niedziela, 29 grudnia 2019

Star Wars: The Rise of Skywalker

Poddaję się. Do ostatniej chwili miałem nadzieję, że jakimś cudem wymyślą tak zarąbiste wytłumaczenie wszystkiego, co mogłoby spiąć epizody 7-9, że mi buty spadną z wrażenia (fajna była fanowska teoria, że Rey to uśpiona agentka). Zamiast tego otrzymałem jeszcze większe bzdety.

Zanim przejdę dalej, uprzedzam, że będę walił spoilerami. Nie mam sił obchodzić się wyrozumiale z tym czymś. Zacznę od tego, dlaczego The Last Jedi podobał mi się… w pewnym sensie. Przede wszystkim pomysły, które wywracały kanon. Tak jak uwielbiam Star Wars, tak jednak wałkowanie w kółko wojny frakcji jest męczące. Czas akcji takich Knights of the Old Republic to pi razy drzwi 4000 lat przed epizodem IV, a co jest osią wydarzeń? Wojna Imperium Sithów z Republiką. Ba, cały ten przedział od KotORa do Phantom Menace to ciągłe walki między tymi frakcjami. Raz jedna rządzi, raz druga. W związku z czym pomysł rzucony w The Last Jedi (Let the past die) wydawał mi się powiewem świeżości. Koniec ze skrajnościami politycznymi i w podziale Mocy. I co na to zaproponował The Rise of Skywalker? Dwie skrajne frakcje i wielką bitwę na koniec…

Nie dość, że zaserwowano nam powtórkę niczym w slasherach, to jeszcze na siłę próbowano wyeliminować wszystko, co było w TLJ. Tym samym w trakcie seansu TROS towarzyszyło mi uczucie zmarnowanego filmu. Po kolei: rodzice Rey będący nikim i pomysł, że Moc może wybrać każdego, nie związanego z wielkimi Jedi i Sithami – nic z tych rzeczy, Rey jest wnuczką Palpatine’a. Rose Tico – przesunięta gdzieś na piąty plan, wątek miłosny z Finnem nie istnieje (nie żebym był fanem, Finn mógł mieć niezły story arc, gdyby się poświęcił w finale TLJ). Zgorzkniały Luke, w którego życiu musiało dojść do ogromnej tragedii (nie tej przedstawionej w TLJ, to akurat był idiotyzm) – wraca do bycia optymistą i karci Rey, gdy ta chce spalić miecz świetlny (Bo broń trzeba traktować z szacunkiem! No przyganiał kocioł garnkowi…) i porzucić ścieżkę Mocy. Snoke – nie dość, że zabity w TLJ, to teraz tylko jedna z klonowanych marionetek na usługach Palpatine’a. Leia, która porzuciła trening Jedi teraz nagle jest ekspertką w tych sprawach. A przynajmniej wszystko na to wskazuje, bo Rey nagle nauczyła się takich numerów, że Yoda by się zdziwił. Ostatnia bitwa w TLJ mająca wzniecić rebelię na nowo – strata czasu, nikt nie odpowiedział na wezwanie. Trzeba było dopiero Lando lecącego Sokołem w TROS, żeby ktoś w galaktyce zareagował.

Ok, a co by się stało, gdyby faktycznie zapomnieć o istnieniu TLJ i po prostu jakoś tam lecieć z opowieścią? Cóż, drugie tyle bzdur. Więź między Rey i Kylo dalej istnieje, Luke jest dalej martwy, a Rose dalej jest… no jest, więc tak do końca zapomnieć się nie da. Cała fabuła to taki fetch quest. Poe, Finn i Rey muszą znaleźć przedmiot, który doprowadzi do miejsca, w którym jest przedmiot, który doprowadzi do miejsca, w którym jest Palpatine. I tak sobie latają od punktu A do B, odhaczając checklistę: tu spotkają Lando, tu walczą ze szturmowcami, tam migają w tle rycerze Ren (z których takie zagrożenie, jak z Nazguli, którzy przeszli szkolenie na szturmowca), tam gdzieś Kylo się miota, Kylo spotyka lub łączy się z Rey i tak ze 3 razy aż do finału. Wątek całej planety szturmowców-dezerterów mógłby być fajny, gdyby nie to, że to ostatni film i w zasadzie nikogo nie będzie obchodzić. Rey jest przegięta do kwadratu: swobodnie stosuje force jumpy, force heale, rozwala błyskawicą odlatujący statek – no głupsza wersja tej sceny jest chyba tylko w Star Wars: The Force Unleashed. Do tego potrafi sterować coraz to nowszymi pojazdami i radzi sobie idealnie niezależnie od warunków (no bo przecież jazda speederem po pustyni, a zasuwanie czymś łódkopodobnym po wzburzonych falach to jedno i to samo). Pozostałym bohaterom też w zasadzie nic nie grozi. Pamiętacie wymianę ognia choćby w A New Hope albo Return of the Jedi? Ekipa co raz chowała się za czymś, żeby nie oberwać (pomijając na moment „legendarną” celność żołdaków Imperium), a tutaj? Tutaj biegną i kasują wszystkich po drodze, zupełnie jak w niektórych FPSach. Wątek Rey zakończono w możliwie najbardziej kretyński sposób. Wzięła miecze Skywalkerów (w tym Anakina) i zawiozła je na Tatooine. Pal licho, że Anakin nie cierpiał tego miejsca. Gdy na koniec przyszło jej przedstawić się komuś, zamiast z dumą powiedzieć, że jest Palpatine i że to nazwisko nie musi kojarzyć się wyłącznie źle, ona od teraz jest Rey Skywalker… Poe Dameron – żołnierz i pilot, który jest dobry w walce, partyzantce i dowodzeniu oddziałem tutaj dostaje dowództwo po Lei, która musiała umrzeć, bo tak napisano w scenariuszu.

Na koniec fabularnego gnojenia zostawiłem sobie właśnie dziadzia Palpiego. Jego obecność świadczy o tym, że a) ostatnia walka w Return of the Jedi nie ma znaczenia, b) zabrakło kogoś pokroju Kevina Feige, kto kierowałby projektem nawet przy zmieniających się reżyserach i scenarzystach. Pierwsza rzecz, jeśli ktoś kojarzy stary kanon i Expanded Universe, pewnie zna / słyszał o serii komiksów Dark Empire. Nie jest to jakaś uber genialna opowieść, ale mimo wszystko przyjemna i nie zgrzytająca jako ciąg dalszy epizodu VI. W DE Palpatine powraca – młodszy, silniejszy, bardziej zdeterminowany odzyskać, co jego. Tym razem ojciec nie uratuje Luke’a, więc ten sam musi wykombinować metodę na pokonanie Imperatora. Nawet przy wsparciu Lei wydawał mi się to zawsze logiczny krok na drodze rozwoju Luke’a. Natomiast sposób, w jaki to rozwiązano w TROS mówi mi: Luke, spaprałeś sprawę, nasza babka dokończy robotę. Jej trening też ci nie wyszedł. Wracając do Palpatine’a – brak koordynatora całości skutkuje tym, że wiele rzeczy pojawia się w Rise tylko po to, by były. Zero wyjaśnienia, zero podstaw, po prostu mamy uwierzyć, że było to możliwe i siedzieć cicho. W epizodach I-III Palpatine knuł na potęgę, jak przejąć władzę, był to proces względnie wiarygodny. Ba, dopiero po zdobyciu tejże był w stanie rozpocząć budowę Gwiazdy śmierci. Z kolei w oryginalnych epizodach IV-VI rewelacyjnie wprowadzano go do fabuły: IV – Tarkin wspomina tylko o tym, że Palpi rozwiązał senat, co już daje jakieś pojęcie o jego możliwościach i wpływach politycznych; V – krótka rozmowa z Vaderem – największy badass ciemnej strony klęka przed hologramem i jest mu posłuszny bez względu na dzielącą ich odległość; VI – Palpatine w pełnej krasie, niby zdeformowany staruszek, a wszyscy w jego obecności trzęsą portkami. I teraz po epizodach VII i VIII, w których NIGDZIE nie było widać jego wpływu mamy nagle uwierzyć, że był tak zajebisty, że 1) spłodził potomka, którego córka ma być jego nowym ciałem (w dużym skrócie, nie pytajcie) i wszystko to było z góry zaplanowane; 2) stworzył całą flotę gwiezdnych niszczycieli z działami takimi jak baza Starkiller z epizodu VII; 3) zebrał w cholerę sithowych popleczników; 4) przeżył epizod VI nie jako klon (uszkodzenia ciała sugerują, że to to samo, co w Return); 5) stworzył Snoke’a, który stworzył więź między Kylo, a Rey; 6) stworzył First Order, który teraz staje się Final Order, A WSZYSTKO TO W TAJEMNICY PRZED CAŁĄ GALAKTYKĄ. Pardonsik, ale nawet geniusz strategiczny Thrawna nie był tak przegięty.

Konstrukcja opowieści ssie po całości: jest quest, do którego nawpychano, co się dało, byle tylko coś odbębnić, zakończyć pro forma i liczyć, że widz nie zauważy. Jest taka anegdota o George’u Lucasie, że często ma pomysł na pojedyncze sceny typu: fajnie gdyby w filmie był facet uwięziony w bagażniku – ale jak do tego doszło i po co, tego już mu się nie chce rozkminiać. Ostatecznie nawet jeśli on tak kręci wszystkie filmy, to przy epizodach IV-VI miał osoby, które szlifowały jego produkcje, a przy epizodach I-III (w których tych szlifów zabrakło) można było pocieszać się rozszerzonym lore uniwersum. Na tle tej anegdoty epizod IX jest nakręcony bez szlifów i bez ciekawego rozszerzania lore (choć jak się dobrze zastanowić, to bez rozszerzania – kropka).

The Last Jedi przy swoich kontrowersyjnych pomysłach potrafił wybronić się jedną rzeczą – był pięknie nakręcony. The Rise of Skywalker to bałagan nawet w tym aspekcie. Jakimś cudem udało się zawrzeć najnudniejszą walkę na miecze świetlne w całej franczyzie. Ostatnia bitwa to najpierw ujęcie pierdyliarda statków, a potem przebiega na ciągłych zbliżeniach. Całość jest chaotyczna i nijak nie ułatwia w rozeznaniu, co się dzieje. Reszta to skakanie po planetach: jest obowiązkowa pustynia (w sumie dwie), jest jakiś las, jest jedna nieprzyjazna planeta, jest jedna nijaka i jest siedziba złego.

Czy jest coś, co choć minimalnie podobało mi się w tym „filmie”? Trzy rzeczy. Relacja Rey i Kylo jest w sumie ok. Oklepana w stosunku do tego, co można by dorobić do TLJ, ale ostatecznie ok. Wątek Kylo i jego przemiana – może się wydawać, że zbyt gwałtownie zmienia stronę, ale tu chcę przypomnieć, że Anakin w epizodzie III w zasadzie od ręki przeszedł na ciemną stronę. No i siedziba Palpiego jest klimaciarska. Faktycznie kojarzyła mi się z grobowcami na Korriban.

The Rise of Skywalker tak bardzo zniechęcił mnie do Star Wars, że wręcz broniłem się rękami i nogami przed popełnieniem tego wpisu. Jednocześnie cieszę się, że mam go z głowy. Jeśli komuś Rise się podoba, fajnie, przynajmniej nie będzie żałował kasy wydanej na seans. Dla mnie było to festiwal żenady i to niskiej jakości. Moja ocena: 2-.

niedziela, 15 grudnia 2019

Cloak & Dagger – Season 2

Osiem miesięcy po wydarzeniach z pierwszej serii życie Tandy i Tyrone’a uległo diametralnej zmianie. Ona wróciła do baletu, wzmocniła więzi z matką, z którą uczęszcza na spotkania ofiar przemocy domowej. On z dobrego chłopca stał się ściganym przez policję w związku z oskarżeniami o zabójstwo brata. Razem już bardziej świadomie próbują wykorzystać swoje moce do czynienia dobra, a przy tym muszą stawić czoła nowemu przeciwnikowi, zrodzonemu z tej samej eksplozji, w wyniku której oni stali się Cloakiem i Dagger.

Tak jak pierwszy sezon niesamowicie mnie zaskoczył, tak drugi rozczarował. Punkt wyjściowy jest w porządku – tutaj nie zmieniłbym nic. To z dalszą częścią mam problem. Pomimo tego, że poszczególne odcinki łączą różne wątki fabularne, tego powiązania nie odczuwa się tak intensywnie, jak w pierwszym sezonie. Z jednej strony wiele z odcinków to zamknięte opowieści, przez co z drugiej strony przynajmniej 3 z 10 sprawiają wrażenie zapchajdziury. W środku sezonu zaserwowano przyzwoity cliffhanger i myślałem że przynajmniej druga połowa będzie w stanie utrzymać napięcie, ale tak się nie stało. Cliffhanger rozwiązano w strasznie oczywisty, żeby nie napisać banalny sposób, a po nim powtórzono to samo, tylko zmieniając postać.

Na plus policzę to, że opowieści w poszczególnych epizodach są dobre same w sobie, zaś ciężkawy ton z Season 1 został utrzymany. Pogłębiono też informacje o lokalnych wierzeniach, a wewnętrzne konflikty bohaterów przedstawiono tak, żeby mieli nie lada orzech do zgryzienia. Jest to o tyle ciekawe, że po pierwszym sezonie nie zawsze można liczyć na głębszy (a czasem jakikolwiek) rozwój postaci. To ostatnie dotyczy nie tylko Tandy i Tyrone’a, ale także Brigid O’Reilly. Zakończenie sezonu jest na tyle fajne, że nawet mimo anulowania serialu nie mam z tym problemu. Jest przy tym na tyle otwarte, iż bez przeszkód można kombinować dalej, jeśli ktoś kiedyś zdecyduje się wskrzesić produkcję. Na deser otrzymujemy smaczek w postaci nawiązania w dziewiątym odcinku, w którym wspomina się o artykule o Luke’u Cage’u autorstwa Karen Page.

Podsumowując, Season 2 to nadal dobry serial superbohaterski, ale w porównaniu do oryginału tylko dobry. Na szczęście wciąż na tyle dobry, by nie żałować decyzji. Moja ocena: 4.

niedziela, 8 grudnia 2019

You’re not hunting him… he’s hunting you.

Nie myślałem, że zrobię z tego maraton, ale ostatecznie, dlaczego nie? W związku z premierą piątej części Rambo postanowiłem odświeżyć sobie pozostałe odsłony. Niby każdą z nich widziałem po kilka razy, ale gdybym miał sobie przypomnieć ich przebieg, to z dwójki i trójki nie pamiętam nic oprócz miejsca akcji oraz tego, że trójka notorycznie stanowi powód do kpin… Cholera, teraz to sam jestem ciekaw, dlaczego. Jedziemy!


First Blood


Recenzje z założenia są subiektywne, ale w przypadku First Blood byłby to dla mnie uber subiektywizm. Jest to jeden z filmów, które za małolata widziałem wiele razy, a potem jeszcze więcej. Prawdopodobnie pierwszy seans odbył się, gdy miałem dużo mniej lat niż sugerowana kategoria wiekowa. Zresztą popularność gadżetów typu „scyzoryk MacGyvera”, albo „Rambo-nóż” wśród smarkaterii świadczyła o tym, że nie byłem jedyny (dostęp do tych „zabawek” to już osobna bajka). Z jednej strony ocena końcowa miała być wynikiem sentymentu, jakim darzę ten film, z drugiej, po odświeżeniu go stwierdzam, że i bez niego ta opowieść się broni.

Zacznijmy od tego, że First Blood jest adaptacją książki o tym samym tytule. Nie miałem okazji jej przeczytać, ale wiem, że obie wersje różnią się przede wszystkim zakończeniem. Jednak trzon pozostaje ten sam. Głównym bohaterem jest John Rambo, weteran wojny w Wietnamie. John chce odwiedzić ostatniego znajomego ze swojego oddziału, ale na miejscu okazuje się, że ten również poległ – w walce z rakiem. Przybity Rambo idzie przed siebie i ma wątpliwe szczęście zawędrowania do miasteczka Hope. Lokalny szeryf niespecjalnie lubi włóczęgów, więc proponuje, że przewiezie Johna przez miasto, żeby nie było kłopotów. Pozostaje głuchy na to, że Rambo chce tylko coś zjeść przed dalszą drogą. Jak tylko zostawia go poza miasteczkiem, żołnierz zawraca. Szeryf wraca po niego i aresztuje. Podwładni szeryfa obchodzą się z więźniem źle do tego stopnia, że przypominają mu się najgorsze chwile z wojny. W tym momencie uruchamia się instynkt przetrwania, Rambo ucieka, a policja zaczyna obławę.

Pomijając na moment nostalgię, ten film to prawdziwy majstersztyk tego, jak kreować, różnicować i dawkować napięcie. Z konstrukcji dialog-sekwencja-dialog-sekwencja wyciśnięto, ile się dało. Każda sekwencja charakteryzuje się inną dynamiką, a każdy dialog pozwala złapać oddech przed kolejnym kawałkiem akcji. W ucieczce z więzienia mamy szybką mordoklepę, w pogoni przez góry intensywny pościg, w zawalonej kopalni poczucie klaustrofobii i tak aż po finał.

Z jednej strony First Blood to bardzo dobrze zrealizowany akcyjniak, w którym wbrew pozorom nie pada zbyt wiele trupów. Ba, głównym zamysłem jest tu pokazanie problemu żołnierzy powracających z wojny i braku dla nich miejsca we współczesnym świecie, który spycha ich na margines albo chce o nich zapomnieć. Całą tę sytuację podsumowuje Rambo w ostatnim monologu. Nie wiem, czy jest to oscarowy materiał, ale na pewno jeden z lepszych popisów aktorskich Sylvestra Stallone.

Co więcej mogę dodać? Może niektóre dialogi zajeżdżają kiczem (zwłaszcza te w wykonaniu pułkownika Trautmana), a zacietrzewienie niektórych policjantów wydaje się być przerysowane, ale nijak nie umniejsza to wartości First Blood, który udało się zrealizować jako coś więcej niż zwykłe kino akcji. Chyba znowu włączyła mi się nostalgia. W każdym razie, niezależnie od tego, czy patrzycie na FB jako akcyjniak, czy komentarz sytuacji w USA, warto dać mu szansę. Moja ocena: 5.


Rambo: First Blood Part II


Ta część jest problematyczna. First Blood jest tak zrobioną produkcją, że nie potrzebuje sequeli. Jednak kasa musi się zgadzać, więc siłą rzeczy takowe powstaną. Tylko jak rozwiązać problem, że komentarza społecznego z pierwowzoru nie da się powtórzyć/przedłużyć? Nijak, po prostu skupmy się na widowiskowości i dostarczmy rozrywki. Od tego momentu, jeśli porównać każdą kolejną część do pierwowzoru na płaszczyźnie innej niż kino akcji, będą to produkcje gorsze. Jeszcze dwójka próbuje ratować się zwrotami fabularnymi i kontynuacją wydarzeń nie tylko z First Blood, ale także wojny w Wietnamie. Pozostałe części są już bardziej oderwane od tych realiów i stawiają na demolkę.

Druga część rozpoczyna się niedługo po pierwszej. Rambo trafił do więzienia, ale ma szansę na anulowanie pięcioletniego wyroku, jeśli wykona dla wujka Sama jeszcze jedno zadanie. Ma udać się w okolice znanego mu obozu w Wietnamie i przeprowadzić rekonesans. W przypadku znalezienia jeńców ma nie reagować, tylko wracać do bazy. Na miejscu szybko się okazuje, że rozkaz nie był taki oczywisty, a przy pierwszej próbie ewakuacji gówno trafia w wentylator.

Jak już wspomniałem, drugiej części First Blood nie ma co rozpatrywać pod tym samym kątem, co jedynki. Owszem, autorzy starają się nadać podobny wydźwięk tu i tam, ale jest on dużo słabszy, a ostatni monolog Rambo to popłuczyny w porównaniu z oryginałem. Całość zagłusza huk eksplozji, krzyki zabijanych i karabiny plujące kulami na lewo i prawo. Obok Rambo w tym samym roku wyszedł jego największy konkurent: Commando. Oba tytuły wytyczyły kierunek, którym kino akcji podążało wiele lat (wliczając w to kolejne sequele Rambo oraz inną, bardziej współczesną serię autorstwa Stallone’a: The Expendables). Różnica jest taka, że Commando nie próbuje udawać ambitniejszego, a Rambo 2 jeszcze się waha. Ku uciesze widza przy okazji robi również rozpierduchę. Naprawdę jest na co popatrzeć: strzelaniny, wysadzanie pojazdów i budynków, fajczenie wiosek i pól, tony trupów oraz debiut równie kultowego co nóż łuku. W niektórych fragmentach tempo akcji jest tak szybkie, że będziecie wżerać popcorn z prędkością, z jaką karabin Johna strzela. Gdybym miał się tutaj do czegoś przyczepić, to będzie to finałowy pościg helikopterem. Sam w sobie jest w porządku, ale twórcy próbując zwiększyć dynamikę całej sekwencji pocięli ją na tak krótkie kawałki, że przeskoki co sekundę-dwie potrafią przyprawić o ból głowy. Ciekawostką aktorską jest obecność w małej roli Martina Kove, znanego bardziej jako John Kreese z serii Karate Kid.

First Blood Part II to kwintesencja górnej półki kina strzelanego z ery VHS. To film, który może zaczynał się poważnie, ale potem dostarczał jazdy bez trzymanki idealnej na weekendowy wieczór na kanapie, przed telewizorem, z przekąskami i procentami. Pewnie, że jako sequel jest średni, ale jako akcyjniak zasługuje na co najmniej 4+ i przynajmniej jeden seans, żeby wiedzieć, o co tyle huku.


Rambo III


Kontynuujemy trend odchodzenia od poważnych tematów na rzecz radosnej rozwałki oraz dziwnego nazewnictwa sequeli.

Po wydarzeniach z drugiej części Rambo ukrył się w Tajlandii, gdzie zarabia na walkach z lokalnymi osiłkami. Trautman w towarzystwie Griggsa (znany np. z RoboCopa Kurtwood Smith) odnajduje Johna i chce zlecić kolejną misję, tym razem w Afganistanie. Rambo odmawia, w związku z czym Trautman leci sam. Niestety, w trakcie wykonywania zadania wpada w ręce wojsk radzieckich. Dopiero wtedy John rusza swoje cztery litery na odsiecz przyjacielowi.

R3 to podręcznikowo zrealizowany sequel. Jest pretekst – jest rozpierducha. Niestety, jeśli tak na dobrą sprawę nie liczyć skali zniszczenia (więcej eksplozji, więcej sprzętu wojskowego itd.) oraz zmiany zielonego Wietnamu na pustynny Afganistan, ten film nie wyróżnia się niczym specjalnym. Ta odsłona przygód Rambo wygląda, jakby chcieli nakręcić własną wersję Commando z odrobiną realizmu (przy całej mojej sympatii dla perypetii Johna Matrixa, Rambo wydaje się być bardziej prawdopodobnym zabójcą, nawet w widowisku, które obok realizmu tylko stało, a i to krótko), ale cała reszta jest wtórna, nawet jeśli zestawić ją tylko z First Blood Part II. Jakby tego było mało, Rambo 3 miał dodatkowo pod górkę. Film ukazał się w roku 1988, a jest to rocznik takich produkcji, jak Die Hard, They Live, Willow, Young Guns, Bloodsport, Red Heat i wielu innych. Owszem, to różne gatunki, ale chodzi właśnie o ogrom różnorodności, jaki był dostępny w tym samym czasie. Wałkowanie tego samego po raz trzeci przy takiej konkurencji było ryzykowne i chyba wyszło niespecjalnie opłacalnie, bo kolejna odsłona ukazała się 20 lat później.

Rambo III to nie jest zły film. Ba, przez swoją powtarzalność i nieliczne poprawki może okazać się pozycją idealną dla osób, które po prostu chcą kolejnego akcyjniaka bez udziwnień lub moralizatorstwa. W takim wariancie ten film zasługuje na 4. Ja jednak nie bawiłem się aż tak dobrze, dlatego moja ocena to: 3+.


John Rambo


Po wydarzeniach w Afganistanie Rambo powrócił do Tajlandii, gdzie kontynuuje swój cichy żywot. Któregoś dnia grupa wolontariuszy prosi go przetransportowanie ich do wioski Karenów znajdującej się przy granicy ogarniętej przez rewolucję Birmy. Z rewolucji korzystają piraci oraz wojsko plądrujące, co się da. Dzieci są siłą wcielane do armii, mężczyźni zabijani, a kobiety brane do niewoli. Wkrótce podobny los spotyka także wspomnianych wolontariuszy. Organizator całego przedsięwzięcia prosi Rambo, by wraz z oddziałem najemników odbił ich z niewoli.

Przyznam się, że mam dziwny sentyment do tego filmu. Po pierwsze – wyszedł w okresie, w którym horrory kojarzyły się z kategorią PG-13 (który to trend utrzymuje się do dziś), a akcyjniaki wszelkiego rodzaju były łagodzone, aby trafić do jak największej widowni. Rambo olewał sobie takie praktyki i przedstawiał akcję po swojemu. Prawda, że co najmniej jedna scena jest dziś źródłem memów, ale pomimo sztuczności krwi efekt końcowy pozostaje brutalny.

Po drugie – ten film jest bezpardonowy. W pewnym sensie bardzo blisko mu do jedynki. W dosadny sposób pokazuje okrucieństwo wojny, która nie oszczędza absolutnie nikogo. Można powiedzieć, że z widzem włącznie - to najbrutalniejsza i najkrwawsza odsłona w serii. Żeby było ciekawiej cała ta jatka nie zawsze dzieje się z udziałem głównego bohatera, tym samym podkreślając to, co pisałem o konfliktach. Ciężko też nie odnieść wrażenia, że właśnie tak miała wyglądać druga część, ale trzeba było czasu i doświadczenia, by nakręcić ją właśnie tak.

Po trzecie – nawet jeśli porzucić około wojenne dywagacje, głupawe gadki typu „We can live for nothing or die for something.”, John Rambo to kawał świetnego kina akcji. Sceny skradania się utrzymują w napięciu, strzelaniny potrafią rozwalić głośniki, z ekranu leje się krew, ciała fruwają, eksplozje huczą, każde ujęcie jest dynamiczne, ale żadne nie zawiera durnego patentu typu trzęsąca się kamera albo przeskoków tak szybkich, że można dostać oczopląsu. Szybciej od wystrzeliwanej amunicji będzie tylko znikać przygotowany popcorn, zaś zakończenie mogłoby z powodzeniem zwieńczać całą serię.

Do Johna Rambo lubię wracać niemal równie często, co do First Blood, choć z innych powodów. Moja ocena: 5-.


Rambo: Last Blood


Piąty film, którego w ogóle się nie spodziewałem. Z dwóch powodów: Stallone nawet Rocky’ego odstawił na boczny tor na rzecz spin-offów z serii Creed, zakończenie czwórki wydawało się definitywne.

John przez ostatnie 11 lat od powrotu z Birmy doprowadzał rodzinne ranczo do porządku. Razem z nim zamieszkuje przyjaciółka rodziny, Maria Beltran, oraz jej wnuczka, Gabriela. Ta ostatnia za wszelką cenę chce dowiedzieć się, dlaczego ojciec porzucił ją i jej nie żyjącą już matkę. Jej przyjaciółce udaje się zlokalizować wspomnianego typa w Meksyku. Gabriela wbrew ostrzeżeniom Johna robi sobie wycieczkę na południe. Gdy do Johna dociera, że nie pojechała na studia, jak deklarowała, rusza jej śladem.

Gdy szedłem na ten film do kina, miałem spore oczekiwania. Według recenzji, które widziałem, Last Blood był, podobnie jak poprzednik, filmem brutalnym i olewającym sobie trendy panujące w kinie. Rzeczywiście, te aspekty były w filmie, ale w małych ilościach. Do tego pozostałe elementy nie zadziałały.

Pierwsze, co mnie tknęło po seansie, to myśl: Właściwie po co był ten film? Fabuła serii faktycznie domknęła się na czwartej odsłonie. Można do niej dorzucić czarno-biały montaż z napisów z LB i byłoby po wszystkim. Ja rozumiem, że we wszystkich częściach to los rzucał Johna w nieprzyjazne okoliczności i trzeba było sobie w nich radzić, ale tutaj ciężko nie odnieść wrażenia, że jest to jakieś wymuszone. Pewnie, że poprzednio osoby (mniej lub bardziej) bliskie Rambo też nie miały lekko, przez co i on cierpiał, ale tutaj nie czułem żadnych emocji. Fabularnie nic nie sprawiało, żebym miał poczucie integralności opowieści typu: To jest reakcja na to, a to na tamto. Tutaj było raczej: Nic się nie dzieje, więc ona MUSI pojechać do Meksyku. Hmm, znowu martwy punkt, więc ona MUSI zniknąć. I tak do samego końca. Nie opowieść – lista zakupów do zrobienia. Najgorsze jest to, że w tej liście widać, jak autorzy gimnastykują się, żeby z Rambo zrobić znowu maszynę do zabijania. Rozumiecie? Uczłowieczali go przez cztery i pół filmu, tylko po to, by spróbować go znowu zezwierzęcić w finale. Kolejną bzdurą fabularną jest obecność pewnej pani reporter, która jest niczym innym, jak deus ex machina, która dosłownie w dwóch scenach przerzuca fabułę, bo inaczej ta znowu utknęłaby w miejscu. A na koniec dodam, że jeśli ktoś przez cały film podejrzewa, że chyba gdzieś tę konstrukcję już widział, tylko lepiej zrobioną, to podpowiem, że najlepszym (i do tego pierwszym z brzegu) przykładem będzie Taken z Liamem Neesonem.

Żeby nie było, że tylko narzekam na fabułę, jest tam parę drobiazgów, które nawet nieźle wyszły. Relacje Rambo i Marii są bardzo przyjemne. John przy niej wydaje się być niemal normalnym człowiekiem. Normalnie gada, uśmiecha się. Z Gabrielą, którą traktuje jak córkę, jest podobnie. Jednak autorzy podkreślają, że nawet w tak sprzyjających warunkach on nigdy nie pozbędzie się swojej traumy do końca. Noce spędza w wykopanym przez siebie bunkrze, a interakcje z innymi ludźmi są w najlepszym wypadku zdawkowe. Nie zapomniano także o umiejętnościach tropicielskich Johna. Pomijając główny wątek, na samym początku filmu Rambo pomaga lokalnym władzom odnaleźć trójkę turystów w trakcie powodzi.

Niestety, jeśli myśleliście, że braki fabularne zrekompensujecie sobie scenami akcji, muszę was rozczarować. Wbrew  wydźwiękowi i założeniom sceny akcji są może ze dwie? Z czego jedna w finale. Obie to nie lada gratka dla fanów, ale ostatnia zdecydowanie bardziej zapada w pamięć: John polujący na adwersarzy w sieci wykopanych przez siebie korytarzy, liczne pułapki, lejąca się krew. Taki Kevin sam w domu w wersji dla dorosłych. Szkoda tylko, że do pozostałych potencjalnych scen czyni się aluzje zamiast pokazać, co i jak. Tak w 2/3 seansu Rambo udaje się nastukać jednemu mafiosowi. Odnajduje jego dom, następuje cięcie i akcja przeskakuje do poranka, kiedy to policja stara się ustalić na miejscu bieg wydarzeń, a my widzimy wyłącznie efekt końcowy.

Co do rzekomej brutalności… w przeciwieństwie do poprzedników tę również da się policzyć na palcach jednej ręki (dosłownie 3 sceny). No chyba, że mamy na myśli drastyczność, z jaką pokazano kartel i traktowanie kobiet, będących żywym towarem, wtedy faktycznie dobijemy do… 10 scen?

Wszystko to daje w rezultacie film strasznie nijaki, wymuszony, którego niektóre składowe są w porządku, ale żeby do nich dotrwać, trzeba swoje wysiedzieć. Last Blood nie nadaje się ani na rzeź pokroju Johna Rambo, ani na akcyjniaka typu Rambo 2, ani na coś poważniejszego w stylu First Blood. Cholera, zaryzykuję stwierdzenie, że nie sprawdzi się nawet jako tępa, ale relaksująca rozrywka jak The Expendables. W najlepszym wypadku jest to film przeciętny i najsłabszy w serii. Moja ocena: 3-.

niedziela, 1 grudnia 2019

X-Men: Dark Phoenix

Zanim rozpiszę się, mam tylko jedno pytanie: JAK?! Ok, może parę słów wyjaśnienia, potem będę się bulwersować.

W adaptacjach komiksów, ba, nawet w samych komiksach nie jest niczym nowym opowiadanie tej samej historii po swojemu. Prym wiodą tutaj te o pochodzeniu postaci. Nawet pomijając papierowe pierwowzory przypomnijcie sobie, ile razy w filmie pokazano śmierć rodziców Bruce’a Wayne’a, albo ile razy Spider-Man zaczynał karierę. Najlepszymi niekomiksowymi odpowiednikami byliby pewnie Dracula i Robin Hood. Zasadniczo nawet jeśli origin się powtarza, dalsze wydarzenia mogą być inne. Tutaj dochodzimy do ewenementu, jakim jest Dark Phoenix Saga. Nie jest to opowieść o pochodzeniu, ale dzięki swojemu rozmachowi i rozpoznawalności adaptowano ją 4 razy (X-Men: The Animated Series, Wolverine and the X-Men, X-Men: The Last Stand i opisywana tutaj Dark Phoenix). Piąte podejście w X-Men: Evolution nie doszło do skutku, bo serial anulowano. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niniejsza wersja Dark Phoenix Saga nie przypomina nowej adaptacji lub świeżego podejścia do materiału źródłowego. DP wypada jako słaby remake The Last Stand… To ostatnie da się wytłumaczyć chyba tylko tym, że przy scenariuszach do obu pracował Simon Kinberg, który tym razem także reżyseruje.

Mamy za sobą dopiero pierwszy zarzut, dalej jest jeszcze gorzej. Jak już wspomniałem, DP przypomina remake TLS, tylko zamiast wątku o lekarstwie mamy kosmitów próbujących odzyskać Phoenix Force. Aktorzy sprawiają wrażenie znudzonych (McAvoy) lub sfrustrowanych (Lawrence) kolejnym występem w serii. Wątki poboczne są robione kompletnie od czapy, byle tylko zapełnić seans. Mamy np. Mystique, która czepia się, że nazwa X-Men jest nieodpowiednia. Kij z tym, że czasy odwzorowane w filmie nijak nie nawiązują do współczesnych „wymogów” uwzględniania wszystkich. Pominę też fakt, że z semantycznego punktu widzenia cała ta rozmowa nie ma sensu, ale kto by się tam słownikiem przejmował. Kolejnym zarzutem pod adresem Xaviera jest ten, że posyła dzieci na niebezpieczne misje i że sam nigdy niczego nie poświęcił. No tak, bo na wózku siedzi z wyboru. Nie wspominając o przekształceniu własnego domu w szkołę.

Skoki czasowe osiągnęły szczyt absurdu. Pamiętajmy, że X-Men: First Class dział się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Każda kolejna odsłona (Days of Future Past, Apocalypse, Dark Phoenix) to inna dekada, a postacie nie zestarzały za specjalnie. Jedyne, co odwzorowuje upływ czasu, to foch, z jakim się wszyscy obnoszą. Dodatkowo spierniczono ciągłość wydarzeń. Jean już w Apocalypse przejawiała jakieś powiązanie z Phoenix Force, natomiast na otwarciu Dark Phoenix widzimy, jaką dopiero wchłania.

Magneto dostał jakiś kawałek ziemi, w który rząd USA nie ingeruje. Zero aresztu za zbrodnie i zagrożenie spowodowane w Days of Future Past i Apocalypse, Erik stoi na czele bieda wersji Genoshy, ale przynajmniej Charles dorobił się bezpośredniej linii telefonicznej do prezydenta.

Postacie zachowują się zupełnie inaczej, niż się po nich spodziewamy. Erik i Charles nie mają motywacji, Mystique chodzi wkurzona, Beast sam nie wie, czego chce, Quicksilver jest wyeliminowany z akcji przy pierwszej okazji, Storm jest bezużyteczna, a Kurt Wagner z radością przyczynia się do czyjejś śmierci. Kosmici są mniej więcej tak charyzmatyczni jak słupy soli (bez urazy dla słupów). A, jeszcze Cyclops tam był… tylko nijak nie mogę sobie przypomnieć, co robił, poza ślinieniem się do Jean. No właśnie, to chyba miała być popisowa rola Sophie Turner, a między ciągłymi krzykami i spinaniem się tak, jakby nie chciała bąka puścić, nie było na co patrzeć. Na sam koniec, pomimo burdelu, jakiego jej postać narobiła, szkoła została nazwana jej imieniem. No litości, w kontekście tego „filmu” szkołę powinni nazwać po Mystique, ale nie ma co liczyć na choćby odrobinę logiki.

Największym grzechem tej produkcji jest to,  że niezależnie od wydarzeń, akcji, walk, efektów, dosłownie WSZYSTKIEGO, widz się nudzi. Dark Phoenix nie potrafił zaangażować mnie ani na chwilę. Nie da się go oglądać jako filmu tak złego, że aż śmiesznego (Origins: Wolverine), ani nawet jako naparzanki. Pozytywy? Film się kończy, a wraz z nim zeszmacona na tym etapie seria. Można go pokazywać obok Elektry i Catwoman jako przykład, jak NIE robić filmów. Nie łudzę się, że New Mutants miałoby być lepsze. Moja ocena: 1+. Plus za fakt, że Hugh Jackman był konsekwentny i nie wrócił tu jako Wolverine.