niedziela, 29 sierpnia 2021

Loki – Season 1

Od początku nie miałem ochoty na ten serial. Tak jak lubię Toma Hiddlestona w roli Lokiego, tak serial o alternatywnym Lokim jakoś mnie nie przekonywał. Dodajcie jeszcze słabe rozwiązania fabularne z ostatnich produkcji Marvela lub żenujący poziom Black Widow, a otrzymacie stopień mojej niechęci. Pocieszający był tylko fakt, że tym razem zaserwowano raptem 6 odcinków.

Całość zaczyna się dokładnie w momencie, gdy Loki podczas chryi w Endgame korzysta z chwili, żeby się teleportować gdziekolwiek poza zasięg Avengers. Właśnie wtedy dopada go ekipa twierdząca, że odpowiada za porządek świętej linii czasu, a wyczyn Lokiego jest anomalią, którą należy naprawić, żeby nie powstało multiwersum.

Jeżeli chcecie zespoilować sobie finał tego sezonu, zerknijcie na podtytuł zapowiedzianego sequela Doctora Strange’a. Na domiar złego to nie jest jedyny grzech tej produkcji. Lokiego w wersji Toma jest tutaj mało. Może w pierwszych dwóch odcinkach tego nie widać, ale już od trzeciego jak najbardziej. Owszem, niektóre wersje tej postaci są zabawne i przykuwają wzrok, ale dałoby radę zrobić show bez nich. Do tego jak już dostaniemy tę wersję cwaniaka, dla której większość zasiada przed ekran, to jest ona poniewierana tak często, że aż się przykro robi.

Po drugie – znając zakończenie, stawki i tym podobne – ten serial nie wzbudził we mnie żadnych emocji. Nie odczuwałem napięcia, nie binge’owałem go odcinek za odcinkiem. Leciałem tylko, żeby odhaczyć seans. Z ekranu wiało nudą pomimo dobrego aktorstwa, ciekawych (nie tylko wizualnie) miejsc oraz smaczków (Kang?).

Śmieszna sprawa jest też integracją Lokiego do MCU. Sam w sobie w zasadzie nie ma z tym problemów, ale już rodzeństwu nie chce pomóc (widać nie tylko fabularnie jest wyrodnym bratem). Autorzy mieli tutaj okazję potwierdzić, że tacy Agents of S.H.I.E.L.D. są częścią uniwersum, bo wspomina się o Coulsonie… ale tylko do jego śmierci w Avengers. Co w tym śmiesznego? Że ze dwa odcinki dalej pojawia się Lady Sif, która była tak w filmach, jak we wspomnianych Agentach. Jeśli pominę na moment obecność postaci, zgaduję, że był inny powód. Nie, nie chodzi mi o to, że udajemy, że nie pamiętamy o tamtych produkcjach (choć w przypadku Inhumans nie mam o to pretensji). Otóż przez Lokiego przewija się wątek jego sumienia (bez sensu przyśpieszony obejrzeniem jednej projekcji). Podejrzewam, że gdyby tam wrzucić wskrzeszenie Phila, pomysł na zrewanżowanie Asgardczyka ległby w gruzach (z drugiej strony byłaby to doskonała okazja, by go jeszcze bardziej zgnoić, bo nawet zabić skutecznie nie umiał).

Wracając do rzeczy, Loki jest jednocześnie pomysłowy i nudny. Można obejrzeć, jeżeli nie macie absolutnie żadnego innego serialu na tapecie. Jeśli jednak jedyną istotną informacją, jaką wyniesiecie z seansu ma być ta, że chodzi o multiwersum, to równie dobrze można go nie oglądać. W filmach jakoś to nadgonią. Moja ocena: 3.

niedziela, 22 sierpnia 2021

The Sword of Succubus

Gdyby zestawić Sword z Tower (z którą jest sprzedawany jako jeden pakiet), to ten drugi tytuł nie był aż tak dużą zrzynką z Zeldy, jak mi się wydawało. Natomiast Sword bezczelnie kopiuje nawet Triforce. Jednocześnie ciężko mieć to za złe, gdyż w ostatecznym rozrachunku Sword jest jednak lepszą grą.

Wcielamy się w kolejnego sukuba (wbrew wyglądowi nie ma nic wspólnego z tym z Wieży, jedna sytuacja sugeruje nawet, że oba tytuły rozgrywają się równolegle). Po raz kolejny fabuła jest tak durna, że ciężko nie uśmiechnąć się pod nosem. Do domu naszej protagonistki wparowuje typ, który twierdzi, że jest lokalnym bohaterem i zbawcą, a z tego tytułu przysługuje mu dowolna pomoc, o jaką poprosi. Sprowadza się to do tego, że wpadł, żeby sobie poużywać, ale nie wziął poprawki na nasze demoniczne możliwości, przez co zeszło mu się w finale. Sukub wziął miecz niedoszłego wybawcy, co z automatu mianowało ją na nową bohaterkę. Dziewoja chyba nie ma nic innego do roboty, bo zamiast wyrzucić żelastwo w najbliższe krzaki lub do rzeki, zgadza się i rusza dowieść swej wartości w trzech próbach.

Do dyspozycji oddano 18 miejsc, a w nich dodatkowo kryjówki, miasto, jaskinie, lochy i inne atrakcje. Poruszanie się po krainie zawiera sporą dozę swobody, przy czym nie wszędzie wleziemy na dzień dobry. Tu i tam potrzebny będzie przedmiot fabularny, żeby utorować drogę, a gdzie indziej nowy ekwipunek. Mimo to poczucie wolności jest spore. Wręcz do tego stopnia, że chce się szlajać po okolicy choćby po to, żeby zdobyć fundusze na wszystko, co upatrzymy sobie w sklepikach i u rzemieślników.

Walkę nieco zmieniono w stosunku do Tower. Tym razem priorytetem są ataki wręcz, a dopiero potem dystansowe lub używanie dodatkowych przedmiotów. Jednak podobnie jak poprzednio, nadwątlone zdrowie oraz siły magiczne odzyskujemy poprzez wykorzystanie przeciwników w sposób, do którego sukub został powołany. Ba, rolę tego ostatniego zwiększono też pod kątem fabularnym, jak i w czynnościach pobocznych (można na tym zarabiać).

Golizny tym razem nijak nie da się uniknąć (już nawet pomijając wątek z prostytucją), więc jeśli komuś przeszkadza gatunek, musi poszukać innej produkcji. Zwłaszcza że humorystyczne podejście podkręcono jeszcze bardziej wprowadzając „surowiec”, jakim jest mleko sukuba (i tak, to jest jeden z powodów, dla których zwiększono rozmiar naszej bohaterki).

O dziwo tym razem poziom trudności jest dość zbalansowany. Nie ma wrażenia, że coś jest za łatwe albo tak trudne, że wymagany jest refleksu rewolwerowca na energetyku. W związku z czym każda zagadka, rozgryzienie taktyki na jakiegoś niemilca lub zwyczajne skopanie komuś zadka dają satysfakcję.

Grafika i udźwiękowienie to nadal okolice NESa, ale w porównaniu z Tower są bardziej zróżnicowane i milsze dla oka/ucha. Natomiast same animacje stoją na podobnym poziomie.

Szkoda tylko, że pomimo tych wszystkich zmian gra trwa mniej więcej tyle samo, co poprzedniczka. Gdy pokonałem ostatniego bossa, na liczniku miałem 5,5 godziny. Fakt, nie pamiętam, czy odblokowałem całą galerię, ale czas uwzględnia również farmienie pieniędzy potrzebnych na kompletne ulepszenie broni i zbroi. Wciąż jednak biorę pod uwagę, że jest to tytuł z pakietu i w promocji może śmiało być głównym powodem zakupu. Moja ocena: 4+.

niedziela, 15 sierpnia 2021

Sword Art Online II

Drugi sezon SAO, tym razem podzielony na trzy wątki. Pierwszym jest Phantom Bullet związany z Gun Gale Online – VRMMO z bronią palną i ekstremalnie podkręconym PvP. Na jego arenie pojawia się typ o jakże idiotycznej nazwie Death Gun, który twierdzi, że jego broń zabija nie tylko awatara, ale także kryjącego się za nim w świecie rzeczywistym gracza. Kirito zostaje zwerbowany do zbadania sprawy.

Spójnością ten wątek odpowiada pierwszemu z sezonu nr 1, ale przebija go lepiej poprowadzonym zakończeniem. Samo GGO ma cięższy klimat (nie tylko przez wzgląd na atmosferę rodem z cyberpunka i postapo), a historia i poruszane tematy tylko temu wydźwiękowi wtórują. Pod przykrywką opowieści z pogranicza fantasy i s-f widz otrzymuje takie zagadnienia jak stalking, kradzież danych, choroby psychiczne, traumatyczne przeżycia i ich wpływ na osobowość. Pewnie, że jest tu sporo głupotek typu wpisywanie danych do turnieju bezpośrednio w grze, zamiast w formularzu poza nią, albo tradycyjne przegadanie przebiegu akcji, które ją spowalnia (bo treść rozmowy dopiero co obejrzeliśmy odcinek wcześniej). Niemniej jednak to nadal dobre 14 odcinków, których finał potrafi utrzymać w napięciu (pomimo zapychania go w sposób, jaki nie powstydziłaby się oryginalna wersja serialowego Dragon Ball Z). Nowe postacie dobrze współgrają ze starymi. Nawiązania do 1. sezonu brzmią naturalnie i nawet naiwność bohaterów oraz umowność przedstawianej rzeczywistości nie przeszkadza.

Drugim wątkiem jest powrót do ALO i pomoc bogini Urd w obronie przed inwazją z Thryma. W tym celu Kirito i spółka muszą mu nastukać, a przy okazji zdobyć Excalibur. To raptem trzy odcinki radosnego naparzania oraz współpracy. Klimat ekipy próbującej pokonać ostatniego bossa w podziemiu przypomniał mi godziny wtopione we wspólne granie w tytuły MMO (ze wskazaniem na World of Warcraft oraz Guild Wars). I chociaż żadna z naszych rozgrywek nie wyglądała tak epicko, potrafiliśmy bawić się równie dobrze, co główni bohaterowie. Cały ten story arc uwydatnia, jak bardzo nasza rozrywka jest uboga (choć ciężko jej odmówić rozwoju). Jest tam taka fajna wzmianka o całym silniku generującym zadania, fabułę i lokację wyłącznie na podstawie mitologii i informacji z internetu. Do tego dochodzą przedmioty w pojedynczych egzemplarzach – no generalnie wszystko, co mi się marzy, odkąd miałem okazję zobaczyć, jak wygląda praca przy organizacji eventów przez GMów w starych MMO. Wracając do serialu – atmosfera tej opowieści jest dużo lżejsza tak w warstwie fabularnej, jak i nowych: wejściówce oraz zakończeniu. Widok kolejnej dziewoi za kratami trochę mnie zaniepokoił, bo myślałem, że będzie to odgrzewanie kotletów w postaci idiotyzmów z poprzedniego sezonu, ale nie – wybrnięto bardzo fajnie.

Trzeci i ostatni wątek zaczyna się niemal równie niewinnie. W ALO pojawia się gracz, który wyzywa wszystkich na pojedynki i nikt nie może mu dokopać, wliczając w to Kirito. Ostatecznie udaje się to Asunie. Gracz w ten sposób chciał sprawdzić, czy ktoś jest na tyle silny, żeby pomóc jego gildii w pokonaniu bossa jako jednej drużynie zamiast kilku. A potem dostajemy w łeb rzeczywistością. Na pierwszy plan wychodzą przesadzone ambicje rodziców w stosunku do dzieci, choroby śmiertelne wśród małolatów, technologie uśmierzające ból, a także rozwój urządzeń umożliwiających AI interakcję ze światem rzeczywistym. Balansowanie obu warstw fabularnych wyszło dobrze, choć nie uniknięto tradycyjnych bzdur w dialogach, np. Asuna pytająca Zekkena w stylu: „Więc te wyzwania rzucane graczom, to żeby wyłonić odpowiedniego?” Brzmi normalnie, prawda? Tylko że to pytanie pada niemal bezpośrednio po walce, w której sama wzięła udział i po tym, jak już Zekken wyjaśnił, dlaczego to robi.

Niemniej jednak to tylko czepianie się z mojej strony. Sword Art Online II jest o niebo lepszy od poprzednika i gdyby nie liczne odniesienia do oryginału, powiedziałbym, żeby tamten olać i zacząć od drugiego sezonu, nawet z jego dziwnymi dialogami. Moja ocena: 5-.

niedziela, 8 sierpnia 2021

The Suicide Squad

Jestem chyba jedną z niewielu osób, które lubiły pierwszą część. Tak – był to film niesamowicie głupi, wtórny i nie do końca przemyślany, ale takiego oczekiwałem i bawiłem się dobrze. Wersja rozszerzona zdaje się dodawać trochę więcej ponurego klimatu, ale na odbiór nie wpływa. Gdy zapowiedziano sequel będący jednocześnie soft rebootem, byłem sceptycznie nastawiony. Głownie dlatego, że jestem zdania, iż powinno się wziąć konsekwencje fabularne na klatę i próbować je wyprostować, nie iść na łatwiznę i zapominać o nich lub resetować w nieskończoność. O dziwo moje obawy były nieuzasadnione.

Do rzeczy, TSS nie ignoruje poprzednika. Czego by o nim nie myśleć, sequel korzysta z wyłożonych fundamentów, w pierwszej minucie przypomina, na czym polega udział w Task Force X i od razu rzuca nas w wir akcji. Tutaj nastąpiło drugie zaskoczenie z rodzaju tych, które powodują wyplucie pochłanianego napoju. Nie wiem jak wy, ale ja przeżyłem szok, gdy na seansie Dredda i Deadpoola zobaczyłem bryzgającą krew. Jak to? Można adaptować komiks i nie zaniżyć kategorii wiekowej? Co to za czary?! Ten film robi to samo. Byłem przyzwyczajony do kategorii PG13 w DCEU, a tu niespodzianka. Krwi i flaków jest tyle, że Wade Wilson mógłby się zaczerwienić. Cholera, jedną ze scen z King Sharkiem można śmiało dodać do Mortal Kombat XI. Całej jatce towarzyszy humor, który znowu przywodzi na myśl pyskatego najemnika. Widać to zwłaszcza w scenie pacyfikacji obozu w dżungli, która z automatu stała się jedną z moich ulubionych w całym filmie. To jest ten rodzaj przerysowanej przemocy, który powoduje niekontrolowany rechot przez cały czas trwania sceny.

James Gunn ma talent do brania postaci, które nawet na papierze brzmią absurdalnie i sprawiania, że jednak będą działać. Gdyby mi ktoś w okresie pierwszego Iron Mana albo nawet Avengers powiedział, że wprowadzi na ekran Polka-Dot Mana (jedna z niewielu niszowych postaci, które w tym składzie kojarzę) i że typ będzie wymiatał, powiedziałbym, żeby się rozmówca przeszedł po okolicy i ochłonął, bo paskudnie bzdurzy. Ale postać trafiła na magika, jakim jest Gunn i faktycznie robi show (za co duże brawa należą się też odtwórcy – Davidowi Dastmalchianowi). To samo tyczy się prawie wszystkich nowych uczestników rozróby. King Shark w wykonaniu Stallone’a – super. The Thinker Petera Capaldi – odrażający i fascynujący jednocześnie. Starro – główny antagonista – tu ciężko mi coś napisać, bo nie chcę spoilwać bardziej niż podaniem nazwy. Powiem tak – jeśli nie wiesz, kim jest Starro – nie idź do wujka Google, nie szukaj. Zdziwisz się jak cholera. Jeśli wiesz, kim jest Starro – tak, Gunnowi udało się w pełni oddać kaliber paskudy. John Cena ma przynajmniej 2 fajne sceny, ale reszta to taki jego standard. Idris Elba jako Bloodsport jest chyba najdziwniejszy w tym zestawieniu. Z jednej strony wygląda tak, jakby ktoś pisał jego wątek z myślą o Deadshocie, z drugiej cała jego fabuła to w zasadzie anty-Will Smith (co prowadzi do jednej z najzabawniejszych kłótni). Daniela Melchior jako Ratcatcher II jest jedną z lepiej zarysowanych bohaterek, ale jej historia ma dla mnie tę wadę, iż wywala ojca z uniwersum. Szkoda, gdyż w komiksie był to człowiek, który solidnie zalazł Batmanowi za skórę.

Weteranom również niczego nie brakuje. Po raz pierwszy można zobaczyć, dlaczego bumerangi Kapitana Bumeranga są tak zabójcze. Harley znowu zachowuje się jak ogarnięta kobieta, do tego nie wstydzi się swoich żądzy i na każde działanie ma uzasadnienie, a nie że całe zło to faceci i już. Scena, w której Margot Robbie ucieka z celi to majstersztyk, a ponoć ona sama robiła te akrobacje. Rick Flagg (powracający Joel Kinnaman) jest mniej spięty (w sumie logiczne, bo tym razem to nie jego luba rozrabia) i lepiej kontroluje niektóre sytuacje. Amanda Waller, czyli niezmiennie apodyktyczna i skrupulatna szefowa projektu grana przez świetną Violę Davis, dominuje praktycznie w każdej swojej scenie.

W zestawieniu SS vs. TSS ten drugi jest zdecydowanie lepszym filmem. Niemniej jednak ocenę dostanie niewiele wyższą, gdyż zakradło się tu kilka rozwiązań, które mi nie do końca pasują. Pierwszym jest rotacja postaci. Nie mam pretensji o skład, tylko co z nim zrobiono. Spodziewałem się tego, że wiele tych nikomu nieznanych osób ma służyć wyłącznie jako mięso armatnie. Jednak decyzja o tym, kto przeżyje cały seans jest już dla mnie dyskusyjna, bo obrywa się także weteranom. Nie wiem, czy to kwestia tego, że Gunn wpadł na jeden film, zrobił rozpierduchę, a teraz autorzy uniwersum radźcie sobie sami. Czy może to aktorzy chcieli wycofać się z DCEU póki czas. Wiem tylko, że nie potrafiłem znaleźć uzasadnienia, które by mnie satysfakcjonowało.

Drugim jest strasznie nierównomierne tempo opowieści. Początek – super. Finał – jazda bez trzymanki. Natomiast środek zawiera tak widoczne dłużyzny, że aby nie zasnąć, robi się wyliczankę, co można byłoby wyciąć, żeby przyśpieszyć akcję o te kilka minut.

Trzecim jest ścieżka dźwiękowa, które jest tylko ok. W tym jednym aspekcie pierwszy Oddział zdecydowania góruje nad młodszym bratem.

Podsumowując, jeśli Suicide Squad przypadł wam do gustu, The Suicide Squad również zapewni zabawę. Jeśli SS was wynudził, TSS ma szansę się zrewanżować z nawiązką, o ile tylko nastawicie się na nieślubne dziecko Guardians of the Galaxy i Deadpoola, a nie produkcję Larsa von Triera. Moja ocena: 4+.

niedziela, 1 sierpnia 2021

The Tower of Succubus

Tak jak Midnight Castle nawiązywał do Castlevanii, Tower ucieka się do naśladowania starych odsłon Zeldy. Tym razem nasza bohaterka to pozbawiony mocy sukub, który stara się ją odzyskać. Aby tego dokonać, musi przemierzyć 77 poziomów tytułowej wieży i nastukać wszystkim po drodze, a zwłaszcza królowej sukubów, żeby udowodnić jej, że jest godna przywrócenia skradzionej potęgi.

Na początku należy podkreślić zasadniczą rzecz. Zamek oferował opcję wyłączenia golizny. Tutaj tego wyboru nie ma, a scenek, jak na tak mały tytuł, jest od groma i jeszcze trochę. Każdy znaleziony pamiętnik, każdy uwiedziony przeciwnik i jeszcze parę wyjątków skutkuje odpowiednim obrazkiem lub animacją. Niby można próbować uniknąć wszystkich tego typu sytuacji, ale do tego trzeba małpiego refleksu, wiedzy o rozmieszczeniu poszczególnych znajdziek, szczęścia, żeby nie wpaść na jedną, która jest całkowicie losowa oraz oglądania intra i outra z zamkniętymi oczami. Krótko mówiąc, nie ma sensu.

Rozgrywka na każdym piętrze sprowadza się do znalezienia klucza i udania się do drzwi. Jeśli jednak jest to jedyne, co robimy, to prędzej czy później jakiś potwór lub pierwszy boss sprawi, że nie przejdziemy dalej. Zabijanie potworów daje punkty doświadczenia, które nabijają poziomy. Te ostatnie przekładają się na liczbę obrażeń, jakie zadajemy przy każdym ataku. Sęk w tym, że uwiedziony przeciwnik potrzebny jest do regeneracji zdrowia i many, ale wtedy nie daje PDków. Z kolei ataki wręcz nie są tak efektywne, jak za pomocą czarów, zaś te zużywają energię magiczną i kółko się zamyka. A jeśli w dowolnym momencie wyprztykamy się z mocy, liczba obrażeń magicznych jest cięta w pół.

Oprócz zwykłego tłuczenia przeciwników swoje możliwości możemy poprawić poprzez poukrywane dulepszenia. Tyczy się to np. broni do walki wręcz, poziomu uwodzenia, mocy czarów itd. Mamy także standardowe serduszka regenerujące zdrówko i manę. Ciekawe jest to, że oprócz tego efektu zbiera się je także jako walutę (nawet gdy oba paski są pełne). Warto mieć taki zapas, gdyż w sytuacji podbramkowej można nacisnąć oba klawisze ataku, zużyć 50 sztuk i tym samym zregenerować zdrowie oraz uzyskać nieskończoną manę. Diabeł tkwi w szczegółach – można to zrobić tylko raz na mapę. Jeśli ktoś nas ubije, zanim użyjemy tego patentu lub po użyciu, wracamy do ekranu wyboru piętra wieży. Jednocześnie jest to jedyna konsekwencja naszego braku wprawy. Ba, nawet po zgonie na danym etapie zachowujemy zebrane serca i doświadczenie, zaś gra automatycznie zapisuje progres przy każdym lądowaniu w tym menu. Szkoda tylko, że tak dobrze nie pamięta ustawień. Znowu co odpalenie gry trzeba ręcznie zmienić okienko na tryb pełnoekranowy. Tutaj jest to o tyle gorsze, że zamiast Alt+Enter można to zrobić wyłącznie z menu opcji.

O ile Midnight Castle był przesadnie łatwy, o tyle Tower jest niezbalansowana w drugą stronę. Klasyczny poziom trudności jest łatwy, ale już normalny w trakcie walk z bossami potrafi dać tak w kość, że wracamy do odwiedzonych miejsc tylko po to, żeby zyskać dodatkowe doświadczenie i poziomy. Oczywiście za dobrze nie będzie, bo gra w pewnym momencie blokuje przypływ doświadczenia, a wtedy nie pozostaje nic, jak próbować ubić złodupca do skutku.

Grafika i udźwiękowienie to ponownie ukłon w stronę NESa i jego dziedzictwa. Jeśli ktoś ma alergię na piksele, będzie musiał szukać rozrywki gdzie indziej.

The Tower of Succubus to taki lekki zapychacz, który potrafi z jednej strony rozbawić naprawdę durną fabułą opisaną w znajdowanych pamiętnikach, a z drugiej zażenować swoim lekkim podejściem do paskudnych sytuacji. Choć to ostatnie jest niemal stricte związane z konwencją monster/tentacle hentai. Na szczęście dla tego tytułu jest on sprzedawany w pakiecie z dwoma innymi. Gdyby był osobno, nawet w promocji ciężko byłoby polecić. A tak, jeśli paczkę dorwiecie na wyprzedaży i nie przeszkadza wam, powiedzmy: wizja artystyczna, to te 5-6 godzin można pograć. Moja ocena: 3+.