niedziela, 21 kwietnia 2024

The Crow: Salvation

Rok po skasowaniu serialowego Kruka światło dzienne ujrzał trzeci film: The Crow: Salvation. Zabawna sprawa wyszła z jego premierą. Przez wzgląd na słaby odbiór podczas pokazów testowych wytwórnia zadecydowała, by film wypuścić od razu na kasetach/płytach. W Polsce ktoś miał inny pomysł. Pamiętam, jaki byłem zadowolony, że dorwałem Salvation na kasecie VHS. Obejrzałem go najpierw w domu, następnego dnia z kumplem i ruszyłem oddać kasetę do wypożyczalni. Jakież było moje zdziwienie, gdy po drodze zauważyłem plakat na słupie, a na nim informację, że Kruk 3 jest grany w kinie… Nawet przez moment zawahałem się, czy nie pójść, ale byłby to trzeci seans w ciągu dwóch dni, więc odpuściłem.

Salvation nie jest specjalnie lubianym filmem w serii, ale ja mam do niego sentyment. Mimo tego, iż z jednej strony niemal bezczelnie kopiuje pierwszą odsłonę, to jednak z drugiej dwoi się i troi, by jej nie przypominać. Najbardziej oczywistą kopią jest powielenie motywu zemsty za zabójstwo ukochanej. Nieco mniej w oczy, ale nadal rzucają się odpowiedniki postaci, nawet ich liczba się zgadza. I to jest w zasadzie jego najsłabszy aspekt – kopia wypada nieporadnie. Np. sceny w retrospekcjach niby miały być romantyczne, a są głupiutkie i nieco żenujące. Antagoniści mają być zwyrodnialcami, ale wszystko jest ledwie zasugerowane lub stonowane.

Najmocniejszą stroną są elementy odróżniające Salvation od poprzedników. Dziewczyna głównego bohatera zostaje zamordowana 3 lata przed akcją filmu, zaś widzowie zostają świadkami paskudnej egzekucji Alexa w świetle prawa. O ile twórcy od samego początku dają do zrozumienia, kto jest antagonistą, o tyle nie mówią tego wprost (choć dosłownie po jednym ujęciu i doborze aktorów można się domyślić), dzięki czemu dało się z tego zrobić istotną część fabuły. Zresztą nawet tutaj zawarto ciekawy zabieg. Pośród łotrów kryje się osobnik bezpośrednio odpowiedzialny za wrobienie Corvisa w zabójstwo dziewczyny. Sęk w tym, że widać tylko jeden jego charakterystyczny element, o którym pozostali nie mają pojęcia, więc naprawdę są przekonani, że Alex coś sobie ubzdurał. Dzięki temu po odhaczeniu oczywistej pierwszej tajemnicy możemy skupić się na tej drugiej stanowiącej motor napędowy zemsty.

Następnym odstępstwem od poprzedników jest finał. Poprzednio przeciwnicy starali się pozbawić Kruka mocy i/lub ją przejąć. Tutaj chcą wyłącznie odciąć mściciela od jego mocy by… zabić go ponownie. Ok, brzmi podobnie, ale sposób, w jaki przegrywają jest zgoła inny. Można to wręcz podciągnąć pod bardzo współczesny termin: samozaoranie. Dzięki czemu ostatnia śmierć daje dużo więcej satysfakcji niż los takiego Judah Earla.

Ostatnią ciekawostką są dwie sceny odnoszące się do gatunku, jaki przypisuje się serii – horroru. Zaraz po ucieczce z kostnicy, gdy Corvis odkrywa swoje poprzednie życie, następuje scenka nakręcona i udźwiękowiona jak horror o potworze, zaś w finale, gdy postać Kirsten Dunst chowa się przed jednym z oprawców, mamy prawie klasyczny slasher.

Aktorsko jest w porządku. Kruk 3 to film, dzięki któremu odkryłem Waltona Gogginsa – faceta, który niezależnie od poziomu widowiska zawsze daje z siebie 100% i często można go znaleźć w nietuzinkowej roli. Eric Mabius dobrze spisuje się jako ofiara spisku i jeszcze lepiej jako Kruk. Tylko w niektórych ujęciach jego makeup sprawia, że usta wyglądają, jakby je ktoś napompował lub miały bliskie spotkanie trzeciego stopnia z pszczołą. Jedyny szkopuł to obecność Williama Athertona, któremu dano niewiele do roboty. Zasługiwał na większą rolę.

Dźwiękowo, zwłaszcza przy przelotach/przejściach, widać inspirację pierwszym The Crow. Przez co muzyka wpada w ucho bardziej niż powinna, bo sama w sobie jest tylko ok. Natomiast ponownie podkreślę, jak dobrze wypadły scenki à la horror. Jest to zasługa właśnie podłożonych utworów.

Jest jeszcze sporo kreatywnych drobiazgów, jak np. Alex regenerujący się po strzale w usta. Regenerację obserwujemy… od wewnątrz. Fakt, efekt komputerowy nie prezentuje się dziś najlepiej, ale nie jest najgorzej i nadal należą się gratulacje za sam pomysł.

Przeciwnicy tego tytułu na pewno wytkną liczne potknięcia, bo te faktycznie potrafią bić po oczach. Słaby pomysł z maską przy egzekucji na krześle elektrycznym; antagoniści nie poznający Alexa, który w przeciwieństwie do Erica wrócił od razu, a nie po roku (no chyba że przez 3 lata między zabójstwem Lauren, a egzekucją chłopaka nie widzieli go ani razu); montaż przemieszczania się sugerujący, iż Corvis zamienia się w kruka; miejscami bezsensowna pirotechnika (choć sama w sobie efekciarska); śmierć ostatniego złola w miejscu, które nie powinno być dostępne. To tylko kilka z brzegu. Jednak po zaangażowaniu się w akcję zupełnie mi nie przeszkadzały.

The Crow: Salvation ma swoje za uszami, ale w moich oczach to całkiem dobra odsłona. Nie ma problemów z tempem i pocięciem, jak City of Angels, nie jest tak grzeczny jak Stairway to Heaven. Wbrew pozorom jego klimat jest bliski komiksom wydanym już po oryginalnym The Crow. Trochę kopiuje, ale na tym nie poprzestaje. Jeśli przymknąć oko na okazjonalne kiczowatość oraz brak logiki nawet w obrębie tego uniwersum, Kruka 3 da się lubić. Moja ocena: 4-.

niedziela, 14 kwietnia 2024

The Crow: Stairway to Heaven – Season 1

Gdy Miasto Aniołów okazało się finansową porażką, postanowiono spróbować innego podejścia. Wrócono do historii Erica Dravena, produkcję przerzucono do Kanady i obniżono kategorię wiekową do PG-13. Rezultatem miał być serial przystępny dla większej liczby widzów. Brzmi znajomo? Tak, kłania się powtórka z serialowego RoboCopa.

Jako dzieciak, który na Polsacie dostał po prostu więcej Kruka, byłem zafascynowany serialem i kilkoma nowymi koncepcjami. Jako dorosły, który wrócił do Stairway to Heaven po latach, męczyłem się przez 2/3 seansu. Zacznę od pozytywów.

Po pierwsze: dzięki temu serialowi odkryłem Marka Dacascosa, świetnego ekranowego mordoklepę, którego rola w Only the Strong (wraz z Tekkenem 3) sprawiła, że ćwiczyłem Capoierę przez kilka lat. Wspomniany film miał być trampoliną do szczytu sławy, ale niestety jego słaba promocja, która nałożyła się na okropną adaptację Double Dragon, przyczyniła się do wyhamowania kariery. Nadal był chwalony właśnie za Kruka oraz późniejsze Braterstwo wilków, ale nigdy nie osiągnął rozpoznawalności kalibru Chucka Norrisa lub Jean-Claude Van Damme’a, a szkoda.

Po drugie: w serii przewija się kilka pomysłów zarówno zaczerpniętych z komiksów, jak i całkiem autorskich. Do tych pierwszych należy obecność Skull Cowboya oraz żeńskiego Kruka. To ostatnie przypisuje się inspiracji serią The Crow: Flesh & Blood, ale jest to tak ogólnikowy pomysł, że nie wiadomo, ile w tym prawdy. Natomiast autorskim patentem jest przeciwieństwo Kruka: Wąż – zły człowiek zabity przez Kruka, wskrzeszony przez węża, z podobnym zestawem mocy. Motyw z odkupieniem win lub przywróceniem równowagi w otoczeniu również jest niczego sobie. Tylko tu popełniono jeden z najgłupszych błędów, jakim było owinięcie tego wszystkiego wokół historii Erica Dravena i Shelly Webster.

Oryginalny Kruk był jak celny cios w gębę. Zemsta miała być krótka, zwięzła i do sedna. Do tego równie okrutna, co los, jaki spotkał niedoszłych nowożeńców. Teraz wyobraźcie sobie ugrzecznienie tej historii, rozciągnięcie jej na 22 odcinki oraz wrzucenie schematu łotra tygodnia. Taki opis nawet w połowie nie odda stopnia rozwodnienia filmu. Eric i Shelly byli przedstawieni jako dobrzy ludzie. Pani Webster była nawet zaangażowana społecznie, bo to z jej inicjatywy powstała petycja sprzeciwiająca się eksmisji z budynku Top Dollara. W serialu ta sama para niby jest przedstawiana tak samo, ale potem z jakiegoś powodu zamiast wymierzać sprawiedliwość Eric musi naprawiać świat… Jasne, bez tego nie byłoby serialu, ale czy w takim razie nie lepiej stworzyć nowego i bardziej szemranego protagonistę? Nie musi to być od razu Earl Jasona Lee, ale cokolwiek usprawiedliwiającego taki pomysł. Na pewno nie był to Draven. Stąd też właśnie takie kwiatki jak Węże – straszak na głównego bohatera.

Działanie mocy Kruka też jest jakieś dziwne. „Tryb” mściciela odpala się, gdy Eric jest w podbramkowej sytuacji (z postrzeleniem włącznie). Na twarzy magicznie pojawia się makijaż, Dravenowi zmienia się osobowość i zaczyna tłuc złoli. Później wychodzi na jaw, iż krucze alter ego to dosłownie druga osoba. Jest nawet odcinek, w którym Eric jest podzielony na śmiertelnego siebie i nieśmiertelnego Kruka. Do tego więcej ludzi ma świadomość istnienia takiego powrotu zza grobu. Dowiadujemy się o całych frakcjach próbujących poznać moce lub przetransferować swoją duszę do ciała mściciela z myślą o wiecznym życiu.

Jeśli myśleliście, że ta warstwa zaczynała być dziwna, to przy następnej oplujecie się piciem. Odstawcie, co tam macie. Jako że przedział czasowy został rozwleczony, a właścicielem budynku nie jest już Top Dollar, Eric nawet w swej nieumarłej formie musi pamiętać o takich przyziemnych sprawach jak czynsz, praca. Musi też tłumaczyć się policji ze swojego powrotu. Ba, jest to tak problematyczne, że wręcz staje przed sądem oskarżony o zabójstwo Shelly!

Mark Dacascos jako Eric i Kruk dobrze się spisuje. Katie Stuart wypada przyzwoicie jako Sarah, a i Lynda Boyd w roli matki ma kilka niezłych scen. Z nowych postaci najbardziej w pamięć zapadają Christina Cox jako Jessica Capshaw oraz Bobbie Phillips jako Hannah Foster (żeński Kruk). Czasem można się uśmiechnąć, gdy wyłapie się jakiś występ gościnny (a trochę ich jest, ot, choćby Corey Feldman), ale to tyle. Cała reszta obsady, ze wskazaniem na pozostałe postacie znane z filmu, to aktorstwo niskich lotów, drewniane i nie pozostawiające złudzeń co do tego, z jakiej jakości show mamy do czynienia. Najbardziej „wykastrowani” zostali Top Dollar wraz z całą świtą (zredukowaną do trzech pomagierów).

Wisienką zwieńczającą ten eksperyment kulinarny jest urwanie serialu po pierwszym sezonie. Jeśli jakimś cudem zdołaliście zaangażować się na tyle, iż mielibyście ochotę na więcej – macie pecha. Pomimo ponoć niezłych recenzji i odpowiednio wysokiej oglądalności, prawa do serii zostały sprzedane, zaś jakiekolwiek plany na dalszy ciąg wyrzucono do kosza.

Czy w dzisiejszych czasach warto zawracać sobie głowę The Crow: Stairway to Heaven? Jeśli przez wszystkie 22 odcinki będzie notorycznie zmieniać w myślach imiona postaci, by nie przypominały wam filmu, nie przeszkadza wam rozwodniona atmosfera na rzecz niższej kategorii wiekowej oraz urwane zakończenie, a także akceptujecie serię z całym dobrodziejstwem taniego i kiczowatego inwentarza, możecie odpalić jakiś odcinek. Przy czym muszę podkreślić, że na samym początku Kruk trzyma się filmu i nie bardzo wie, co z tym fantem zrobić oprócz wspomnianego łotra tygodnia. Autorzy zaczynają mieszać w fabule gdzieś w okolicach 8 odcinka i po nim można się spodziewać ciekawszych rzeczy (polecam odcinki z Hannah). W tym wariancie podpartym odrobiną mojej nostalgii i kibicowaniem Dacascosowi Stairway to Heaven dostaje ode mnie: 3.

niedziela, 7 kwietnia 2024

The Crow: City of Angels

Ashe Corven i jego ośmioletni syn Danny zostają zamordowani na rozkaz lokalnego mafiosa, Judah Earla, gdyż byli świadkami egzekucji w wykonaniu jego podwładnych. Zaraz potem znana z pierwszej części Sarah zaczyna miewać sny o kruku sprowadzającym Ashe’a zza grobu, by ten mógł dokonać zemsty.

Kruk 2 jest pierwszym Krukiem, jakiego oglądałem. Powód był prozaiczny: w erze wypożyczalni kaset video jedynka była wiecznie wypożyczona, więc brat cioteczny wziął dwójkę na weekend (sam jej wcześniej nie widział). Ja coś tam o Kruku wiedziałem z czasopism o grach komputerowych i byłem ciekaw. Seans zrobił na mnie wrażenie, choć widziałem, jak brat kręci nosem. Bez wdawania się w szczegóły powiedział tylko: jedynka była lepsza. O tym dopiero miałem się przekonać.

Okoliczności powstania tego filmu to droga pod górkę prawie porównywalna z oryginałem, choć nie chodziło o śmierć kogoś z obsady. Tym razem kłody pod nogi rzucał producent. Samo powstanie sequela nikogo nie dziwiło. Jedynka była popularna, trzeba było kuć żelazo, póki gorące. Choć widzowie zapewne zastanawiali się, jak można kontynuować tak zamkniętą historię.

Reżyser, Tim Pope, oraz scenarzysta, David S. Goyer, podobno dokładali wszelkich starań, by City of Angels oprócz motywu zemsty zza grobu miało jak najmniej wspólnego z pierwowzorem. Studio chciało inaczej. Np. to powracająca Sarah miała być Krukiem, ale studio uparło się na sobowtóra Brandona Lee. Prace rozpoczęto w 1995, natomiast premiera miała miejsce w sierpniu 1996. Nie adaptowano żadnego z komiksów, gdyż nowe opowieści zaczęto publikować tego samego roku (w tym, o ironio, komiks na podstawie filmu). Niestety, po skończonych zdjęciach film trafił do montażowni, gdzie bez wiedzy reżysera producenci Bob i Harvey Weinstein przemodelowali widowisko tak, by strukturą przypominało The Crow. Zmieniono kolejność scen (przez co niektóre ze zwykłych stały się retrospekcjami), wycięto ponoć ze 20 minut materiału z tej wersji (a podobno była jeszcze jedna, dłuższa, trwająca 180 minut).

Najgorsze jest to, że w efekcie końcowym widać zalążki tego, że ktoś chciał zrobić coś nowego. Po pierwsze – nie powielano schematu zabójstwa młodej pary. Rodzic mszczący się za śmierć dziecka to równie mocny motyw. Vincent Pérez w roli ojca i mściciela wypadł bardzo dobrze. Jego rozpacz, gniew i szaleństwo są przekonujące. Imidż mógłby mieć własny, ale tutaj właśnie wchodzi Sarah, która przez wzgląd na pamięć o Ericu funduje Ashe’owi taki sam makijaż. Co do ciuchów… Eric był w kapeli rockowej i jego krucze wdzianko jest rozwinięciem jego zajęcia, ale Ashe? Mechanik? Magik/iluzjonista? Jemu to się trafiło chyba przez wzgląd na popularność pierwszego filmu oraz modę lat ’90 (przypomnę, że zamykający tamtą dekadę Matrix miał to samo, a po drodze był jeszcze Blade), bo do tego nawet Sarah nie przykłada ręki.

Antagoniści – znowu czwórka pomagierów, znowu jeden boss narkotykowy wspomagany przez mistyczkę. Różnica? Judah „kradnie” moc Kruka dla siebie. Widać, że autorzy starali się stworzyć jeszcze większych popaprańców, ale w rezultacie jeśli już ich rozpoznacie, to z powodu czynników spoza filmu. Np. Thùy Trang to nie dość, że jedyna dziewczyna w składzie, to jeszcze była bardziej znana z roli żółtej wojowniczki w pierwszej iteracji Power Rangers. Iggy Pop – gwarantuję, że przez większość czasu będzie się kojarzył wyłącznie ze swoim zachowaniem na scenie, a nie graną postacią. Najlepszym kontrprzykładem na rozpoznanie niech będzie Thomas Jane, którego w dzisiejszych czasach kojarzę z Punishera z 2004, a wracając do City of Angels musiałem 4 razy sprawdzać, kogo gra, bo na tle innych nijak się nie wyróżniał (skoro wszyscy byli szurnięci). Dla porównania łotrów z pierwszego filmu potrafię wymienić i opisać bez problemu po dziś dzień.

Skrócenie czasu trwania filmu również przyczynia się nie tylko do tego, iż przeciwnicy nie zapadają w pamięć. Ich zgony następują dużo szybciej. Widowisko wyhamowuje między drugim, a trzecim zabójstwem. Dopóki Ashe nie rusza skonfrontować się z kolejnym złodupcem, snuje się trochę bez sensu. Trochę, gdyż jeśli wierzyć fragmentom oryginalnego scenariusza opublikowanym na forach, to właśnie tutaj zaczyna się inne od kinowego zakończenie, wg którego Ashe w przeciwieństwie do Erica miał utknąć między światami po swojej zemście i do tego pokazujące, iż siły przebywające po drugiej stronie wcale takie bezinteresowne nie są.

Na koniec zostawiam ścieżkę dźwiękową, która sama w sobie jest przyzwoita, ale nie została wmontowana w film z takim pietyzmem, jak to miało miejsce w The Crow, a przez wzgląd na małą popularność Miasta, szybko popadła w niepamięć. Najlepszym przykładem tego, jak ogromne wrażenie robi muzyka z pierwszego Kruka, niech będzie to, że nawet kilka lat wstecz wydano kolejną reedycję na winylu i bez problemu znajdziecie ją na Spotify. OST do City of Angels jest w tej usłudze wyłącznie jako playlista, zaś jej piosenki mogą być zablokowane w danym regionie w zależności od wytwórni.

Mam dziwny sentyment do The Crow: City of Angels. Lubię Péreza jako Ashe’a, nie przeszkadza mi powracająca Sarah, a Judah to co prawda nie Top Dollar, ale wciąż jest przyzwoitym antagonistą. Niestety, ani ten sentyment, ani teorie, czym mógł być drugi Kruk nie wpływają na fakt, iż finalny produkt to średni akcyjniak, który padł ofiarą chciwości producentów. Można obejrzeć, ba, nawet czerpać z tego jakąś przyjemność, ale nie ma co nastawiać się na tę samą jakość. Moja ocena: 3+.

niedziela, 31 marca 2024

The Crow (1994)

Film – legenda. Pomimo całego mojego zamiłowania i sporej znajomości tematu w takich przypadkach jak ten mam wątpliwości, czy uda mi się oddać jakąkolwiek sprawiedliwość opisywanemu tytułowi.

Sama historia jest prosta jak przysłowiowa budowa cepa. Eric Draven i jego narzeczona Shelly Webster zostają zamordowani w przeddzień swojego ślubu. Rok później Eric dzięki krukowi – uważanemu za przewodnika dusz – powraca, by wymierzyć sprawiedliwość.

O komiksie pisałem na swoim Instagramie. Motywacją stojącą za jego powstaniem była osobista tragedia, której doświadczył autor, James O’Barr. Moje pierwsze podejście do komiksu (długo po filmie) skończyło się rozczarowaniem i odbiciem. Dopiero po latach, gdy Planeta Komiksów wydała go zbiorczym wydaniu, uzupełnionym o wcześniej niewidziane panele oraz liczne komentarze i dodatki, coś kliknęło i papierowy Kruk stał się jednym z moich ulubionych tytułów. Może przy okazji tego wpisu uda mi się wyjaśnić, dlaczego tak łatwo zakochać się w filmie, a tak trudno polubić komiks.

Zacznijmy od tego, iż podobnie jak protoplasta, tak i adaptacja jest naznaczona śmiercią. Kruk słynie z tego, że jest to ostatni film Brandona Lee (syna Bruce’a Lee). Krótko mówiąc, w jednym z pistoletów użytych na planie znalazły się prawdziwe kule. Po zastrzeleniu Brandona istniało ryzyko, iż realizacja The Crow zostanie permanentnie przerwana, ale ostatecznie dokończono filmowanie dzięki dublerom oraz nakładaniem twarzy zmarłego za pomocą CGI.

Najważniejszą różnicą między komiksem, a filmem jest skupienie się na innych aspektach. Obie opowieści łączy motyw zemsty, jednak pierwowzór jest także o wybaczeniu (nie mordercom, żeby nie było), zaś film jako drugą warstwę wybiera miłość tak silną, że łączącą nawet po śmierci. Kolejne rozdziały komiksu są przetykane przemyśleniami i poezją. Nawet najbrutalniejsze akty zemsty nie mają dynamiki choćby dowolnego trykociarza. Na to z kolei stawia adaptacja – sceny akcji są dynamiczne, rozpierducha konkretna, a efekty pirotechniczne robią wrażenie po dziś dzień. Komiks po przyzwyczajeniu się do jego początkowego chaosu posiada równomierne tempo i trzyma się go do końca. Główny bohater jest nieśmiertelny, więc zamiast jego losem czytelnik przejmuje się bardziej interakcjami (w tym z krukiem, z którym prowadzi rozmowy) oraz przemyśleniami. W filmie mimo całego kunsztu byłoby to nudnawe, więc podbito stawkę tym, że nieśmiertelność znika, gdy ktoś wpadnie na pomysł ubicia ptaka.

Niestety, na niekorzyść komiksu przemawia dość specyficzna kreska będąca efektem tego, że autor tak naprawdę dopiero uczył się rysować. Do tego opowieść dość chaotyczna, a czytelnik wyniesie z niej tyle, ile potrafi z połączenia rysunków i tekstu. Film ma tę przewagę, że jako medium jest bardziej przystępny i zwykła rozmowa dwóch postaci w jednym pokoju lub w trakcie pałaszowania hot-dogów jest odbierana inaczej. Warto zwrócić tutaj uwagę na to, że jeśli nie liczyć dwóch scen, całość rozgrywa się nocą, w deszczu lub łącząc obie te sytuacje. Jest to jeden z niewielu tytułów, gdzie non-stop jest ciemno jak cholera, a mimo to nie ma problemów z widocznością. Sztuka chyba zapomniana w dzisiejszej kinematografii. Jedynym innym filmem, który odstawił podobny numer, jest Dark City, ale tutaj dowcip polega na tym, że robił go ten sam reżyser.

Jeśli na moment zapomnieć o tragediach stojących za napisaniem Kruka, adaptacją, czy nawet w jego treści, to motyw zemsty zza grobu może wydać się wręcz kiczowaty. Mimo to aktorzy są tak zaangażowani, że wszystko traktujemy poważnie. Przestępcy przerażają swoim zezwierzęceniem, tłumy swoim zobojętnieniem, a niektóre postacie cynizmem. Filmowe postacie mają niewiele wspólnego z komiksowymi. Np. imidż komiksowego T-Birda przeszedł na Tin Tina. Nijak to nie przeszkadzało w stworzeniu bardzo (śmiem twierdzić, że wręcz bardziej od oryginału) wyrazistych szwarccharakterów. Top Dollar i Grange w wykonaniu duetu Michael Wincott i Tony Todd to bodaj jedni z najbardziej wyrachowanych i przyprawiających o ciarki skurwysynów, jakich zobaczycie na ekranie. Całość podkreśla fenomenalna ścieżka dźwiękowa, w rytm której pulsuje każdy kadr. Dzięki niej atmosfera osiąga taką gęstość, że miejscami robi się wręcz duszno, niepokój gnieździ się za skórą, a wszechobecny syf widoczny na ekranie zdaje się wręcz z niego wylewać. Tego filmu się nie ogląda, tylko doświadcza i chłonie.

Kruk jest efektem wielu wypadkowych. Gdyby którejkolwiek zabrakło, produkt końcowy mógłby w ogóle nie powstać albo nie odnieść takiego sukcesu. Co zresztą potwierdzają sequele, ale o tym w przyszłości. The Crow jest jednym z niewielu przypadków, które zmieniają lwią część materiału źródłowego (ale nie tak, by nie był on rozpoznawalny) i genialnie na tym wychodzi. Moja ocena: 5+.

niedziela, 24 marca 2024

Guardians of the Galaxy Vol. 3

Podczas ataku na Knowhere Rocket zostaje poważnie ranny. Jego stan jest krytyczny. Rozpoczyna się wyścig z czasem, konwencjonalne sposoby leczenia nie wystarczają. Tajemnica uzdrowienia szopa tkwi w jego przeszłości.

Nie oczekiwałem wiele po tym filmie. Niby Gunn nie pozwoli producentom wtryniać się w jego produkcję, niby on jeden miał odstawać na plus od reszty kinowego MCU wydanego po Endgame (pomijając Spider-Mana: No Way Home, bo ten nie jest w pełni marvelowy), ale ja pozostawałem sceptyczny. No i tyle dobrego, że chociaż raz miło się rozczarowałem.

Każdy fan znajdzie w tej produkcji znane elementy: głupawe poczucie humoru, specyficzna ścieżka dźwiękowa podkreślająca ton danej sceny, widowiskowa rozpierducha i mordobicie, a także ten sam poziom aktorstwa (High Evolutionary jest bardzo wyrazistym antagonistą, lepszym od Kanga). Druga część próbowała podbić emocjonalną stawkę za pomocą porąbanej historii ojca Quilla. Trójka przebija poprzednika na tej płaszczyźnie. Już wcześniej pojawiały się insynuacje odnośnie tego, jak potworne jest pochodzenie Rocketa. Vol. 3 pozwala nam doświadczyć go w całej jego okrutnej okazałości. Można by się kłócić, że zastosowano najprostszy (by nie rzec najbardziej prostacki) zabieg: wpłynięcie na uczucia widza za pomocą uroczych i/lub zabawnych zwierzątek, ale robi to podręcznikowo i efektywnie. Przez co retrospekcje i ich konsekwencje w finale to w zasadzie najlepsze sceny w całym widowisku.

Podoba mi się też fakt, że tym razem opowieść skupia się na bardzo osobistych potrzebach bohaterów. Nie jest to pierwszyzna w serii, ale w jedynce i dwójce tym wątkom towarzyszyła zagłada na ogromną skalę. Tutaj nawet jeśli jedna planeta ucierpi, nie jest to tak istotne. Liczą się postacie. Tu w zasadzie każdy ma swoje pięć minut, które nie są zmarnowane, ale wydaje mi się, że nie wszyscy na nie zasługują.

Moje dwa największe problemy to dziury fabularne i połowiczny antagonista. Te pierwsze da się wyłapać dość szybko i niby są niewielkie, ale sporo ich i trzeba wręcz skupiać się na ich ignorowaniu, by nie przeszkadzały w seansie. Ten drugi to Adam Warlock – postać, która w komiksach odgrywa ważną rolę w sadze o Rękawicy nieskończoności. Tutaj jest spóźnionym dodatkiem z napisów końcowych z Vol. 2. Oprócz tego, że jest to zmarnowana postać, podobnie jak w przypadku Captain Marvel w Endgame, dałoby się go zastąpić kimś innym i lepiej umiejscowionym. Cholera, nawet popełnię tę samą sugestię, co przy Endgame: Ravagerzy mieliby więcej sensu. Byli cięci na Yondu za dostarczanie dzieci Ego i dopiero pokonanie szurniętej planety zrehabilitowało go w ich oczach. Wystarczyłoby, że Gamora szepnie słówko, iż High Evolutionary robi to samo i Strażnicy mieliby wsparcie, że ho ho (a i byłoby co szabrować).

Pomimo mojego czepialstwa Guardians of the Galaxy Vol. 3 zapewnił mi przyzwoitą rozrywkę. Nadal wolę dwie poprzednie części, ale w przeciwieństwie do pozostałych produkcji kinowych duetu Marvel/Disney wydanych po Endgame, tej nie wstydzę się postawić na półce. Moja ocena: 4+.

niedziela, 17 marca 2024

The Room Three

Podobnie jak w przypadku drugiej części ciężko napisać coś, o czym nie wspominałem przy okazji pierwowzoru. Z jednej strony można się pokusić o oskarżenie o wtórność, z drugiej to jak mieć pretensje, że we wszystkich grach FPS się strzela.

Pomimo klaustrofobicznego tytułu i założeń uniwersum gry coraz bardziej się rozrasta. Przynajmniej wizualnie, bo zanim następne drzwi wciągną nas do kolejnego pokoju, przejedziemy się kawałek pociągiem i popodziwiamy krajobraz za oknem. A jak tylko przeczytamy posiadany list, dalej będzie po staremu. No prawie.

Konstrukcja poziomów ponownie uległa rozbudowie. Wręcz do tego stopnia, że teraz gra przypomina miniaturkę Mysta. Główne pomieszczenie prowadzi teraz do innych pokojów. Stamtąd z kolei trafiamy do kolejnych pomieszczeń, a do tego każda z zagadek zawiera przeważnie przejścia aktywowane za pomocą monokla. Krótko mówiąc, zrobił się z tego niezły labirynt. Trzeba jednak podkreślić, że dopóki idziecie ku domyślnemu zakończeniu, niejako po sznurku, to raczej się nie zgubicie. Zwłaszcza, że nadal macie do dyspozycji system podpowiedzi, który co prawda nie włącza gigantycznej strzałki, gdy zastanawiacie się, co pominęliście, ale ma o niebo bardziej precyzyjne opisy. Dzięki nim wystarcza jedna, żeby wiedzieć, czym się zainteresować i nadal samemu wykombinować rozwiązanie.

Sprawa ma się nieco inaczej w przypadku dodatkowych zakończeń. Tak, są trzy. Bardzo cwany mechanizm – gra zapisuje się bezpośrednio przed ostatnią zagadką i oferuje tryb swobodny. Do dyspozycji mamy wszystkie miejsca oraz drobiazgi, które zostały nam w kieszeni. Jeśli chcecie obejrzeć pozostałe warianty, musicie odnaleźć brakujące przedmioty i rozwiązać ostatnią zagadkę na inne sposoby. Żadnych podpowiedzi – na tym etapie nie działają. Na zachętę dodam, że jak już zaczniemy ten fragment, nie trzeba szukać przedmiotów przed każdym z zakończeń. To robimy raz, a potem powtarzamy tylko ostatnią łamigłówkę. Satysfakcja z samego znalezienia jest ogromna, ale jest w tym wszystkim łyżka dziegciu.

Na problemy składają się dwa aspekty. Po pierwsze – jeśli spostrzegawczość nie jest waszą mocną stroną i nie dostrzegaliście jakiegoś ruchomego elementu, tutaj macie przechlapane. Ten mechanizm podkręcono do kwadratu. Ba, nie jest to nawet kwestia korzystania z monokla, bo on sam ma coraz mniejszy udział w zagadkach. Częściej jest tylko kluczem do kolejnego pomieszczenia. Po drugie – niektóre zagadki są żmudne. Nie chodzi o to, że ciężko wpaść na rozwiązanie, tylko o to, ile czasu zajmuje jego wdrożenie. Np. w końcówce jest taka stalowa kula, którą trzeba przeszukać kawałek po kawałku, by odkryć brakujące fragmenty układanki. To cholerstwo obraca się tak powoli i wymaga tyle machania myszką, że w międzyczasie zdążyłem zapomnieć, czego szukam. Kolejnym przykładem są labirynty, po których chodzi się jak w starych grach cRPG – skokowo i z obracaniem o 90 stopni. Nietrudne, lecz całkowicie zbędne.

Poziom trudności zagadek to osobna para kaloszy. W porównaniu do poprzedników tutaj jest ciut wyższy, ale bez przesady. Tylko muszę podkreślić, iż mówię z perspektywy osoby, która ma za sobą kilka gier mystopodobnych, więc jeśli ktoś ma podobne doświadczenia, The Room Three będzie z kategorii tych relaksacyjnych. Bez pośpiechu i z podziwianiem widoczków (a trafia się kilka klimaciarskich ujęć) grę da się ukończyć poniżej siedmiu godzin.

To mogła być najlepsza dotychczasowa część serii, ale wspomniane żmudne sekwencje potrafią skutecznie wytrącić z nastroju oraz ostudzić zapał. Mimo to cała reszta dobrze bawi, co daje ocenę ciut wyżej od drugiej części: 4.

niedziela, 10 marca 2024

Ant-Man and the Wasp: Quantumania

Eech… Ogólny zarys fabuły: Przez głupotę Cassie Lang cała ekipa trafia do wymiaru kwantowego. Tam okazuje się, że wszyscy mieszkańcy są trzymani za pysk przez Kanga Zdobywcę, który ma na pieńku z Janet van Dyne. Pomaga mu Modok…

O ile sam przebieg akcji jakoś mi tam nie załazi za skórę (ot, przeciętny Marvel, nic specjalnego), o tyle niektóre składowe przyprawiają o ziewanie graniczące z tym, co odwala Kirby w swoich grach. Nawet te irytujące odnotowuje się przy pierwszej scenie z ich udziałem, a potem już tylko nużą.

Pierwsze pacnięcie w czoło zaliczyłem prawie na samym początku, gdy tylko pojawiła się Cassie. Nie dość, że aktorkę niepotrzebnie zmieniono, to wraz z nią osobowość postać śmignęła o 180 stopni. Z córki tęskniącej za ojcem przeobraziła się w krnąbrną gówniarę-aktywistkę, która wszystko wie lepiej. Nawet jeśli ten wątek jest potrzebny na rzecz rozwoju postaci (bo jakiś teoretycznie następuje), to zastosowano go w najbardziej odpychający i nieznośny sposób.

Wątek Janet to kolejny głupi pomysł. Zdaje się, że mamy do czynienia z dorosłą osobą i jej otoczeniem, ale to, jak się komunikuje, każe mi myśleć, iż to poziom szkoły średniej ze słabej dramy CW. Fakt ukrywania kluczowych informacji bez sensu spowalnia ekipę, a powtarzanie gadki o wielkości niebezpieczeństwa nijak nie pomaga.

Modok to już w ogóle dno dna. Nie dość, że z komiksowym dzieli wyłącznie groteskową sylwetkę, to jeszcze rozciągniecie twarzy Darrena Crossa jest jednym z najgorszych efektów w całym MCU. No i sama postać w porównaniu z oryginałem została tak zinfantylizowana, że powstała z niej niezamierzona parodia. Do tego wygaduje takie bzdety, że po pierwszym dialogu człowiek ma ochotę wyłączyć film (powstrzymuje go tylko niedowierzanie lub głupawka po pierwszym podniesieniu przyłbicy).

Największym nudziarzem jest jednak Kang. Dopóki był tylko ciekawostką lub teorią zapoczątkowaną w pierwszym sezonie Lokiego, nie robiło mi to różnicy. Ale jako pełnoprawny antagonista i z wariantami w scenie w napisach? Zero charyzmy, zero zagrożenia, zero czegokolwiek. Większą winę za tę sytuację ponoszą scenarzyści, ale Majors nie jest jakimś wybitnym aktorem. Jego antagonista w Creed 3 nie wymagał oscarowych starań, a i tak wyszedł kiepsko.I to na nim miała się opierać kolejna faza? Bez jaj… Żeby pokazać wam, jak absurdalny to pomysł, zrobię test. Spróbujcie bez korzystania z internetu i pomocy znajomych komiksiarzy przypomnieć sobie, kim był filmowy Malekith. Od razu dodam, że taka postać była w MCU, była słaba, a grał ją aktor dużo lepszy od Majorsa. Nie pamiętacie? No właśnie. Teraz pomyślcie, że Kang jest jeszcze bardziej nijaki, a jego dynastia ma być głównym zagrożeniem.

Można czepiać się jeszcze coraz bardziej czerstwego humoru, zmarnowanych występów gościnnych typu Bill Murray (którego postać kojarzyła mi się z powtórką z tej granej przez Jeffa Goldbluma w Ragnaroku), idiotycznej pochwały socjalizmu oraz słabych efektów specjalnych tu i tam. Z drugiej strony te same efekty np. w krajobrazie lub ujęciach batalistycznych nie są takie najgorsze. Z tych pierwszych dałoby się nawet zrobić jakieś abstrakcyjne obrazy na ścianę.

Trzeci Mrówek nie nadaje się na głupią rozrywkę jak dwójka. Nie wnosi niczego nowego jak jedynka. Jest po prostu kolejnym średniakiem, co do którego trzeba się wykazać tolerancją lub całkiem zignorować. Moja ocena: 3-.

niedziela, 3 marca 2024

Christie Golden – Assassin’s Creed: Oficjalna powieść filmu

Długo unikałem tej książki. Film wyszedł w 2016. Obejrzałem go w kinie, a potem jeszcze 3 razy, z czego dwa z powodu książki (przed i po lekturze). I nie, to nadal nie jest mój rekord w przypadku obrazu, za którym, delikatnie mówiąc, nie przepadam.

Nowelizacja z grubsza opowiada tę samą historię, co pierwowzór. Abstergo więzi asasynów i wciska ich do Animusa, by odnaleźć jedno z Jabłek, które zaginęło w Andaluzji w 1942. Ich najnowszym „nabytkiem” jest Callum Lynch, na którym przeprowadzono fałszywą egzekucję w więzieniu.

Najważniejszą różnicą jest cały bagaż detali, które uzupełniają braki filmowej fabuły pędzącej na złamanie karku. Udaje im się nie tylko wyrównać tempo, ale także powiązać sensownie tę historię z istniejącym już uniwersum. Ze znanych mi produkcji tylko Origins odnosił się do filmu, ale w drugą stronę takich powiązań nie było. No i niespodzianka. W nowelizacji postacie znane z ekranu mają bogatsze tło oraz ustalone korzenie. Pośród więźniów Abstergo trafiają się potomkowie takich osób jak Shao Jun (Assassin’s Creed Chronicles: China), Baptiste (Assassin’s Creed: Liberation), Duncan Walpole (Assassin’s Creed IV: Black Flag) oraz Yusuf Tazim (Assassin’s Creed Revelations). Ba, w wyciętych scenach uwzględniono wizje z tymi przodkami w pełnych kostiumach nawiązujących do gier! Dodatkowo, jeśli czytać książki w kolejności od Renesansu po Podziemie, następnie trylogię Ostatni potomkowie, a potem Oficjalną powieść filmową, nagle ta dziwaczna wersja Animusa znana z ekranu ma sens! Fakt, w grach przewija się tylko wątek miniaturyzacji, ale w książkach na rzecz laboratoriów powstaje inna wersja zawieszająca ciało i bardziej przypominająca niektóre stanowiska do gier VR lub coś rodem z Kosiarza umysłów. W związku z tym filmowe ramię jako rozwinięcie ma rację bytu.

Tempo wydaje się być równomierne przez wzgląd na ilość myśli poszczególnych postaci oraz opisów otoczenia. Przy okazji wpisu o filmie wspomniałem, iż aktorzy nie mają co robić i wiele się nie pomyliłem. Przez karty powieści przewija się całe spektrum emocji, a nawet zalążek uczuć między Calem i Sofią. Na ekranie mają za mało czasu, by cokolwiek z tego wyrazić.

Niestety, te zalety nie oznaczają, iż mogę polecić książkowe Assassin’s Creed, a przynajmniej nie do końca. Jeśli ktoś chce zapoznać się z tą opowieścią i ceni sobie aspekty wizualne, film będzie lepszym wyborem. Przynajmniej w sekwencjach w przeszłości. Książka przy nim wygląda trochę na listę usprawiedliwień, ale te stawiają film w jeszcze gorszym świetle, zamiast go ratować. W rezultacie decyzja jest między pociętą oraz chaotyczną, ale ładną historią, a jej pełną, bardziej równomiernie prowadzoną wersją, którą przyswajamy dokładniej. Film może obejrzeć każdy i niewiele z niego zrozumieć, książka wszystko wyjaśni, ale docenią ją tylko fanatycy uniwersum. No i niezależnie od wersji fabuła jest nadal wtórna względem pierwszej gry. Moja ocena: 3.

niedziela, 25 lutego 2024

Expend4bles

Idea stojąca za taką franczyzą jak The Expendables nie jest skomplikowana. Zebrać rozpoznawalnych twardzieli kina akcji, dać im jakiś cel i patrzeć, jak wszystko eksploduje, a flaki fruwają. Można przeprowadzać do skutku z pewnymi wariacjami. Gorzej, jeśli studio zwietrzy dojną krowę i zacznie się wtrącać, próbując wcisnąć swoje pomysły, by zwiększyć potencjalną widownię oraz zyski. Tak więc producenci stawiają na usunięcie składowych (krew), dodanie większej liczby nazwisk (choć nie tak rozpoznawalnych) oraz zaniżenie kategorii wiekowej w nadziei na przyciągnięcie młodszych pokoleń. Efektem byli The Expendables 3 – film, który wynudził weteranów gatunku, a nowicjuszom nie oferował nic ciekawego, ani nostalgicznego, więc i tak na niego nie poszli.

Expend4bles to próba powrotu do korzeni. Jest jakaś tam grupa przestępcza, zdobywają super broń i planują prowokację mogącą doprowadzić do wybuchu trzeciej wojny światowej. Ze starego składu zostali tylko Sylvester Stallone (w całym filmie jest go może z 15 minut), Jason Statham, Randy Couture i Dolph Lundgren. Uzupełniają ich 50 Cent, Megan Fox, Tony Jaa, Jacob Scipio (grający syna postaci granej przez Antonio Banderasa w TE3) oraz Levy Tran. Twarzą przeciwników jest Iko Uwais plus jeszcze jedna postać, ale nie zdradzę która, bo autorzy nie do końca zgrabnie, ale jedna próbują zaskoczyć widza.

Największą zaletą czwartej odsłony Niezniszczalnych jest to, że ogląda się ją szybko. Nie czuć żadnych przestojów (no może minimalne spowolnienie w drugiej połowie filmu), autorzy starają się mieszać sceny akcji tak, by widz nie zasnął, więc raz jest to strzelanina, potem sekwencja z pojazdami, następnie kopanina, skradanka, jednoosobowa armia itd. Taki standardowy miszmasz, by poszczerzyć gębę, zajadając popcorn.

Niestety, pierwsza wada skrywa się właśnie we wspomnianych scenach akcji. Z jakiegoś powodu wciśnięto w nie ogromne pokłady idiotycznych zbliżeń. Np. jedna z postaci ostrzeliwuje wrogów – obiektyw pokazuje ją od frontu, a potem nagłe zbliżenie na plującą ogniem lufę, która już była w kadrze… Albo podczas wymiany kopniaków nagle mamy widok wyłącznie na twarz jednego z bijących się… I tak co 15-30 sekund…

Drugi zgrzyt to postacie. Nawet w tytułowej grupie najemników wszyscy oprócz Stathama wydają się być bohaterami drugoplanowymi. Ok, lubię filmy, w których Jason robi sieczkę, ale jeśli chcę obejrzeć jego jednego w akcji, mam do wyboru Pszczelarza, Mechanika, Transporter, a nawet Hobbs & Shaw. W przypadku Niezniszczalnych oczekuję większej różnorodności. Tymczasem Gunner jeszcze bardziej zgłupiał (i do tego wzrok mu się posypał), Barney jest krótko (a jego wymówka fabularna kiepska), Toll Road dalej wyróżnia się wyłącznie swoim zmasakrowanym uchem, 50 Cent jako Easy Day zagrał chyba najmniej charyzmatyczną rolę w swojej karierze, Lash w wykonaniu Levy Tran tylko tyle, że jest, zaś Tony Jaa/Decha został zmarnowany jak niegdyś Jet Li. Jedyne dwie osoby, które zdają się czerpać jakąś radochę z grania swojej roli, to pyskata Megan Fox i często kpiarsko uśmiechnięty Iko Uwais, który po Jasonie ma najwięcej efekciarskiego czasu ekranowego.

Tu dochodzę do największej wtopy, jaką udało się popełnić autorom. Do tej pory nie mogę uwierzyć, JAK można było zrobić coś tak głupiego. Naprawdę trzeba być nieświadomym oczekiwań swojej widowni oraz możliwości aktorów. Mamy w obsadzie Tony’ego Jaa oraz Iko Uwaisa, bodaj jednych z najbardziej efekciarskich mordoklepów kina akcji po roku 2000, i NIKT nie wpadł na pomysł, aby dać im wspólną scenę, w której tłukliby się po gębach! JAK?! Toż to jak przesłuchać dyskografię Metallici, wybierając najsłabsze utwory i tylko z albumów od Load wzwyż. Żeby nie było, że rzucam słowa na wiatr, gorąco polecam seans takich serii jak Ong Bak i The Protector, by przekonać się o możliwościach Tony’ego Jaa, a także obie części The Raid, w których wymiata Iko Uwais.

Expend4bles to widowisko średnie ze wskazaniem na słabe. Zarżnięte brakiem wizji, słabą reżyserią oraz bałaganem ze strony producentów, co skutkowało właśnie chaotycznym i naiwnym wątkiem Barneya. Przy odrobinie wyrozumiałości jest to znośny seans, na pewno lepszy od TE3, lecz nie każdego będzie na tę wyrozumiałość stać. Moja ocena 3-.

niedziela, 18 lutego 2024

The Beekeeper

Moja ocena: 4. Ale że co? Pominąłem coś? Tekst? Muszę? Serio? No dobra…

Jason Statham gra stereotypowego emerytowanego twardziela z projektu tak tajnego, że nawet tajniacy nie wiedzą, komu raportują. Któregoś dnia jakiś dupek robi w konia bliską mu osobę, ta osoba popełnia samobójstwo, więc Statham jako tytułowy pszczelarz rusza wymierzyć sprawiedliwość.

Gdyby Pszczelarz wyszedł w erze VHS, byłby to film, który dostalibyśmy w wypożyczalni, bo wszystkie części Johna Wicka już wzięto na weekend. Albo piątkowy wieczór na Polsacie w latach 90, gdy akurat zabrakło hitu do emisji. We współczesnej wersji byłby to znany mem: Syn: „Mamo, chcę Johna Wicka.” Matka: „Mamy Johna Wicka w domu.” John Wick w domu: The Beekeeper. Porównanie do serii z Keanu jest nieprzypadkowe, bo Beekeeper w wielu miejscach (włącznie z nastawieniem jednego faceta do jego podopiecznego) bezczelnie ją kopiuje. Czy to źle? Tak – jeśli nie lubicie naśladowców. Nie – jeśli szukacie czegoś podobnego gatunkowo. Kojarzycie to uczucie? Jakąś serię znacie na wylot i chcielibyście więcej, ale samej serii obecnie się nie kontynuuje. W związku z tym szukacie bezpiecznej opcji, filmu spełniającego te same kryteria, ale któremu jesteście w stanie wybaczyć potknięcia, bo ostatecznie to nie wasze ukochane filmidło.

Osobną kategorią są filmy z Jasonem Stathamem. Jeśli lubicie jego mrukliwych bohaterów, trochę kopania, wybuchów i fakt, że nawet po wielu dźgnięciach heros odchodzi bezproblemowo ku zachodowi słońca, by nieść swoją sprawiedliwość następnego dnia, Pszczelarz wpisuje się w ten schemat. Pamiętajcie tylko, aby wliczyć w to całe dobrodziejstwo inwentarza: głupotki w fabule, efekciarstwo dla efekciarstwa, ignorowanie logiki i fizyki, niewyszukane aktorstwo oraz fakt, iż pan Statham powoli się starzeje i nie rozrabia już tak, jak w pierwszym Transporterze czy The Expendables. Co nie znaczy, że z tego rezygnuje. Sceny walki musiały się po prostu znaleźć, są nawet bardziej krwawe niż we wspomnianym Wicku, tylko już nie tak dynamiczne.

Właśnie dlatego daję 4. Doskonale wiedziałem, na co się piszę, wybierając Pszczelarza na seans. Dobrze się bawiłem, zero wysiłku intelektualnego, zero zaangażowania emocjonalnego, ale pełen relaks, okazjonalny uśmieszek na jakiś suchar i banan od ucha do ucha, gdy złodupcy zbierali łomot. Maksymalnie niewymagające kino. Jeśli zaś macie problem z którymkolwiek z aspektów, z wtórnością na czele, w zależności od stopnia alergii możecie uznać Pszczelarza za przeciętniaka lub niżej i wciąż będzie to trafna diagnoza. Ja pozostaję przy swojej czwórce.

niedziela, 11 lutego 2024

Reacher – Season 2

Od wydarzeń w Margrave minęły dwa lata, siedem miesięcy i 19 dni (Ale kto by liczył?). Po losowym pokazie heroizmu Reacher dostaje wiadomość od Neagly, że jeden z kolegów z ich byłego oddziału został zamordowany. Dość szybko wychodzi na jaw, iż nie dość, że nie jest jedynym, którego spotkał podobny los, to pozostali również mogą być na celowniku. Reacher i spółka stawiają sobie za cel odnalezienie sprawców i wymierzenie sprawiedliwości.

Najważniejszą różnicą w porównaniu do poprzedniego sezonu jest to, że zasięg sprawy przedstawiono na samym początku. Z kolei retrospekcje z dorastania Reachera zostały zastąpione historią powstania jego oddziału i jego dokonaniami. Dodatkowo nawet jeśli nie oglądaliście poprzedniego sezonu, pierwsza scena z udziałem Jacka powie wam wszystko, co musicie wiedzieć o głównym bohaterze. Następnie bez zbędnych ceregieli autorzy przejdą do sedna.

Nie mam pojęcia, czy to kwestia adaptacji tego konkretnego tomu, czy po prostu świetna robota twórców serialu (skłaniam się ku temu drugiemu), ale odniosłem wrażenie, iż cała historia ma lepiej dokręcone śrubki, trzyma uwagę widza przez wszystkie odcinki i nawet w momentach wytchnienia nie pozwala odejść sprzed ekranu. Żaden element się nie dłuży i nie sprawia wrażenia zbędnego. Atmosfera jest cięższa, żadna z postaci z otoczenia Reachera nie ma gwarancji na przeżycie. Fakt – znajdzie się tu trochę humoru, ale żaden jego przejaw nie przeszkadza widzowi w przetrawieniu poważniejszych momentów.

W fabule jest jeden wątek, na który muszę zwrócić uwagę. Nie traktujcie tego jako wady sezonu, ani problemu. Po prostu rzuca się w oczy jako najbardziej nieporadny lub, jeśli jesteście wyrozumiali, urocza próba wprowadzenia zwrotu akcji. Naturalnie dotyczy jednego z członków oddziału Reachera. Gdy ekipa stara się rozgryźć jego rolę w aferze, pewien detektyw rzuca teorię, która podnosi ciśnienie. Naprawdę chciałbym, by los tej postaci okazał się bardziej zagmatwany, ale jeśli będziecie trzymać się zasady brzytwy Ockhama, nie dacie się zaskoczyć.

Jedyną rzeczą, którą mógłbym zakwalifikować jako wadę, jest antagonista. Pomimo obsadzenia Roberta Patricka nie wykorzystano jego potencjału. Przewagą łotra nad bohaterami jest znajomość intrygi, ale gdy tylko protagoniści docierają do sedna, finał zdaje się być formalnością. Nieźle skonstruowaną i próbującą przywrócić tę wątpliwość o dalszy los, ale nadal tylko formalnością.

Drugi sezon Reachera jest świetnym akcyjniakiem, który ogląda się jednym tchem. Dla fanów poprzednika jest to pozycja obowiązkowa, dla nowych widzów – jeśli możecie, zacznijcie od S1; jeśli nie macie czasu, śmiało wskakujcie w S2. Intryga wciąga, akcja trzyma w napięciu, sceny akcji może nie są tak krwawe, co poprzednio, lecz nadal efekciarskie i spełniające powinność. Postacie świetnie się uzupełniają i każda ma swoje miejsce właśnie przez wzgląd na umiejętności, a nie przez płeć/orientację/kolor skóry (co podkreślają zarówno retrospekcje, jak i obecne wydarzenia). Przy okazji nie są tylko stereotypami, na jakie są kreowane w momencie dołączenia do oddziału. Nic tylko oglądać. Moja ocena: 5-.

niedziela, 28 stycznia 2024

The Room Two

Kontynuacja szwendania się po pokojach rodem z innych wymiarów.

Tak naprawdę ciężko napisać coś więcej niż w poprzednim wpisie, gdyż schemat rozgrywki jest ten sam: rozwiązać X zagadek w pokoju, przejść do następnego. Różnice zaczynają się w projekcie pomieszczeń oraz klimacie, który w sumie niepotrzebnie idzie w kierunku horroru.

Każde z miejsc zawiera co najmniej dwa odpowiedniki sejfów z pierwszej części. Czasami to stół, innym razem skrzynia, trafi się także model okrętu. Niektóre zagadki zmuszą nas do ganiania od jednego urządzenia do drugiego, w przypadku innych będziemy siedzieć nad jednym, aż rozwiążemy je do końca. Do tego dochodzi wykorzystywanie otoczenia, np. strzał z kuszy w ścianę, pokierowanie promieniem od urządzenia do urządzenia i z powrotem itd.

Z jednej strony oznacza to większą różnorodność i możliwości kombinowania. Z drugiej – jeśli utkniecie, czeka was więcej biegania. Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, ale z ciekawości sprawdziłem system podpowiedzi i wydawał mi się kompletnie nieprzydatny. Fakt – tego z jedynki nie testowałem, ale ten z dwójki daje tak ogólne wskazówki, że szkoda na niego czasu. Jest to tym bardziej frustrujące, iż mechanizmy potrzebne do ruszenia dalej potrafią być naprawdę cwanie ukryte, a my zamiast dostać wielki kursor pokazujący „TU KLIKNIJ”, otrzymujemy coś w stylu: „Może warto sprawdzić tę skrzynkę?”. Oczywiście dotyczy to skrzynki, którą obracamy i analizujemy od 15 minut.

Pomimo tego, że TRT zawiera więcej rozdziałów od poprzednika, jego przejście zajmuje mniej czasu. Wiele zagadek robi się z marszu i tak naprawdę jest tylko kilka rzeczy wymagających nie tyle pomyślunku, co zwykłej spostrzegawczości, które wydłużają czas rozgrywki.

Jeśli ktoś czuje niedosyt i chciałby więcej zakręconego, alchemicznego klimatu oraz główkowania  w jeszcze bardziej dziwacznych pokojach, może sięgać po The Room Two. Jeżeli formuła pierwowzoru was nie przekonała, sequel też tego nie zrobi. Moja ocena: 4-.

niedziela, 21 stycznia 2024

The Mandalorian – Season 3

No i skończyło się rumakowanie. Dwa pierwsze sezony Mandaloriana zrobiły na mnie wrażenie, ale seriale, jakie potem Lucasfilm wypuścił, były żenujące i głupie. Efektem był taki, że seans trzeciego sezonu przygód łowcy nagród odkładałem na później, bo nie chciałem psuć sobie wspomnień po poprzednich. Ale że po drodze napatoczył się strajk w Hollywood i tradycyjny sezon serialowy praktycznie przystopował, stwierdziłem: teraz albo nigdy.

Sezon numer trzy skupia się na zbiorowych wysiłkach Mandalorian z różnych plemion, by zjednoczyć wszystkich, wrócić na Mandalore i stopniowo odbudowywać swoją cywilizację. W tle przewijają się wątki szpiegowskie, resocjalizacja byłych żołnierzy Imperium, zaginięcie Moffa Gideona i walka z piratami. Przy okazji autorzy próbują powiązać działalność resztek Imperium z powrotem Thrawna.

W zamyśle wszystko to brzmi pięknie… tylko że rezultatem jest coraz mniej Din Djarina w jego własnym serialu, coraz więcej wszystkiego innego. Sam Djarin robi się coraz bardziej pierdołowaty. W jednym z odcinków Bo Katan musi go ratować dwa razy i tylko jeden ratunek ma jakieś późniejsze zastosowanie fabularne. Z jednej strony fajnie zobaczyć całe to uniwersum, w którym Nowa Republika popada w biurokratyczny chaos wymagany do posprzątania po wojnie. Resztki Imperium próbujące zjednoczyć się odzyskać władzę, zaczynając od Zewnętrznych Rubieży galaktyki. Ludzie z wyzwolonych planet próbujących ułożyć sobie życie na nowo i wielu mieszkańców powoli dostosowujących się do nowej rzeczy. Z drugiej strony – nie po to oglądam serial o przygodach samotnego strzelca, by obserwować całą galaktykę. Jeśli powyższe narzekania wydają się znajome, to dlatego, że Księga Boby Fetta popełniła dokładnie ten sam błąd, choć tam wyszło to jeszcze pokraczniej.

Strona wizualna jak zwykle daje radę, aktorzy też w porządku i świetnie oddano skalę wydarzeń. Fajnie jest widzieć, jak problemy planety z zadupia wszechświata potrafią odbić się czkawką w stolicy, ale dlaczego w Mandalorianie? On sam też przerodził się z głównego bohatera w środek narracyjny dla pozostałych, stanowiący usprawiedliwienie dla ganiania w tę i z powrotem oraz zbierania wszystkiego do kupy. Gorzko-słodki wydźwięk ma też zakończenie sezonu, bo nie dość, że rola Din Djarina została zmniejszona, to jeszcze zostawiono furtkę do… odstawienia go na emeryturę…

Jeśli oglądać trzeci sezon Mandaloriana jako serial o losach galaktyki po wojnie – dałbym mu 4. Sporo się dzieje, ładnie wygląda i nie wymaga wysiłku intelektualnego, ani emocjonalnego. Niestety, jako przygody tytułowego łowcy nagród trzeci sezon daje ciała: odciąga nas od bohatera, gnoi go przy wielu okazjach i ciężko nie odnieść wrażenia, iż robi to, byle tylko odstawić go na boczny tor jak najszybciej. Moja ocena: 3.

niedziela, 14 stycznia 2024

The Room

Nie, wbrew tytułowi nie chodzi o film Tommy’ego Wiseau lub adaptację tegoż. W The Room przyjdzie nam odwiedzić tytułowy pokój na strychu opuszczonego domu. Stoi tam alchemiczny sejf pełen tajemnic i tylko od nas zależy, czy je poznamy.

Żeby nie było złudzeń – samego pokoju (ani reszty domu) nie pozwiedzamy. Jedynym obiektem, którego będziemy używać, jest sejf, przez co nawet kamera ogranicza widok wyłącznie do niego. Do dyspozycji mamy trzy narzędzia: wspomnianą kamerę (obracanie i zbliżenia), monokl pokazujący rzeczy niewidoczne gołym okiem (odciski, specjalne przyciski, przestrzenne zagadki) oraz własny rozum.

Wśród zagadek znajdziemy standardy: ukryte przyciski, układanki, szukanie kluczy i wajch, ustawianie wzorów 3D i im podobne. Same łamigłówki nie są skomplikowane. Ba, gra wręcz podpowiada, co robić, bo w danej chwili na sejfie znajdują się ze 2-3 aktywne obszary i tyle. Dodatkowo każdy zaliczony obszar staje się nieaktywny. Jeśli po rozwiązaniu nadal można coś na nim przestawić, oznacza to, że jeszcze z danym problemem nie skończyliśmy. Najsłabsza jest jedyna czasówka w czwartym rozdziale. Naprawdę nic wielkiego, ale sterowanie czasami ma problem z rozpoznawaniem kierunku przy przeciąganiu ekranu i może się okazać, że powciskamy wszystkie wymagane przyciski dopiero za którymś razem.

Zresztą to samo sterowanie staje okoniem także w zbliżeniach. Ja rozumiem, że jeśli w danym miejscu nie ma nic interaktywnego, to nie ma też sensu obracać kamery o pełnie 360 stopni, ale czasami jakiś istotny element jest na granicy widoczności, więc skorzystanie z niego może być co najmniej problematyczne. A gwarantuję wam, że jeśli utknęliście na dowolnym etapie, to znaczy, że coś przeoczyliście: jakiś drobny przycisk, dziurkę od klucza lub ślad widoczny tylko przez monokl. Zwłaszcza to ostatnie daje popalić. Gra na początku przyzwyczaja nas, że widziane zmiany w otoczeniu odstają drastycznie kolorami i wielkością, więc nijak nie da się ich nie zauważyć, ale im dalej w grę, tym bardziej subtelne stają się te zmiany. Do tego stopnia, że przy trzecim lub czwartym sejfie zdarzało mi się kręcić pudłem w kółko, bo nigdzie nie mogłem namierzyć, co dalej robić.

Oprawa graficzna jest przyjemna dla oka i klimaciarska. Sejfy faktycznie przywodzą na myśl eksperymenty alchemiczne, a udźwiękowienie tylko to wszystko podkreśla (choć muzyki jest niewiele).

Ostatnią rzeczą wartą uwagi jest stosunek czas gry – cena. Cztery sejfy i epilog zajmą prawdopodobnie nie więcej niż cztery godziny (bez jakiegokolwiek pośpiechu). Przy cenie 23 zł to niezły wynik, ale są promocje, w których ta cena jest jeszcze niższa (zwłaszcza w pakiecie z pozostałymi częściami. The Room to dobry przerywnik między dużymi tytułami. Zapewnia godziwą rozrywkę i potrafi rozruszać szare komórki, a na koniec daje po gębie cliffhangerem i zachęca do sięgnięcia po kolejny tytuł serii. Moja ocena: 4.

niedziela, 7 stycznia 2024

Blue Beetle

Postać Blue Beetle poznawałem w dziwny sposób. Ted Kord przewinął mi się gdzieś jako postać trzecioplanowa. Jaime Reyes to wersja, o której dowiedziałem się najwięcej dzięki Young Justice, a potem komiksom. I dopiero wtedy poznałem Dana Garretta. Gdy ogłoszono prace nad filmem Blue Beetle, przez wzgląd na panujący klimat w wytwórni celuloidowej papki wiadomym było, iż skoncentruje się na Reyesie. Ale ok – jest to sympatyczny bohater, nie tworzono go na zasadzie „put a chick in it and make her lame and gay”, ani żeby zastąpić nim poprzedników, bo od tamtych słońce się odbija. Poza tym wątek Skarabeusza, z którym Jamie ma do czynienia to osobna sprawa, z której faktycznie można sporo wycisnąć.

Niestety, zamiast skupić się wyłącznie na opowiedzeniu ciekawej historii, już na etapie zwiastunów postanowiono wkurzyć fanów DC idiotycznym tekstem, iż Batman to faszysta (ta wypowiedź jest również w samym filmie). Fani komiksów od lat są obrażani na lewo i prawo, choć to oni wydają na to hobby najwięcej pieniędzy. Autorzy Blue Beetle trafili na moment, w którym większości już nawet nie chciało się wkurzać. Po prostu stwierdzili, że oleją sprawę, przez co kinowe seanse BB zakończyły się finansową klapą. Jako postać Beetle (niezależnie od iteracji) nie jest tak rozpoznawalny jak Batman, Spider-Man, Superman oraz Kapitan Ameryka. Jeśli ktoś odstrasza swoją główną widownię i liczy na niedzielnych widzów, dla których jest to po prostu kolejny trykociarz, o którym nic nie wiedzą, a tym samym nie mają powodu, by iść na jego przygody, to niech się potem nie dziwi, że film nie zarobi (około 129 milionów dolarów zarobków przy koszcie około 104 milionów dolarów, a i to pewnie bez marketingu). No dobrze, a co z filmem?

Napisy otwierające wypchane są smaczkami-wzmiankami o Kordzie, Garrecie i projekcie OMAC, a potem przechodzimy do właściwej historii. Jamie wraca do swojej rodziny po skończonych studiach i zaczyna szukać pracy. W wyniku kilku głupawych wydarzeń (podobnego kalibru co humor z czwartego Thora) zahacza o budynek Kord Industries, gdzie wchodzi w posiadanie Skarabeusza. Na jego nieszczęście obecna szefowa Kord chce ten artefakt odzyskać i nie zawaha się osiągnąć celu nawet po trupach. Jakby Jaime miał za mało pecha, Skarabeusz nie dość, że się z nim łączy, to jeszcze okazuje się być osobnym bytem, z którym teraz trzeba się dogadać.

Z jednej strony mamy bardzo fajne relacje rodzinne rodem z Coco, z drugiej – stereotyp rodziny meksykańskiej, która jest zadłużona i bezrobotna. Kord Industries tutaj to z kolei kalka Pym Technologies z Ant-Mana, ichnia prezentacja OMACa kojarzy się z Yellowjackets, zaś w pierwszej konfrontacji z Blue Beetle miałem flashbacki z Iron Mana 1 i 2. Żeby nie było, że skojarzenia dotyczą wyłącznie Marvela. Pierwsza przemiana przypominała mi Guyvera, Jamie zagubiony z powodu swojej nowej „mocy” to powtórka z Billy’ego Batsona, a swoim rykiem Carapax brzmiał jak Megatron z Transformers Baya. Na pewnym etapie widz zaczyna się doszukiwać kopii innych filmów w najdrobniejszych szczegółach (konia z rzędem temu geekowi, który po okrzyku „Get over here!” nie pomyśli o Mortal Kombat). Cholera, nawet ścieżka dźwiękowa jest pełna utworów, które wskakują na modłę rozpowszechnioną przez Guardians of the Galaxy i Suicide Squad, jakby Blue Beetle nie miał nic oryginalnego do zaoferowania. I tak po prawdzie nie ma.

Podobnie jak Venom jest to film spóźniony o jakieś 20 lat. Humor jest mocno przerysowany, jakby pochodził z produkcji z przełomu wieków. Przyznaję, znany z Cobra Kai Xolo Maridueña świetnie pasuje do roli świeżego absolwenta, zakrzyczanego przez rodzinę młodzika i idealisty. Jego wyczucie czasu w scenach komediowych jest bardzo dobre, a z pozostałego materiału wyciska ciut więcej emocji, niż ten zakłada. Reszta obsady daje radę, zważywszy na tony bzdur, które muszą wygadywać.

Oprócz bycia zlepkiem wszystkiego, co się wydarzyło przez ostatnie dwadzieścia kilka lat w popkulturze, BB jest zbiorem najgorszych klisz gatunku superhero, włącznie z idiotyzmami, na które przymkniecie oko lub nie. Już samo wykradnięcie Skarabeusza z Kord Industries jest tak durne, że macie szansę przerwać oglądanie w tym miejscu, bo dalej nie jest lepiej. Ostatnią rzeczą, która mnie irytowała, były ciągłe zmiany języka. Pal licho, jeśli główni bohaterowie komunikowali się z kimś, kto faktycznie mógł nie mówić po hiszpańsku, ale dlaczego we własnym gronie to robią? Naprawdę wolałbym, żeby jednolicie mówili po hiszpańsku.

Wiem, że sporo narzekałem, ale sumarycznie Blue Beetle nie jest najgorszy. Jest co najwyżej średni, ale wyłącznie przez wtórność i głupotki, których dałoby się uniknąć, gdyby dać scenariusz do poprawek komuś bardziej rozgarniętemu. Nie mam zielonego pojęcia, komu pokazać ten film. Fani gatunku będą znudzeni (jeśli w ogóle siądą do oglądania), a niedzielni widzowie nie wiedzą, co to za postać. Niby można to obejrzeć z trochę starszymi dziećmi, ale zdziwię się, jeśli wybrałyby Niebieskiego nad Pająka. Moja ocena: 3-.