niedziela, 26 kwietnia 2020

Sonic the Hedgehog (2020)

Film, który narobił szumu już samym zwiastunem. Głównie z powodu niesławnego wyglądu tytułowego bohatera. Moim zdaniem zwiastun jako całość wyglądał dziwnie. Gangsta’s Paradise jako tło muzyczne? Przesadnie poważne traktowanie czegoś tak głupawego jak Sonic? Gadanie o ratowaniu świata? Po co? I wtedy stało się coś niezwykłego, reżyser powiedział, że przyjęli krytykę i dopracują film, zanim trafi do kin. Przesunięto premierę i wzięto się do roboty. Nowy zwiastun spowodował niemały opad szczęki. Projekt postaci – zmieniony. Muzyka – zmieniona. Dialogi o ratowaniu świata poszły w cholerę. Poważny wydźwięk zastąpiono komedią. Zaskoczenie, ale bardzo pozytywne.

Nigdy nie byłem wielkim fanem Sonica. Ot, czasami lubiłem odpalić którąś z trzech pierwszych gier (no i może 3D Blast), ale nigdy żadnej nie skończyłem. Niemniej jednak co spędziłem przy nich czasu, to moje. Nawet po dobrym zwiastunie obawiałem się jednej rzeczy. Filmowy Sonic to opowieść o postaci, która jest wyrwana ze swojego otoczenia i trafia do świata ludzi. Owszem, w późniejszych grach również przewinął się taki wątek, ale filmowe adaptacje przeważnie go knocą. Smerfy 1-2 były słabe, w Transformerach Baya więcej czasu poświęcano ludziom niż tytułowym robotom. Natomiast Sonic pomimo korzystania z tego samego schematu jest na ekranie niemal cały czas.

Historia jest prosta, by nie rzec – prostacka. Sonic ucieka między światami, bo posiada wielką moc, która, gdyby wpadła w niepowołane ręce, mogłaby narobić sporo złego. W trakcie swojej ostatniej ucieczki trafia do naszego świata, a konkretniej w okolice miasteczka Green Hills, gdzie spędza 10 lat. Któregoś wieczoru ma jednak małe załamanie nerwowe, co powoduje eksplozję jego energii i pozbawienie prądu znacznego obszaru wokół miasteczka. Naturalnie przyciąga to uwagę władz, które wysyłają jedynego wariata będącego w stanie dojść do tego, co się stało – doktora Robotnika. Sonic próbuje uciec przed tym wszystkim, ale w wyniku niefortunnych zdarzeń traci torbę z pierścieniami umożliwiającymi teleportację. Żeby dorzucić jeszcze naiwny zwrot akcji, Sonic nie wie, jak dobiec do San Francisco (w którym worek wylądował) i najwidoczniej przez 10 lat nie nauczył się korzystać z map. Jedynym wyjściem pozostaje poprosić o pomoc lokalnego policjanta – Toma Wachowskiego. A dalej to już road trip!

Od tej pory jesteśmy raczeni zlepkiem klisz: Sonic jest dziecinny, co utrudnia podróż. Między nim, a Donut Lordem rodzi się przyjaźń. Dochodzi też do spięć, gdyż pączkożerca chce opuścić Green Hills na stałe, co dla Sonica jest wyraźnym przejawem niedoceniania tego, co się ma. Do tego dochodzi końcowa konfrontacja rodem z gier oraz „powrót” głównego bohatera wywołany konkretnymi słowami. Mimo oklepanego schematu Sonic nie nudzi ani przez chwilę. Dzięki jednoczesnej dziecinności oraz energii niebieski jeż nie pozwala oderwać się od ekranu (aktor Ben Schwartz jest dla niego tym, czym Ryan Reynolds dla Deadpoola). Chemia między nim, a postacią Jamesa Marsdena jest rewelacyjna i naturalna. Jim Carrey jako Robotnik jest strzałem w dziesiątkę. Z jednej strony gra tę postać z werwą charakterystyczną dla jego ról z lat dziewięćdziesiątych, z drugiej nie stroi tylu głupich min. Sporo uwagi poświęcono szczegółom, jak np. buty Sonica, luźne nazwanie Robotnika Eggmanem itd. Całość jest urocza i nadaje się tak dla dziecka, które o postaciach nie ma pojęcia, jak i starszego geeka, którego będzie raczyć smaczkami z gier (ot, choćby wspomniana nazwa Green Hills albo scena w środku napisów) oraz popkultury (ostatnia scena z Robotnikiem, parodiująca Pitch Black albo sekwencja z Soniciem kojarząca się z Days of Future Past).

Podsumowując, jest to film niewymagający, lekki, przyjemny i dostarczający rozrywki na odpowiednio relaksującym, ale nie żenującym poziomie. Czasami tylko chciałoby się, żeby do schematów „gość w naszym świecie” oraz „road trip” dodano coś oryginalnego, ale z drugiej strony film może wyszedłby wtedy zbyt przekombinowany. Na szczęście w obecnej postaci wszystko się sprawdza, inaczej brak tego czegoś oryginalnego byłby bardziej odczuwalny. Moja ocena: 4+.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Hinomaru Sumo

Rok 2020 zaczął się dla mnie w dziwny sposób. Ni z tego, ni z owego algorytm Youtube’a zaczął podrzucać mi relacje z trwającego w styczniu (12-26, jeśli mnie pamięć nie myli) basho (turniej sumo). Pierwszą sugestię zignorowałem. Przy drugiej stwierdziłem: „A co mi szkodzi?” Odpaliłem i dopiero 20 minut później zorientowałem się, że w międzyczasie wżarłem kolację i siedzę z pustym już kubkiem po herbacie, wciąż oglądając relację z turnieju. Normalny człowiek zacząłby pewnie od szukania choćby wpisu na Wikipedii, mówiącego, co jest czym. Ja stwierdziłem, że takie suche informacje to nie dla mnie (a przynajmniej jeszcze nie) i że najlepszym wyjściem byłoby… anime. Hinomaru Sumo było dosłownie pierwszym wynikiem wyszukiwania (ciekawostką w drugą stronę jest to, ile osób zaczęło oglądać sumo na YT po tej serii, wystarczy poczytać komentarze).

Od samego openingu do końca napisów wiadomo, z jakim rodzajem anime mamy do czynienia. Hinomaru Ushio chce zdobyć tytuł yokozuny. Problem polega na tym, że do zawodów poza szkolnych nikt go nie dopuści przez wzgląd na niski wzrost (157 cm z wymaganych 167). Jednak wygranie zawodów szkolnych pozostawia furtkę w postaci specjalnego udziału w takich zawodach. A żeby nie było za łatwo, Ushio na dzień dobry popierdzielił szkoły, ale że w tej niewłaściwej znalazł podobnego pasjonata sumo, zamierza z jego pomocą rozkręcić klub, a następnie wygrać szkolne zawody.  Jego umiejętności oraz oddanie sumo powoduje, że wkrótce dołączają do niego osoby, po których raczej się tego nie spodziewał. Zwłaszcza, że nawet w anime sumo dość często stanowi obiekt drwin, a tu nie dość, że jest ono motywem przewodnim, to jeszcze ukazanym z innej perspektywy.

Podobnie sprawa ma się z przebiegiem fabuły. Od pierwszych chwil po ostatnie napisy końcowe wiadomo, co się stanie. Do spoilerów przyczynia się poniekąd opening oraz zasady samych zawodów. Jeśli w zawodach drużynowych potrzebne są 3 wygrane z 5, po dwóch przegranych już wiecie, kto wygra. Mimo to nawet w takich sytuacjach autorzy robią wszystko, aby podtrzymać napięcie. Czasami też udaje się zaskoczyć widza tym, kto w drużynie wygra. Było to widoczne zwłaszcza w finale, gdzie oczekuje się pozytywnego zakończenia, ale nie każda postać zakończy tak samo swój własny wątek.

W ogóle nie mogę przestać zachwycać się zarówno openingiem, jak i animacją zamykającą. Ten pierwszy przywodzi na myśl trochę animowanego Virtua Fightera. Na początku muzyka jest względnie spokojna, widzimy głównych bohaterów, wyluzowanych, zawadiackich i gotowych. Jak tylko przymierzają się do walki, miny tężeją, z oczu lecą iskry – zaczyna się! W VF podobnie zachowywał się protagonista, Akira. Zazwyczaj sprawiał wrażenie lekkoducha, ale gdy tylko na zakładał opaskę na czoło, sprawy przybierały poważniejszy obrót. Z kolei motyw zamykający odcinek rozpoczyna się w tak energiczny sposób i towarzyszy takiemu montażowi, że ma się ochotę zacząć ćwiczyć, aż wszystkie kończyny odpadną. A jeśli jeszcze trafi się akurat na koniec odcinka z cliffhangerem, z marszu sięga się po kolejny. Żeby nie było, w obu przypadkach pozytywy dotyczą pierwszych wersji intro/outro. Druga piosenka, która wskakuje tak w połowie sezonu jest… co najmniej durna… Muzycznie jest nijako, tekst zawiera ze 4 razy więcej angielskich wtrąceń i jest odczuwalnie głupszy. Z kolei outro w drugiej wersji to takie delikatne, popowe plumkanie.

Najciekawszym aspektem są same pojedynki sumo. Jeśli kiedykolwiek oglądaliście np. jakieś basho, na pewno zwróciliście uwagę, że większość starć jest bardzo krótka. W Hinomaru Sumo każdy cios jest z jednej strony rysowany tak, jakby był niezwykle szybki i mocny, a z drugiej zawsze jest moment po ciosie na komentarz lub wyjaśnienie. I tutaj dochodzę do jednej z dwóch wad. O ile w pierwszej połowie serii komentarze i wyjaśnienia mają naturę niemal wyłącznie pouczającą (gdyż jest tam kilka postaci, które o sumo nie mają pojęcia, więc uczą się razem z takim widzem jak ja), o tyle dalej zastąpiono to komentarzami - dywagacjami. Z samymi komentarzami nie ma problemów, raczej z ich liczbą. Dowcip polega na tym, że z każdym pokonanymi zespołem grono komentujących rośnie, a oprócz zawodników sumo dołączają do niego także trenerzy i agenci zespołów, więc w końcowych odcinkach gadania jest więcej niż walki. Drugą wadą jest montaż walk. Im dalej w serię, tym częściej są przerywane nie tylko komentarzami, ale także retrospekcjami. Głównie po to, żebyśmy mieli kontekst dla KAŻDEJ postaci, która staje do walki. Pewnie, że dzięki temu dowiedziałem się nawet, jak wygląda kwestia zawodników sumo spoza Japonii, ale jako przeciwwagę otrzymałem walki, które potrafią długością dorównać tym z Dragon Balla. Ok, może nie trwają kilka odcinków, ale jeden lub pół to już norma.

Niemniej jednak przy Hinomaru Sumo bawiłem się świetnie i nawet powyższe marudzenie nie wpływa za bardzo na ocenę końcową. Nie wiem, jak anime ma się do mangi, ale samo w sobie jest warte uwagi zarówno przez wzgląd na tematykę, jak i jako optymistyczna opowieść na poprawę humoru. Moja ocena: 5-.

niedziela, 12 kwietnia 2020

The Boys – Season 1

Z kim nie rozmawiałem na temat wtedy nadchodzącego serialu, zawsze powtarzano mi: przeczytaj komiks. Ok, dorzucę do listy „Do przeczytania”. Jednak w żadnej z tych rozmów nie padła jedna istotna dla mnie informacja. Ba, ja sam jakoś nie pokwapiłem się, żeby to sprawdzić. Jak już serial wyszedł, a ja miałem za sobą część innych komiksowych zaległości, wziąłem się za pierwszy zeszyt The Boys. Zerkam na okładkę i gubię szczękę. Dlaczego nikt mi nie powiedział, że autorem jest Garth Ennis?! Gdybym to wiedział, The Boys przeskoczyliby kilka miejsc w kolejce. Jest dwóch autorów (opcjonalnie trzech), dla których rzucę wszystko w cholerę, byle przeczytać coś ich autorstwa. Pierwszym jest właśnie Garth Ennis (którego uwielbiam przede wszystkim za Punishera), drugim Ed Brubaker (i wskakuje ta opcja: Brubaker najlepiej smakuje w zestawieniu z Seanem Phillipsem). Nie znam ich twórczości na wyrywki, np. na The Fade Out Eda i Seana trafiłem przez przypadek i byłem zachwycony odkryciem. Tak więc jeśli ktoś poleca mi coś autorstwa tych panów (tylko oprócz oczywistości typu wspomniany Punisher, Preacher, Hellblazer albo Catwoman), niech upewni się, że poda mi ich nazwisko tak ze 20 razy (dla pewności).

Komiksy o trykociarzach czytam przede wszystkim dla relaksu albo, jeśli wolicie, eskapizmu. Czasami traktuję je poważniej niż ustawa przewiduje i niekiedy zgrzytają mi kolejne próby wrzucenia tak banalnej rozrywki w jakąś mroczną otoczkę tylko po to, by pokazać, jaka jest bezsensowna w ten, czy inny sposób. Dla mnie przykładem słabej realizacji tego zamiaru jest choćby Identity Crisis od DC, który miał ciekawy pomysł, ale został zarżnięty przez idiotyzmy scenariusza. Co innego, gdy ktoś robi to z głową, a tak się składa, że The Boys są genialnym przykładem. Trykociarze są tu tylko jedną ze składowych. Oprócz nich znajdziemy tu komentarz dotyczący korporacji, polityki, społeczeństwa stosującego eskapizm w wersji ekstremalnej oraz wielu innych, mniejszych lub większych aspektów naszej codzienności. Całość podano w bezpardonowym sosie. Komiks jest bardzo brutalny, wulgarny i nie przebiera w środkach. Tak mniej więcej w połowie całości zastanawiałem się, czy nie zrobić przerwy, bo pomimo, że nie należę do osób, które łatwo zszokować, nawet mnie atmosfera zaczynała przytłaczać. Ostatecznie brnąłem dalej bez wyrzutów sumienia.

No dobra, jak na wstęp wyszło trochę przydługo, ale chciałem mieć pewność, że będziecie wiedzieć, na czym stałem, gdy zabierałem się za oglądanie serialu. Tutaj muszę przyznać, że jeśli traktować The Boys jako adaptację… to jest ona niezwykle słaba, bo nic (może oprócz imion i historii pochodzenia kilku postaci) się nie zgadza. Trzeba przy tym zaznaczyć, że chodzi jedynie o sytuację, w której oczekujecie tak wiernego przeniesienia, jakim mogą poszczycić adaptacje pokroju Zielonej mili, Flashpointa lub The Dark Knight Returns. Serial pomimo kolosalnych zmian robi coś naprawdę karkołomnego: w 100% oddaje sens oryginału. To nic, że kolejność wydarzeń jest pomieszana, Compound V wprowadzono inaczej, a tytułowe Chopaki nie są taką instytucją, jak na kartach komiksu. Fakt, przy niektórych zmianach zastanawiam się, jak autorzy z tego wybrną (tu ze wskazaniem na finał sezonu), ale biorąc pod uwagę wydźwięk i realizację, mają mój kredyt zaufania.

Po pierwsze – udało im się utrzymać ciężką atmosferę oryginału. O ile w pierwszym odcinku nie jest to jeszcze tak odczuwalne, o tyle dalej nie da się tego przeoczyć. Po drugie – serial jest równie brutalny. Nawet jeśli któraś ze scen nie jest pokazana, jej opis w dialogu nie pozostawia złudzeń. Natomiast te przedstawione widzowi w niczym nie ustępują pierwowzorowi. Po trzecie – dzięki uwspółcześnieniu wielu motywów serial stał się bardziej adekwatnym komentarzem obecnej sytuacji na świecie. Przykładem niech będzie korporacyjna otoczka Siódemki. Niby w obu wersjach efekt końcowy jest ten sam: duża zła korporacja, ale przy komiksie da się odczuć, że jest to korpo sprzed 12-14 lat. Te współczesne kojarzą się (o ile to w ogóle możliwe) jeszcze gorzej, są jeszcze bardziej agresywne w swych działaniach i jeszcze bardziej bezlitosne w konfrontacji z przeciwnikami. I tak właśnie przedstawiono Vought-American w serii. Dodatkowo tutaj uwzględniono większy wpływ mediów społecznościowych oraz tąpnięcie w branży rozrywkowej, jakie spowodowało MCU. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że serial robi sobie jaja także z protoplasty. Jest np. taka scena, w której Frenchie zwraca się per Petit Hughie do Campbella. W komiksie ma to o tyle sens, że Hughie to faktycznie kurdupel. Natomiast tutaj facet od razu mówi, że to głupie, bo jest słusznego wzrostu. Swoją drogą, jeśli komiksowy Hughie wydaje się znajomy, to dlatego, że był rysowany z myślą o zagraniu go przez Simona Pegga. Nie żartuję, serio był taki pomysł. Tylko że adaptację ciągle przesuwano, a pan Pegg się postarzał. Niemniej jednak sam zaproponował, że mógłby zagrać Campbella seniora, więc gdy twórcy show skontaktowali się z nim, zgodził się bez wahania.

Od strony aktorskiej The Boys to prawdziwa perełka. Rzadko zdarza się, była cała obsada dawała z siebie tyle, ile tutejsza ekipa. Ale nawet przy takim zaangażowaniu w zespole znalazło si ę dwóch typów, którzy prześcigają całą resztę o kilka długości. Kto widział serial albo nawet czytał jakąś recenzję, wie, o kim napiszę – zero zaskoczenia. Karl Urban jako Billy Butcher oraz Antony Starr jako Homelander zwyczajnie kradną show. Każda scena z ich udziałem jest niezwykle intensywna. Przy czym te z udziałem Billy’ego trzymają widza w napięciu, bo nie wiadomo, co Billy zaraz odwali (ot, choćby konfrontacja z Translucentem), a te z Homelanderem przyprawiają o ciarki, niezależnie od tego, za jak wielkiego bohatera uważa go otoczenie. Gdy Supermanowi odbijało (np. w Injustice), można było się go bać przez wzgląd na jego siłę i możliwości. Homelander potrafi wszystko to samo, a jednak przeraża w zupełnie inny sposób, odczuwalny przy każdym uśmiechu lub dialogu, w którym koleś okazuje irytację.

Niezależnie od tego, czy czytaliście komiks, czy nie, jeśli potrzebujecie sensownej odtrutki na trykociarstwo rodem z MCU, DCEU, Arrowverse i im podobnych, The Boys jest serialem dla was. Jest to piekielnie dobrze opowiedziana historia, która w bardzo cwany sposób pokazuje środkowy palec nie tylko opowieściom o superbohaterach, ale także całej branży rozrywkowej. Na jej fanach również nie zostawia suchej nitki, do tego utrzymuje w napięciu i jest pierwszorzędnie zagrana. Moja ocena: 5-. Minus za jedną zmianę, której nie mogę przeboleć (nawet jeśli naprawią ją później): brak Terrora.

niedziela, 5 kwietnia 2020

Stephen King – Mroczna połowa

„Sensacja wśród wielbicieli krwawych kryminałów! George Stark, ich ulubiony twórca bestsellerów, nie istnieje, a pod tym pseudonimem ukrywał się dotychczas Thad Beaumont – autor ambitnych powieści psychologicznych! Stark nie zamierza jednak zniknąć. Jako mroczna połowa duszy Beaumonta prześladuje wszystkich, których uważa za winnych ujawnienia jego tajemnicy. Mnożą się niewyjaśnione i przerażające wypadki.”

Do tej książki przymierzałem się mniej więcej od połowy lat ’90, kiedy to a) jako dwunastolatek odkryłem Kinga, b) przeczytałem artykuł o komputerowej adaptacji tej powieści w Świecie gier komputerowych. Akurat w lutym czekało mnie kilka dni przymusowego „urlopu” w szpitalu. Wiedziałem, że coś z mojej półki wstydu trzeba będzie nadgonić i padło na The Dark Half.

Gdy czytam niektóre książki Kinga, odnoszę wrażenie, że tak naprawdę udało mu się kilka, a reszta to taśmowa produkcja, która jedzie na nazwisku. Tytułem, który serdecznie odradzam wszystkim i uważam za straszny badziew w wykonaniu Stephena, są Oczy smoka. Z kolei średniakiem, przy którym ziewało mi się co kilka stron, jest Buick 8. Mroczna połowa wpisuje się w tę drugą kategorię.

Na początku wydawało mi się, że będę miał do czynienia z czymś w rodzaju Jekylla i Hyde’a, ale nie, tytułowa mroczna połowa objawia się w zupełnie inny, całkiem banalny i nie powodujący u mnie emocji sposób. King nie pozostawia miejsca na domysły i nie bawi się w subtelności: bardzo szybko wiadomo kto i za co jest odpowiedzialny, po co to robi i jak może wyglądać ostateczna konfrontacja. W zasadzie tylko ta ostatnia stawia pod znakiem zapytania, kto wyjdzie z niej żywy. I mam tu na myśli dosłownie jedną postać poboczną. Cała reszta jest napisana tak bezpiecznie, że czytelnik nie musi obawiać się o losy pozostałych osób. Nie pomaga też to, że pewna część związana z wizjami notorycznie kojarzyła mi się z inną książką tego samego autora: Martwą strefą. Jedynym względnie szokującym elementem są zbrodnie popełniane przez mordercę (ewentualnie ślimacze tempo niektórych rozdziałów, ale to już osobna bajka).

Mroczna połowa to czytadło, które nie potrafiło utrzymać mnie w napięciu. Rozwój akcji był zbyt oczywisty, żeby udało się to osiągnąć, a do tego bez sensu spowalniany. Nadaje się jako przerywnik między innymi lekturami, ale nawet wśród czytadeł nie jest to priorytetowa pozycja. Moja ocena: 3.