niedziela, 24 listopada 2019

Scream: Resurrection

Kolejna seria, której produkcja okazała się ciekawsza od efektu końcowego. Zacznijmy od krótkiej lekcji historii. Scream the TV Series było produkowane dla MTV. Powstały dwa sezony, zapowiedziano trzeci i słuch o serii zaginął. Zakończenie drugiego było zbyt otwarte, by to ot tak zostawić, ale ostatecznie nie byłoby to niczym nowym. Ciekawe jednak jest to, że powstały dwa odcinki specjalne, które domknęły większość wątków i postawiły sprawę tak, że albo akceptujemy jednego człowieka i fabuła się zamyka, albo mamy drugiego i pozostaje nam gdybanie, co mogłoby się dziać dalej. Na tym etapie prawa do serialu trafiły do innej stacji i bum, powstał sezon numer trzy.

Resurrection pomimo bycia trzecią odsłoną nijak nie nawiązuje do dwóch poprzednich. Tym samym konstrukcja serii zaczyna przypominać antologię podobną do Slashera. Obecna stacja oprócz kontynuowania opowieści po swojemu uzyskała prawa pozwalające na wykorzystanie oryginalnej maski Ghostface znanej z filmów oraz postarała się o powrót Rogera Jakcsona podkładającego oryginalny głos. Szkoda tylko, że na tym kończą się pozytywne aspekty Resurrection.

Fabuła jest standardem dla wszystkiego, co powstało pod szyldem Scream. Mamy jakiś sekret z przeszłości i mordercę, który chce, żeby wszyscy dowiedzieli się o nim X lat później. Motywacją mają być kolejne trupy osób w jakiś sposób powiązanych z tajemnicą.

Będę to powtarzał do znudzenia – nie przeszkadzają mi schematy w kolejnych produkcjach z gatunku slasherowatych. To trochę jak z jedzeniem lubianego dania, tylko jeśli ktoś je przesoli, ma się ochotę wywalić całość do kosza. Resurrection jest właśnie takim spapranym daniem. Jest to najkrótszy sezon (raptem sześć odcinków), a miałem wrażenie, że oglądam maraton jakiegoś tasiemca. Na etapie oglądania Resurrection byłem względnie świeżo po seansie Slasher: Solstice, którego każdy odcinek zawierał coś ciekawego i spełniał wymogi slasherowej jatki. Zaś tutaj każdy odcinek wlókł się, jak pijany ślimak pod górkę. Postacie na siłę próbowano wcisnąć w role inne niż mięso armatnie. Oberwało się przy tym mordercy, bo nie dość, że kiepsko go powiązano z intrygą, to jeszcze została nim osoba, której archetyp przeważnie ginie (albo zostaje mocno pocięty) w innych przedstawicielach gatunku. Jedni nazwą to zwrotem akcji, ja nazwę wynajdywaniem koła od nowa. Zwłaszcza, że tożsamość da się odgadnąć bez problemu, a jak tylko to nastąpi, odruchowo pacniecie się w czoło. Morderstwa są nudne i jest ich naprawdę mało. Próbowano przywrócić głupkowaty humor znany z kinowych odsłon, ale wszyło to na odwal. Tyle dobrego, że szybko się o tym zapomina.

Czy warto w ogóle zawracać sobie głowę Scream: Resurrection? Tylko jeśli jesteście na bezludnej wyspie i obejrzeliście już wszystkie odcinki Mody na sukces. Moja ocena 1+ (plus za Rogera i maskę).

niedziela, 17 listopada 2019

Men in Black: International

Gdy usłyszałem, że filmowi nie powiodło się z wynikami sprzedaży biletów do kin, zastanawiałem się, co się stało. I nie, nie jestem zwolennikiem teorii, że bez Willa Smitha nie dało się zrobić dobrej części MiB. Przypominam, że nawet z nim otrzymaliśmy średniacką (żeby nie powiedzieć słabą) część drugą. W moim prywatnym rankingu najlepsza jest jedynka (a to niespodzianka!), potem jest trójka, następnie dwójka, a zestawienie zamyka właśnie International.

Zanim zabrałem się za seans International, obejrzałem poprzednie filmy. Jeden po drugim. Czy MiB:I zmienił cokolwiek w stosunku do poprzedników? Oprócz obsady – nic. Znowu mamy cwancyś kosmitów, który trzeba dostarczyć w ciągu iluś tam godzin (bo jak nie, to Ziemia stanie się międzygalaktycznym wychodkiem), a zadanie znowu trafiło w ręce duetu: weteran plus żółtodziób. Niestety zmiany typu: bohaterka grana przez panią Thompson aktywne szukająca siedziby MiB, żeby do nich dołączyć, albo reputacja agenta H zbudowana na niepewnych fundamentach jednego wydarzenia (Gościu zawsze powtarza tę samą historię – słowo w słowo. Jak ktoś ma flashbacki z pierwszego sezonu Agents of S.H.I.E.L.D. i Tahiti, to słusznie.) niewiele zmieniają. Fajnie popatrzeć na nowe projekty miejsc, pojazdów i broni w klimatach s-f, ale sama akcja nie potrafi zainteresować, widowiskowość wydaje się być strasznie sztuczna (No naprawdę, żeby nie potrafić wzbudzić w widzu ciekawości za pomocą broni, która robi bum na pół pustyni przy pojedynczym strzale to nie lada sztuka.), fabuła jest bardziej niż przewidywalna, a dwugodzinny seans wlecze się tak, że po jego zaliczeniu lektura raportu z obserwacji rośnięcia trawy może okazać się czymś, co przyprawi was o szybsze bicie serca tak, jak to zrobił finał pierwszego sezonu Game of Thrones. Moja ocena: 2+.

niedziela, 10 listopada 2019

Runaways – Season 2

Młodociani uciekinierzy ukrywają się przed swoimi rodzicami i jednocześnie próbują pokrzyżować ich plany.

Po przeciętnym pierwszym sezonie nie nastawiałem się w żaden konkretny sposób na ten. I muszę przyznać, że wyszło mi to na zdrowie. Pierwsze siedem odcinków stara się w strasznie wydłużony i pokrętny sposób zamknąć wątek antagonisty z pierwszego sezonu. Potem opowieść zdecydowanie zrywa z komiksowym pierwowzorem i leci po swojemu. Tutaj autentycznie odczułem zainteresowanie, bo coś się działo. Zainteresowanie potrwało może ze dwa odcinki i znowu spadło do zera. Przyczyna prozaiczna, wszystko zmierzało do punktu wyjścia, w jakim seria znajdowała się na początku sezonu numer dwa. Rezultat porównałbym do Black Lightning, gdyby oba sezony BL upchnąć w półtora, a następnie ostatnią 1/3 powtórzyć jeszcze raz.

Pomijając rozczarowanie konstrukcją fabuły, mam jeszcze inne problemy z tym sezonem i rzekomą przynależnością serii do MCU. Tym razem pada jedna wzmianka (w 9. odcinku) dotycząca Wakandy, więc o czymś to niby świadczy, ale jest motyw, który można było dogadać między serialami. Otóż w pierwszym tomie komiksu (zbiorczego wydania) gościnny występ zaliczają Cloak i Dagger – wynajęci przez rodziców dzieciaków. Dochodzi nawet do konfrontacji uciekinierów z tą dwójką, która dość szybko zostaje rozwiązana. W serialu nie uświadczycie obecności tych bohaterów w żadnej postaci. Widać C&D byli zajęci w tym samym czasie w swoim serialu (drugi sezon wciąż przede mną).

Kolejną rzeczą, która nie przypadła mi do gustu, jest wycięcie istotnego wątku z komiksu. Otóż w pierwszym tomie przewija się motyw zdrajcy. Jak łatwy do rozszyfrowania by nie był – jest tam i stanowi istotną oraz interesującą część opowieści. Tutaj nie dość, że zmieniono tożsamość tegoż, to rozwodniono go na tyle, że ciężko mówić o zdradzie (nawet jeśli pozostałe dzieciaki starają się tak to odegrać). I jeszcze wkręcono go w zakończenie, które w ogóle nie przypadło mi do gustu.

Nie wiem, jak powinienem zarekomendować ten sezon. Do poziomu Inhumans na szczęście mu daleko, ale patrząc na skalę, to tyle samo brakuje mu do Daredevila. Niby intryga jakaś jest i to całkiem znośna, jeśli nie zna się komiksu, albo zwyczajnie olewa pierwowzór. Od biedy może lecieć w tle, gdy chcemy urozmaicić sobie obieranie ziemniaków lub wypełnianie PITa (pod warunkiem, że wypełniacie je dla całej najbliższej rodziny). Inaczej nie warto sobie zawracać głowy, gdyż nawet w dolnych warstwach stanów średnich znajdą się lepsze, niekoniecznie trykociarskie produkcje. Moja ocena: 3-.

niedziela, 3 listopada 2019

The Predator (2018)

Na Ziemię przylatuje kolejny przedstawiciel rasy Yautja. Oddział żołnierzy, który ma wątpliwą przyjemność przebywać w okolicy, zostaje zabity niemal w całości. Głównemu bohaterowi udaje się załatwić kosmitę. Jednak wiedząc, jak działa rząd, postanawia zebrać tyle kosmicznych zabawek, ile może i wysyła je na swoją skrytkę pocztową. Pech chce, że ta została zlikwidowana, przez co przesyłka trafia do jego domu, a tym samym do jego syna, który dzięki „magicznej mocy” autyzmu rozpracowuje technologię Yautja. W tym samym czasie dzieją się dwie rzeczy: a) Predator z początku filmu okazuje się całkiem żywy i wyrywa się z laboratorium, do którego trafił; b) aktywowana technologia wysyła sygnał w kosmos, zaś ten przechwytuje inny Yautja, który na jego podstawie postanawia lecieć na Ziemię. Na deser otrzymujemy autobus pełen żołnierzy, których rząd uznał za czubków, nadgorliwą panią naukowiec, nadgorliwych przydupasów rządu i predatoro-psy…

Jeśli cokolwiek z tego zabrzmiało ciekawie, to śpieszę poinformować, że takie nie jest. Jeśli myśleliście, że niżej niż AvP nie da się upaść, to się myliliście. Jeśli nastawiacie się na dobrą zabawę w gronie podchmielonych współwidzów i rzucanie głupich komentarzy – już lepiej obejrzyjcie AvP… nawet dwójkę, w tych samych warunkach.

Wciąż nie mogę się nadziwić, jakim cudem facet (Shane Black), który brał udział w pisaniu Lethal Weapon 1-4, a nawet współtworzył i grał w oryginalnym Predatorze (ten od dowcipów o cipce swojej dziewczyny) mógł stworzyć coś tak słabego. W tym filmie nie ma absolutnie nic ciekawego. Akcja przypomina potwora Frankensteina – jakby ktoś zlepił całość z kilku filmów, tylko mniej przemyślanie. Aktorzy nie mają się czym popisać pomimo tego, że w obsadzie jest kilka znanych nazwisk. Humor jest na żenująco niskim poziomie, a do tego dowcipkowanie na temat nazwy dla kosmity doszczętnie rozwala czwartą ścianę. Zabójstwa są słabe, przy walkach się ziewa, a postacie są tak napisane, że tylko czekamy, kiedy wreszcie ktoś je usiecze. Autyzm został sprowadzony do roli mistycznej mocy, która ma rozwiązanie na wszystko i chroni przed przeciwnościami scenariusza. Autentycznie jest to jeden z najgłupiej napisanych autystyków, jakich widziałem w filmach lub serialach, a widziałem sporo.

The Predator to kwintesencja zmarnowanego czasu tak producentów, jak i każdego, kto go obejrzy. Moja ocena: 1.