czwartek, 28 kwietnia 2016

Assassin’s Creed: Syndicate DLC: The Last Maharaja

Duleep Singh – postać, którą mieliśmy okazję poznać w podstawowej wersji gry – staje się celem ataków templariuszy. Henry Green nie jest w stanie przemówić niedoszłemu maharadży do rozsądku, więc prosi nas o pomoc.

Gdyby nie to, że ten dodatek wyszedł jako ostatni, można byłoby się pokusić o stwierdzenie, że został wycięty z podstawki. Ostatni maharadża to nic innego, jak wątek poboczny składający się z 10 misji, wystarczających na jakieś 3 godziny grania.

Ciężko powiedzieć cokolwiek o poziomie fabularnym. Maharadża to taki standard serii: jest spisek, jest zabijanie, są nawiązania (a w zasadzie jedno powierzchowne, do Assassin’s Creed Chronicles: India), Jacob znowu robi z siebie idiotę. Mniej standardowa jest konstrukcja samych misji. Autorzy autentycznie upchnęli tyle akcji i różnorodnych czynności, ile się tylko dało w tak krótkim przedziale czasowym.

Niestety, przy okazji zaserwowano drugie tyle problemów. Nie wiem, czy dodatek był robiony na szybko, albo w jakich warunkach, ale odniosłem wrażenie, że nikt go nie testował. Tylu problemów z oskryptowaniem nie miałem ani w podstawce, ani w Rozpruwaczu. Praktycznie w każdym segmencie (tych jest przeważnie co najmniej 2) każdego z 10 zadań trafiałem na jakiś problem z postaciami wpadającymi w tekstury, tkwiącymi poza zasięgiem strzału, znikającymi, uciekającymi ot tak, blokującymi się losowo na różnych obiektach. Dotyczy to zarówno towarzyszy, jak i przeciwników, co często kończyło się restartem gry do ostatniego checkpointa. Na deser dostajemy problemy z synchronizacją dźwięku z animacjami oraz zawieszanie się gry po dialogach (dialog się kończy, postacie dalej tkwią w tym samym miejscu, UI nie pojawia się, a gra nie pozwala nawet wyjść do głównego menu).

Jeżeli ktoś chce więcej Syndicate, to Ostatni maharadża jest, o ironio, ostatnim dzwonkiem. Zawartość sama w sobie stoi na tym samym poziomie, co podstawowa gra i na pewno wyżej od Kuby rozpruwacza, ale ja miałem pecha i nie mogłem grać komfortowo. W związku z czym moja ocena: 2+.

sobota, 23 kwietnia 2016

Grim Legends 2: Song of the Dark Swan

Naszą główną bohaterką jest uzdrowicielka, która została wezwana do pewnego królestwa, aby pomóc jego królowej odzyskać głos. To nie wszystko, w królestwie obowiązuje całkowity zakaz używania magii, a nasza klientka zachowuje się podejrzanie.

Jeżeli ktoś z grubsza kojarzy baśń o braciach zaklętych w łabędzie, to dość szybko połapie się przynajmniej w części fabuły. Zresztą abstrahując od samej adaptacji wspomnianej baśni, gra mało subtelnie pokazuje, do czego będzie nawiązywać. Ponadto sam tytuł jest trochę bez sensu. Dwójka oznacza sequel poprzednich Grim Legends, a tak naprawdę nie ma do nich ani jednego nawiązania. Więc dopóki nie wyjdzie część trzecia wiążąca poprzedniczki w większą całość, można je rozgrywać w dowolnej kolejności i nic na tym nie stracić. Dodatkowo bonusowa miniprzygoda nie jest wcale powiązana z głównym wątkiem.

W pierwszej części zachwycałem się przepiękną oprawą graficzną. Dwójka jakościowo jest jeszcze lepsza, choć tak naprawdę podobała mi się mniej. Może dlatego, iż dominującym (a przynajmniej ja miałem takie wrażenie) kolorem był tutaj zielony. Pomimo tego, iż sama drobiazgowość w projektowaniu kolejnych ekranów gry została utrzymana, niektóre z miejsc oraz zbliżeń są mniej czytelne od tych z oryginału. Zarówno w przypadku łamigłówek, jak i zwykłej eksploracji sprowadza się to do tego, iż łatwo przeoczyć kluczowe przedmioty, a potem ganiać bez sensu w tę i nazad, bo coś nam umknęło.

Sytuacja z łamigłówkami przypomina inne serie tego wydawnictwa. Wiele z nich stanowi kalkę oryginału i jakoś tak brak  im polotu. Patent z wykorzystaniem chowańca powtórzono i niby urozmaicono, a w rezultacie niepotrzebnie przeciągnięto. Eksploracja w porównaniu do oryginału została mocno ograniczona. Zamiast jednego dużego obszaru mamy kilka mniejszych. W związku z czym jeśli pominiecie jakieś znajdźki i przejdziecie dalej – nie ma możliwości powrotu.

Podsumowując, w GL2 grało się dobrze, ale w porównaniu do poprzedniczki wypada ona słabiej. W związku z czym ode mnie: 3+, a jeśli GL3 nijak nie stworzy jednolitej serii, dwójkę można sobie darować.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Assassin’s Creed Chronicles: Russia

Odsłona zamykająca trylogię Chronicles. Jej akcja ma miejsce między komiksami AC: The Fall oraz AC: The Chain. Jeżeli zaś chodzi o historyczne wydarzenia, lądujemy w roku 1918, rok po rewolucji październikowej. Trwa właśnie wojna domowa, a nasz bohater - Nikolaï Orelov stara się uciec z kraju. Jednak przed wyjazdem ma wykonać dla bractwa asasynów jeszcze jedną misję.

Jeżeli ktoś myślał, że China miała ponurą oprawę, nie widział jeszcze tej odsłony serii, której paletę barw wypełniają przede wszystkim odcienie szarości i czerwieni. Nie żeby mi taki stan rzeczy przeszkadzał. Przeciwnie, uważam, że wybór tych kolorów był doskonałym ruchem. W pojedynczych przypadkach może się zdarzyć, iż ów zabieg utrudni rozróżnienie, na który plan możemy się przemieścić.

W związku ze zmianą czasów dokonano modyfikacji naszego arsenału. Bronią podstawową jest karabin, którym walczymy tak wręcz, jak i na odległość. Do dyspozycji nadal mamy bomby dymne, zaś czwarta zabawka to całkowita nowość. Kabel z  hakiem, którym możemy przyciągać odległe obiekty oraz przesyłać impulsy elektryczne, żeby powodować zwarcia. Te ostatnie przydadzą nam się, gdy zechcemy wyłączyć oświetlenie w okolicy lub dezaktywować pułapki pod napięciem. Niestety i tutaj muszę ponarzekać. Odniosłem wrażenie, iż nasi bohaterowie są bardzo skromnie modernizowani. Podczas gdy przeciwnicy co odsłonę dostają całe spektrum ciekawych zabawek i sposobów na uprzykrzanie nam życia.

Kampania w ACC: Russia różni się od swoich poprzedniczek. Brak typowych podziałów na sekcje zakończone bossem, albo wydarzeniem. Opowieść toczy się płynniej, pod kontrolą mamy 2 postacie, których sekwencje fajnie się przeplatają i wymagają odmiennego podejścia, a na końcu mamy walkę, która odbiega od wszystkiego, co widzieliśmy w serii Chronicles. Naturalnie, tutaj grze również się ode mnie dostanie. Russia stanowi wyraźnie (choć moim zdaniem trochę naciągane) spięcie klamrą wątków z China… Z India przewija się dosłownie motyw pudełka oraz tajemnicze kody, zakładając, że je znaleźliście. Ponadto są nawiązania do: Rogue, Unity i Syndicate. Przez co Russia jest jeszcze mniej uniwersalna i przystępna, niż dwie poprzednie odsłony.

Jeśli chodzi o to, czego mogę się czepić bezpośrednio w rozgrywce, to bezsensowne zawyżanie poziomu trudności. W wielu sytuacjach można zginąć tylko dlatego, że poza polem widzenia znajdował / pojawił się jakiś przeciwnik. Owszem – można odczekać dodatkowe chwile, by mieć pewność, czy coś wylezie, ale na pewnym etapie zwyczajnie się nie chce, bo ma się już dość po kilku poprzednich zgonach. Drugim przykładem licznych i głupich śmierci są naprawdę wyśrubowane limity czasowe oraz wymagana przesadna precyzja. Te pierwsze dadzą w kość, gdy musimy gdzieś dotrzeć na czas (wydawało mi się, że trasy opanowywałem idealnie, a i tak kończyłem z punktacją poza podium), bo zanim ogarniemy wszystkie niuanse trasy, zaliczymy kilka podejść, niczym Tom Cruise w Edge of Tomorrow. Te drugie to na przykład ucieczki, gdzie każde minimalne zboczenie z kursu (nawet o kilka pikseli!) skutkuje zejściem. Będziecie psioczyć na sekwencje ucieczki przed wybuchem, a przy końcowym biegu przed czołgiem zatęsknicie za zbugowanym słoniem z India. Niestety, ilość frustracji, jaką gra potrafi wywołać, może sprawić, iż zupełnie odechce wam się dalszego grania.

Jeżeli graliście w poprzednie odsłony Chronicles, sięgniecie po Russia choćby pro forma. Jednak pamiętajcie, iż potrafi ona wkurzyć. Jeżeli jeszcze wahacie się, czy w ogóle zaczynać swoją przygodę z tymi spin-offami, sugeruję zacząć od China, która jest grą dużo lepiej zbalansowaną i przystępną fabularnie. Moja ocena: 3.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Grim Legends: The Forsaken Bride

Wstęp do gry raczy nas opowieścią o rozgoryczonej białogłowej, której jakiś młodzian złamał serce. Ta w przypływie wściekłości rzuca klątwę na cały jego ród. Jakiś czas później postać, którą pokierujemy, otrzymuje zaproszenie na ślub swojej siostry bliźniaczki. Już w trakcie podróży do wioski trafia nam się incydent, z którego ledwo wychodzimy cali a niedługo potem okazuje się, iż ceremonię trzeba będzie odłożyć na później.

Tym razem zamiast legend o piratach, podejrzanych miasteczek, czy podwodnych znalezisk otrzymujemy klimaty iście baśniowe. Opowiadana historia będzie budzić skojarzenia z baśniami braci Grimm i w zasadzie słusznie. Nie będę zdradzał, jakie nawiązania zawarto, bo to automatyczny spoiler. Jednak nie nastawiajcie się na idealne odwzorowanie wątków, czy przebiegu historii. Grim Legends to typowe wzięcie pomysłu i dorobienie do niego własnej fabuły, nie adaptacja. Mnie takie podejście nie przeszkadza, ale jeśli spodziewaliście się czegoś innego, zostaliście ostrzeżeni.

Graficznie GL prezentuje się cudnie. Jest to mniej więcej ten sam poziom, co drugie lub trzecie Koszmary. Kolory są żywe, ale nie przesadnie. Pomimo przebogatej palety barw udało się zachować ponurą atmosferę niektórych informacji oraz miejsc. Na wypadek, gdyby kogoś rozpraszała kolorystka, z pomocą przychodzi oprawa muzyczna, zgrabnie przypominająca o ponurym adwersarzu, skrywanej tajemnicy i scenach rodem z pierwszych adaptacji Frankensteina. Aktorzy może nie dokładają się do oprawy, ale i przynajmniej nie psują jej.

Tradycyjnie dla gier tego rodzaju ich serce stanowią zagadki. Zdawało mi się, że po ukończeniu kilku tytułów Artifex Mundi widziałem już wszystko. GL raczyło zweryfikować ów pogląd dorzucając nieco urozmaiceń, co pozwala bawić się nawet weteranom. Z kolei dla nowicjuszy Legendy powinny stanowić nieco większe wyzwanie, niż takie 9 Clues. Równie tradycyjna jest dodatkowa miniprzygoda, dostępna po ukończeniu wątku głównego i zamykająca fabułę na dobre (no prawie, furtkę sobie zostawiono).

Co mi się w Grim Legends nie podobało? Mechanizm kota. Przez sporą część gry towarzyszy nam zwierzak. Niby fajny zabieg, bo można go wysłać w miejsca niedostępne dla człowieka, ale biorąc pod uwagę, ile razy rzeczywiście z tego korzystamy, ma się wrażenie, iż dorzucono to na doczepkę. Równie dobrze moglibyśmy mieć różdżkę reagującą na zaklęcie: „Wibbly wobbly, timey wimey!”

Legends to pierwsza seria po Koszmarach, której start podobał mi się tak bardzo, iż skończyłem go praktycznie w ciągu 1 dnia. Całokształt klimatu oraz niegłupio, choć przewidywalnie poprowadzona opowieść potrafią zmotywować, a satysfakcję z rozgryzania kolejnych łamigłówek mogą odczuć nawet weterani gatunku. Moja ocena: 5-.

sobota, 2 kwietnia 2016

Assassin’s Creed Chronicles: India

Druga część serii Chronicles. Akcja ma miejsce w roku 1841, 2 lata po wydarzeniach z komiksu AC: Brahman. Tłem wydarzeń jest konflikt Sikhów oraz przedstawicieli imperium brytyjskiego. Naszym bohaterem będzie Arbaaz Mir, ojciec Henry'ego Greena z Assassin's Creed: Syndicate oraz asasyn z Indii, którego zadaniem jest odzyskanie słynnego klejnotu o nazwie Koh-i-Noor i powstrzymanie templariuszy przed wykorzystaniem grobowców rasy, która żyła przed nami, do swoich celów.

Przy okazji China żartowałem, że historia zatoczyła koło i seria AC powróciła do korzeni poprzez wykorzystanie konwencji 2D. India idzie jeszcze dalej. Gdyby nie tytuł, sama paleta barw i znany z China model rozgrywki sprawiają, że można tę grę pomylić z kolejną odsłoną Prince of Persia. Jeśli jeszcze nie kliknęliście na żadnym ze zrzutów ekranu, albo nie widzieliście żadnego filmu z rozgrywką, gorąco zachęcam, abyście to zrobili. Tego, jak bajecznie kolorowa jest nowa odsłona Chronicles, nie da się opisać. To trzeba zobaczyć. Jeśli kogoś China odrzucała dość ponurą stylistyką, India powinna zachwycić.

Różnice w modelu rozgrywki są minimalne. Dodano zabójców w kryjówkach, zwiększono wpływ broni palnej oraz oświetlenia na pole widzenia. Wymieniono 2 bronie (sztylety na czakram, petardy na bomby dymne) oraz położono większy nacisk na unikanie walki. Nadal możemy cichaczem zabijać wszystkich lub próbować bezpośrednich starć, jednak zarówno projekty poziomów, rozwój postaci, jak i dostępne narzędzia współgrają z pomysłem całkowitego unikania walki (nie licząc oskryptowanych pojedynków). Ba, jest nawet osiągnięcie, które można zdobyć nie zabijając nikogo (ogłuszać można).

Niestety, niezabijanie jest jedyną wymagającą czynnością, która jest opcjonalna. Poziom trudności pozostałych rzeczy również wzrósł i z nimi trzeba będzie już się męczyć. Sekwencje czasowe, ucieczki i śmiganie po ruchomych platformach potrafią zaleźć za skórę, zwłaszcza, że sterowanie do rewelacyjnych (znowu) nie należy. Jedną z ucieczek przed rozpędzonym słoniem musiałem powtarzać wiele razy, bo tam dodatkowo zakradł się mały bug, który pozwalał zwierzęciu zabić mnie, pomimo iż byłem daleko poza jego zasięgiem. Nie pamiętam, czy China miała taki patent, ale tu jest na pewno: gonienie za wybranym przeciwnikiem i jednoczesne omijanie zwykłego rozstawienia strażników. Te sekwencje potrafią zaskoczyć, bo nagle okazuje się, że cel uciekł, a my zaczynamy od ostatniego punktu zapisu.

Fabularnie India jest nieco mniej przystępna (mimo baśniowej oprawy) od poprzedniczki. Przyczyną jest pełne zagłębienie się w lore serii. China nie licząc kilku nawiązań była opowieścią o osobistej zemście postaci niemal wyłącznie na tle wydarzeń historycznych. India częstuje nas rzeczami bardziej charakterystycznymi dla AC, zwłaszcza jeśli patrzeć przez pryzmat poziomów rozgrywających się w grobowcach Pierwszej Cywilizacji. Tym samym opowieść nie jest tak uniwersalna w odbiorze, jak poprzednio.

Na dobrą sprawę nic więcej nie da się o grze powiedzieć. Jeśli komuś podobała się China, India jest pozycją obowiązkową. Jako samodzielny tytuł, pomimo mniej żywej oprawy, China wypada jednak lepiej. Podkręcony poziom trudności z niesprzyjającym sterowaniem oraz klimat opowieści bardziej charakterystyczny dla marki jako takiej również czyni z India tytuł mniej przystępny. W związku z tym moja ocena: 4.

piątek, 1 kwietnia 2016

The Twilight Saga

Jest taka seria filmów, która pomimo rozgłosu, nie otrzymała należnego jej uznania. Niczym filmy Eda Wooda, seria Zmierzch zwyczajnie wyprzedza swoją epokę i być może dopiero za jakiś czas, podobnie jak twórczość mistrza, zostanie doceniona. O tym, dlaczego warto zaznajomić się z tym Titaniciem twórczości o wampirach poniżej.


Twilight


„Bella Swan różni się od swoich koleżanek z liceum. Nie interesuje jej moda ani bujne życie towarzyskie. Kiedy sytuacja rodzinna zmuszą ją do przeprowadzki w mgliste okolice Waszyngtonu, nie spodziewa się, że w jej życiu zajdzie jakaś zmiana. W nowej szkole poznaje jednak olśniewająco przystojnego, tajemniczego Edwarda Cullena. Chłopak jest inteligentny, błyskotliwy i intrygujący, lecz trzyma dziewczynę na dystans. Jak się okaże, Edward skrywa mroczny sekret…”

Już sam początek udowadnia nam, z jakim widowiskiem będziemy mieć do czynienia. Ktoś lub coś poluje w środku lasu. Ofiara ucieka przerażona, muzyka buduje napięcie, popcorn pęka w mikrofali! Jednak autorzy nie naśladują kiczu pokroju Szczęk, gdzie od razu giną ludzie. Tutaj ofiarą jest sarna, przez co widz rozumie, iż to tylko preludium symfonii grozy!

Następnie z ekranu sączy się melancholijny klimat mający uśpić naszą czujność. Bella przeprowadza się do swojego ojca, a my mamy okazję poznać kilku bohaterów, którzy w ramach ekspozycji nader barwnie opisują szalone dzieciństwo naszej protagonistki. Jednym z owych bohaterów jest Jacob, o którym jeszcze napiszę. W szkole spotykamy kolejne postacie, zaś Bella prezentuje swoje nieprzeciętne poczucie humoru oraz nietuzinkowe pomysły. Tam też po raz pierwszy widzi rodzinę Cullenów, a wśród nich pretendenta do tytułu współczesnego Nosferatu, Edwarda. Nagłe iskrzenie między Bellą, a młodym Cullenem zostało odegrane oszałamiająco. Tajemnicze spojrzenie Roberta Pattinsona sprawia, iż Mona Lisa, to tylko drwiąca gówniara, która śmieje się, bo chyba właśnie musi czym prędzej biec do szaletu. W niczym nie ustępuje mu Kristen Stewart, której kunsztowna gra fenomenalnie odzwierciedla rozterki targające nastolatką.

Nie możemy zapomnieć, jakiego gatunku film oglądamy. Autorzy subtelnie przypominają pojedynczymi scenkami oraz niepokojącą muzyką o nadchodzącej grozie.

Tymczasem iskra między panną Swan i panem Cullenem zaczyna przeradzać się w płomień. Bella dostrzega drobiazgi dotyczące Edwarda, które wskazują na coś niezwykłego. Sam Edward zdaje sobie sprawę, iż jego sekret zaczyna mu się wymykać, jednak w swym uczuciu zapomina się i ratując dziewczynę zdradza więcej, niż planował. Oprócz ich wątku, szkoła jest pełna niebanalnych problemów lokalnej młodzieży. W tej samej warstwie Jacob prezentuje też przebogaty folklor okolicy, czym naprowadza Bellę na bardziej wyrazisty trop tajemnicy Edwarda.

Przekładaniec obu warstw fabularnych trwa w najlepsze, a my w międzyczasie wreszcie poznamy twarze antagonistów widowiska. Jednak od tej pory napięcie nie opada na rzecz wątku szkolnego. Edward odkrywa coraz więcej kart, aż w końcu Bella (także dzięki swojej genialnej umiejętności dedukcji) poznaje jego tajemnicę. Wszystko w rytm przyśpieszającej, złowrogiej muzyki. Edward, pomimo tych wszystkich wskazówek, stara się zniechęcić dziewczynę do siebie, jednak ich uczucie przełamuje kolejne bariery, nie zważając na konwenanse! I to w bardzo krótki czasie – oto potęga miłości!

Tutaj należy się parę słów odnośnie mitologii nowego pokolenia wampirów. Autorka oryginalnych książek słusznie zauważyła, iż sylwetki skryte w mroku nikogo dziś nie przestraszą. Pora na nowe uosobienie strachu, takie, które krocząc między śmiertelnikami za dnia, stanowi zagrożenie tak ogromne, iż otoczenie odruchowo ignoruje wszelkie anomalie, aby nie popaść w szaleństwo (Ann Rice i Charlaine Harris mogłyby się uczyć od koleżanki)! Przemianę w wampira poddano liftingowi, w wyniku którego istotną rolę odgrywa trucizna wtłaczana w żyły ofiary. Samo picie krwi wzbogacono o dramatyczną walkę z bestią drzemiącą w każdym drapieżniku, która toczy się przy każdym „posiłku”. Podobne rozwiązanie próbowano dawno kiedyś wprowadzić w mało znanym i zapomnianym już Wampirze: Maskaradzie, jednak z mizernym skutkiem, skoro dziś nikt nawet owego tytułu nie kojarzy. Kanon wampirycznych mocy powiększono o naprawdę ciekawe pomysły, jak czytanie w myślach, czy jasnowidzenie (za darmo!). Wisienką na torcie jest wygląd nowych wampirów, których skóra błyszczy w świetle słońca, niczym diamenty! Efekt, którego nie powstydziłby się sam Goldfinger, gdyby specjalizował się we wspomnianych kamieniach, a nie złocie. Cementuje on wizję istoty pięknej, idealnej, stojącej nad człowiekiem.

Oprócz kwitnącej miłości Belli i Edwarda dowiadujemy się nieco więcej o rywalizacji lokalnych… klanów. Aby podsycić nasze zainteresowanie, informacje są minimalistyczne i trzymające w niepewności, gdyż tak naprawdę drugi z klanów nie został jeszcze w pełni zaprezentowany.

Długo mógłbym jeszcze rozwodzić się nad przebiegiem tej prześwietnej historii, profesjonalizmu aktorów, którzy jednym wyrazem twarzy potrafią oddać całe spektrum emocji, wyrazistym antagonistą oraz perfekcyjnie kreowanym klimatem pełnym napięcia. Jednak muszę trochę ponarzekać. Po pierwsze, zakończenie. Romans pełen pasji zakończony słabej jakości sieczką, no proszę… To dobre dla Halloween, ale nie Zmierzchu. Poza tym ta sekwencja sprawia wrażenie, jakby zabrała czas czemuś bardziej wartościowemu, przez co ostatnie sceny z dylematem i poświęceniem Edwarda nie mają takiego impetu, jaki mogłyby mieć. Po drugie – ojciec Belli. Człowiek, który nijak nie nadaje się na to stanowisko. Nie rozumie swojej wrażliwej córki, a jego cyniczne nastawienie odstaje (podobnie jak wspomniana sieczka) od reszty filmu.

Niestety, w związku z powyższymi nie jestem w stanie dać maksymalnej oceny. Zmierzch to nadal wspaniały początek dobrze rokującej serii, jednak nawet jemu nie jestem w stanie wybaczyć tak dużych potknięć. Moja ocena: 4.


The Twilight Saga: New Moon


„Bella Swan i Edward Cullen tworzą bardzo szczęśliwą, choć niecodzienną pare. Ich romans trwa do dnia feralnych osiemnastych urodzin dziewczyny. Po tym wydarzeniu Cullenowie wyjeżdżają z miasta, zaś Edward porzuca ukochaną. Głęboko zraniona dziewczyna na długie miesiące popada w przygnębienie. Szczęśliwie przyjaciel Belli z dzieciństwa – Jacob – pomaga jej odzyskać psychiczną równowagę. Młodzi czują do siebie coraz większą sympatię. Jednak Jacob również skrywa mroczną tajemnicę…”

Ciąg dalszy płomiennego romansu naszych ulubieńców. Niestety, sielankę przerywa dramat każdej dorastającej nastolatki – osiemnastka! Bella nie może pogodzić się ze starzeniem, w jej wizjach przewija się obraz jej samej – wiekowej babci i niezmienionego ukochanego. Dlatego tak bardzo chciałaby, aby Edward ją przemienił. Dodatkowo, każdy jej pobyt wśród wampirycznej rodziny to ryzyko, iż mniej odporni na zapach jej krwi członkowie familii rzucą się na nią z kłami. Jednak ich uczucie nie ustaje, a namiętne deklaracje miłości dobitnie to podkreślają.

W międzyczasie dowiadujemy się więcej o skomplikowanej hierarchii wśród wampirów oraz ogromnej liczbie praw, jakich muszą przestrzegać. Zaiste, autorzy podręczników RPG mogliby kilka sourcebooków napisać na podstawie ogromu informacji, jakie zaprezentowano. To się nazywa przykładanie wagi do szczegółów!

Wracając do felernego dnia – jest on ledwie zwiastunem tragedii, jaka wkrótce będzie miała miejsce. Cullenowie opuszczają miasteczko, gdyż ich wygląd przestaje odzwierciedlać wpisy z metryk. Edward z twarzą pokerzysty stara się zniechęcić Bellę do siebie, by ta go nie szukała, by rozłąka nie była tak okropna. Niestety, nie udaje mu się ta sztuka. Dziewczyna ma złamane serce (jakże cierpi, ileż mąk przeżywa…). Jej pocieszycielem zostaje przyjaciel z dzieciństwa – Jacob. Jednak Bella odkrywa, iż przypływ adrenaliny pozwala jej widzieć Edwarda, więc wykorzystuje nieświadomego Jacoba do realizacji swych karkołomnych pomysłów. No ale jakże inaczej postępować skoro, jak mawiali nasi wieszcze narodowi – Boys: „(…) łobuza spotkałaś, pokochałaś!” Mimo to, Jacob nie daje za wygraną! Cóż za emocje! Oliwy do tego ognia namiętności dolewa tajemnica Jacoba, która krzyżuje mu plany. Tak oto poznajemy lokalnych strażników – wilkołaki, które mają na pieńku z wampirami.

Sprawy komplikują się, gdy wychodzi na jaw, iż dwójka antagonistów z poprzedniej części wróciła, by wykończyć Bellę. Jako że w okolicy nie ma już Cullenów, to właśnie wilkołaki stają w jej obronie. Bella powoli zaczyna odwzajemniać uczucie Jacoba, gdy nagle jedna Cullenówna powraca do Forks, zaskoczona, iż panna Swan żyje. Informacja ta ma niebagatelne znaczenie. Edward również jest przekonany o śmierci ukochanej, w związku z czym zamierza złamać prawa wampirów, by uzyskać karę śmierci. Bella wraz z Alice pędzą na złamanie karku, by powstrzymać Edwarda. Napięcie rośnie, zegar tyka, a następca Maxa Schrecka dołącza do plemienia osobników bez koszul, choć raczej nieoficjalnie. Dziewczynie udaje się powstrzymać chłopaka – oto potęga miłości! Ale to jeszcze nie koniec. Volturi (przerażający… piękni… dostojni…) mają własne plany względem zakochanych – warunkiem przeżycia jest przemiana Belli w wampira. Nim ujrzymy napisy końcowe, dojdzie do konfrontacji Jacoba i Edwarda, a w samym finale usłyszymy najbardziej emocjonujące oświadczyny w historii kinematografii!

New Moon zawiera więcej akcji, jeszcze więcej romansu i wszystkiego tego, co czyniło poprzednika wielkim. Niestety, podobnie jak poprzednio, ojciec Belli jest argumentem przeciwko bardzo dobrej ocenie. Na pocieszenie dodam, iż na drodze do perfekcji obrano właściwy kierunek. W związku z czym film dostaje: 4+.


The Twilight Saga: Eclipse


„Edward zgadza się zamienić swoją ukochaną Bellę w wampira – pod warunkiem jednak, że wezmą ślub. Ten pomysł nie podoba się zazdrosnemu o dziewczynę Jacobowi. Młody wilkołak oferuje Belli coś, czego Edward nigdy nie będzie w stanie jej zapewnić – normalne życie bez konieczności picia krwi i ukrywania swojej tożsamości przed światem. Tymczasem do mieszkańców miasteczka docierają niepokojące wieści o zniknięciach kolejnych osób. Cullenowie odkrywają, że nie są jedynymi wampirami zamieszkującymi okolicę. Sytuacja staje się na tyle poważna, że rodzina wampirów i plemię wilkołaków będą musiały załagodzić spór i nauczyć się współdziałać, aby oddalić zbliżające się niebezpieczeństwo.”

Miłość Edwarda i Belli nigdy nie była silniejsza. On nie odpuszcza i chce poślubić ukochaną, ona chce spędzić z nim wieczność jako wampirzyca. W międzyczasie Bella stara się naprawić swoje relacje z zakochanym Jacobem. My mamy okazję dowiedzieć się więcej o historii konfliktu między dwoma rasami tych magicznych istot.

Na horyzoncie czyha nowe zagrożenie – ktoś tworzy armię świeżych wampirów, zaś najbardziej podejrzane jest to, że Volturi nic z tym nie robią… Z tej „okazji” wampiry i wilkołaki zawiązują niełatwy sojusz i wspólnie przygotowują się do nadchodzącego starcia. Głównym „instruktorem” jest Jasper, który dzieli się Bellą swoją fascynującą i mroczną przeszłością. Jest to opowieść tak przejmująca, iż można by zrobić z niej osobny film!

Mimo całej zawieruchy Jacob nie ustaje w swoich staraniach, by zdobyć serce Belli, co oczywiście irytuje Edwarda ponad wszystko. Ich osobisty konflikt zaostrza się coraz bardziej z upływem czasu. Jednak jako istoty cywilizowane, swoje niesnaski rozwiązują słownie, nie ma mowy o rękoczynach. I nawet, gdy dochodzi do romantycznego zbliżenia między Bellą, a Jacobem, Edward jest szalenie wyrozumiały – tak bardzo ją kocha!

W końcu plan Victorii zostaje zrealizowany. Tak – to ona stała za stworzeniem armii wampirów, lecz pozostawała w ukryciu, by Cullenowie nie wykryli jej zamiarów. Zaprawdę, geniusz na miarę samego Doktora Evil! Gdy wreszcie dochodzi do bitwy, żadna ze stron nie okazuje litości. Jesteśmy świadkami widowiskowej walki, fenomenalnych popisów kaskaderskich i niezwykłych efektów specjalnych związanych z wilkołakami. Jakby tych dobroci było mało, mamy przyjemność obserwować finałową walkę między Victorią, a Edwardem.

Jakby atrakcji było mało, okazuje się, iż niektórzy Volturi faktycznie liczyli na porażkę Cullenów. To nie koniec, ostateczna rozgrywka nadchodzi…

Cóż, tym razem nawet stoicki ojciec Belli nie był w stanie popsuć przyjemności z seansu. Eclipse to najlepsza odsłona serii i jestem dumny, że mogę jej wystawić pełnoprawne: 5.


The Twilight Saga: Breaking Dawn part 1


„Po pięknym ślubie i hucznym weselu Bella i Edward wyjeżdżają na miesiąc miodowy do Brazylii. Na cudownej rajskiej wyspie młodzi mogą wreszcie w pełni cieszyć się sobą i oddawać namiętności. Wkrótce Bella odkrywa, że jest w ciąży, która staje się początkiem pełnych dramatyzmu wydarzeń. Narodziny dziecka wzbudzą zainteresowanie Volturi – przywódców świata wampirów, a także zmuszą Jacoba do wyboru między przyjaźnią, a miłością. Ostateczną decyzję podejmie także Edward. Podaruje Belli nieśmiertelność, ale czy zdąży na czas i uda mu się ocalić to, co kocha najbardziej?”

Opis na pudełku wybiega trochę naprzód, gdyż zaproszenia, ślub i wesele – to wszystko jest w filmie, a my mamy zaszczyt być świadkami tego doniosłego wydarzenia. Ceremonia olśniewa swoim rozmachem i oprawą. Nawet koszmary Belli nie są w stanie zmienić jej decyzji. Jej koleżanki są słusznie zazdrosne, a najbardziej poszkodowanym osobnikiem jest Jacob (który nadal nie ustaje w próbach odwiedzenia Belli od jej przemiany). Prawie… Okazuje się, iż wśród gości są wampiry (m.in. Irina) związane z antagonistą poległym w New Moon.

Po udanym weselu przychodzi pora na miesiąc miodowy w słonecznej Brazylii. Młodzi kochankowie wreszcie mogą, zgodnie z opisem cytowanym powyżej, oddać się namiętności, która wręcz wylewa się z ekranu. To właśnie tam dochodzi do cudu poczęcia. Niestety,  nasi bohaterowie muszą wstrzymać się z dobrymi nowinami. Okazuje się, iż sama ciąża przebiega nienaturalnie szybko, niczym nocne głosowanie nad ustawą i podobnie jak ono, może mieć fatalne skutki.

Trzeba przyznać, iż autorzy pod przykrywką nadnaturalnej ciąży mają dla swoich widzów bardzo ważną lekcję – ciąża i poród to nic prostego, a z wielką mocą tworzenia życia wiąże się wielka odpowiedzialność! Brawa należą się osobom odpowiedzialnym za charakteryzację postaci Belli, na której całe wydarzenie odcisnęło swoje piętno.

Dziecko Belli i Edwarda jest tak wielką i poważną anomalią, że zarówno wampiry, jak i wilkołaki są zdania, że to się źle skończy. Wilki chcą wręcz zabić niedoszłą matkę, by zapobiec narodzinom. Naturalnie, dzięki wspólnym wysiłkom bliskich Belli, ciąża zostaje ochroniona. Dziecko przychodzi na świat w trakcie bardzo naturalistycznej lekcji poglądowej dla nastolatków. Bella umiera, a przynajmniej tak się wydaje. Wilki nadal chcą się pozbyć niemowlaka. Między nimi i wampirami dochodzi do starcia. Walka wrze, Jacob przerywa ją oznajmiając, iż miało miejsce wpojenie. Od tej pory jest on strażnikiem córki Belli i Edwarda, zaś jedną z żelaznych zasad wilkołaków jest to, iż osobie wpojonej nic z ich strony nie grozi. Tutaj film się nie kończy. Autorzy mają dla nas jeszcze jedno ważne wydarzenie – spełnienie życzenia Belli!

Breaking Dawn part 1 to dobra odsłona serii, niemniej jednak po takim majstersztyku, jak Eclipse jest to zauważalny krok wstecz, głównie przez sztuczne antagonizowanie frakcji, które jeszcze niedawno walczyły ramię w ramię. Nie można mieć wszystkiego. Moja ocena: 4. A teraz pora na epicką konkluzję!


The Twilight Saga: Breaking Dawn part 2


„Bella i Edward są wreszcie szczęśliwi. Ona należy już w pełni do świata swego ukochanego. Jest istotą nieśmiertelną, obdarzoną niezwykłą mocą. On ma przy sobie dwie ukochane kobiety – żonę i córeczkę Renesmee. Wydaje się, że nic już nie może zmącić ich szczęścia. A jednak rodzina Cullenów staje w obliczu nowego, ogromnego zagrożenia. Gniew Volturi jeszcze nigdy nie był tak wielki. Carlisle zwołuje wampiry z różnych zakątków świata, aby przeciwstawić się nieuniknionemu atakowi. Dojdzie do walki, która raz na zawsze rozstrzygnie los nieśmiertelnych mieszkańców Forks i podda próbie miłość, która przecież miała trwać wiecznie.”

Bella czuje się, że tak pozwolę sobie zażartować, jak nowo narodzona. Doświadcza świata wampirzymi zmysłami. Ma to także swoją cenę – dziewczyna pragnie krwi. Do tego całe otoczenie musi się do niej na nowo przyzwyczajać, ale co to dla kochającej rodziny? Sielanka trwa w najlepsze, Renesmee rośnie jak na drożdżach, Bella i Edward mogą się oddawać sobie bez ograniczeń, wszystko zmierza ku najlepszemu.

W tym momencie przeszłość Belli i Edwarda ponownie się o nich upomina. Irina widzi Renesmee i postanawia o wszystkim donieść Volturi. Cullenowie nie zamierzają się poddać. Udają się w różne zakątki świata, by zwerbować sojuszników do pomocy w obronie przed Volturi. Stanowi to doskonały pretekst do zaprezentowania całego wachlarza przeróżnych, spektakularnie pokazanych mocy, wybiegających daleko poza to, czym dysponują Cullenowie.

Przygotowania do bitwy trwają po obu stronach barykady, spiskom i podstępom nie ma końca. Okazjonalnie jesteśmy raczeni obrazkiem rodzinnym lub historią jakiejś waśni z przeszłości. Na tym etapie widz oczekuje z niecierpliwością nadchodzącej konkluzji. Oczekiwanie wydłuża się, gdyż przepychanki na spotkaniu obu frakcji zdają się nie mieć końca. Jednak gdy bitwa wreszcie się rozpocznie, jest ona najgenialniejszą w całej sadze. Widowisko jest rewelacyjne, a jego dramaturgia przejmująca. Gdy dochodzi do jego apogeum, otrzymujemy jeden z najgenialniejszych zwrotów akcji, które miernoty pokroju Hitchcocka, czy Kinga mogą tylko pozazdrościć. Dopiero teraz bohaterowie mogą odetchnąć i cieszyć się „życiem”.

Gdyby nie to przedłużane oczekiwanie na finałową walkę, dałbym wyższą ocenę. Na szczęście zwrot akcji, bez którego nie wyobrażam sobie tej sceny, pozwolił mi podnieść ją chociaż odrobinę. Epickie zakończenie opowieści o największej miłości w historii kinematografii otrzymuje ode mnie: 4+.