverse już teraz i wystawiam 3- za średni, ale nie najgorszy start.