niedziela, 24 września 2023

The Expendables 3

Powodem, dla którego nie pisałem o tym filmie, gdy wyszedł, jest to, że mnie wkurzył. Z kolei powodem pisania o nim teraz jest premiera sequela, która miała miejsce 3 dni wcześniej (jeśli tekst wrzuciłem w niedzielę).

Pierwsza część Niezniszczalnych wgniotła mnie w fotel. Na drugiej bawiłem się nieco słabiej, ale nadal dobrze. Jak na głupiutkie kino akcji miała ona swoje niepotrzebnie przekombinowane pomysły na ciągnięcie fabuły, ale nadrabiała scenami demolki i mordobicia. Trójka zostawiła mnie z wielkim „WTF?” na gębie i nie było to zabawne „WTF?”, tylko podszyte frustracją.

Pierwszym ostrzeżeniem, że coś jest nie tak, jest kategoria wiekowa. Nagle z krwawej jatki lądujemy w świecie PG-13… W związku tym przerysowana przemoc nagle ma mniej sensu niż zazwyczaj, a sceny walk zaczynają się dłużyć.

Drugim zgrzytem widocznym dopiero w trakcie seansu jest obecność dotychczasowej obsady. Już Jet Li z podstawowego składu miał niewiele do roboty w #1-2, a inne głośne nazwiska były tylko gośćmi. Tutaj jest jeszcze gorzej. Stara ekipa jest widoczna praktycznie przez 1/3 seansu, zaś pozostały czas wypełniają młodzi najemnicy (w tym Glen Powell, który teraz jest lepiej znany jako Hangman z Top Gun: Maverick) i kolejni goście (Harrison Ford zastępujący Bruce’a Willisa, Wesley Snipes zastępujący (chyba) Mickey’ego Rourke’a, wciśnięty kompletnie od czapy Antonio Banderas oraz nowy złol grany przez Mela Gibsona). Nie mam pojęcia, czy wynika to z cięć budżetowych (bo jednak młodszy skład na pewno był tańszy), czy ktoś chciał wypromować nowe nazwiska i potencjalnie powiększyć uniwersum (bo na tym etapie były pomysły na spin-offy). Nie zmienia to faktu, że nic mnie te postacie nie obchodzą, zaś ciągłe docinki pod adresem weteranów nie dość, że irytują widza, to jeszcze fabularnie gryzą młodzików w dupę.

Tu dochodzę do zgrzytu numer trzy – fabuły. Nie powiem, że jest głupia, bo samo to jest akurat wizytówką serii. Jest gorzej – ona nawet na tle serii jest tak idiotyczna, że ręce opadają. W akcji po wstępie Niezniszczalni dostają solidny łomot od byłego Niezniszczalnego granego przez Mela Gibsona. W tej akcji postać Terry’ego Crewsa obrywa tak bardzo, że jest wyłączany na więcej seansu od pozostałych. Barney Ross dochodzi do wniosku, że jeśli on zginie w trakcie zlecenia – luzik, ale swoich kompanów nie poświęci, więc… zwalnia ich. Następnie najmuje całkowicie nowy, niedoświadczony zespół (i przy okazji zahacza o Antonio Banderasa, którego bełkot jest nie do zniesienia), który ma pomóc mu w wytropieniu Gibsona i doprowadzeniu żywcem przed trybunał w Hadze. Mam wrażenie, że ten fragment filmu był mocno inspirowany serią Mission Impossible, tylko poziomem nijak jej nie dorównuje. Próba porwania kończy się spektakularną wtopą i pojmaniem całego nowego zespołu. Barney postanawia uwolnić ich z pomocą bełkoczącego Banderasa, ale weterani tego tak nie zostawią i dołączają do niego przed wylotem.

Jeśli ktoś chciał rozwijać ideę Expendables o młodsze pokolenie, trzeba było przemyśleć zabijanie Liama Hemswortha w drugiej części. Bo to właśnie nowy narybek powinien podrzucić Barneyowi taki pomysł, a nie chęć oszczędzenia obecnej drużyny. Nijak nie pomaga też idiotyczne sumienie Rossa – sama postać Gibsona daje niezły monolog na temat tego, że oni są zbyteczni, że po to właśnie istnieją i każdy z nich wiedział, na co się pisze. Czyli podejmowali tę decyzję jako w pełni świadomi dorośli i obstawali przy niej do samego końca, ale nie, Stallone chce pobawić się w bohatera i odesłać ich na emeryturę, nie pytając o zdanie. Brak krwi i jakichś większych uszkodzeń w trakcie walki (a nie na koniec, by wyłączyć kogoś z fabuły) powoduje brak napięcia i zainteresowania wygibasami na ekranie. Do tego dochodzi powtórka z finału z The Expendables 2 (znowu mamy opuszczony budynek na zadupiu) oraz najbardziej bezsensowna postać grana przez Banderasa, napisana chyba dosłownie pod jeden popis kaskaderski.

The Expendables 3 to film nudny, dłużący się i zrobiony nie wiadomo dla kogo. Na plus policzę niektóre popisy kaskaderskie oraz występy Mela Gibsona i Harrisona Forda, którzy wyglądali, jakby się świetnie bawili. Moja ocena: 2+. Boję się seansu czwórki…

niedziela, 17 września 2023

Supergirl – Season 6

Ostatni sezon jednego z seriali ze znikającego Arrowverse. Cieszę się, że mam go za sobą. Supergirl nigdy nie była wybitnym, ba, nawet dobrym serialem, a szósty sezon nijak tego nie zmienił.

Historia rozpoczyna się dokładnie w momencie, w którym zostawił nas S5. Otwarcie wygląda dosłownie, jakby ktoś wyciął finał, byle tylko zrobić cliffhanger, a teraz łaskawie go kontynuuje. Zamknięcie tego wątku zajmuje dosłownie parę minut, a następnie przechodzimy do clou serii – Supergirl uwięzionej w Phantom Zone oraz Lexa Luthora próbującego uwolnić świat od Kryptończyków i innych dziwaków (co autorzy zamykają w szafie na większość sezonu, bo chyba nie było ich stać na gażę aktora). Żeby było dziwnie, uwolnienie Kary wcale nie zajmuje całego sezonu, gdzieś w siódmym odcinku jest już po sprawie. Od tej pory mamy do czynienia z nową antagonistką. Żeby było dziwniej, w tym samym czasie Supergirl jest spychana na drugi plan i stanowi wyłącznie wsparcie wszystkich innych historii pobocznych. Każda z nich wydaje się nudna, wydumana i upchnięta tylko dlatego, że to ostatni sezon. Nagle mamy przejmować się losami Dreamer? Nagle mamy odkrywać korzenie Leny Luthor? Jeśli myśleliście, że scena z samymi żeńskimi bohaterkami w Endgame była żenująca, to wyobraźcie sobie cały taki sezon, gdzie pocztówkowymi postaciami są lesbijki Sentinel i Guardian (siostra Olsena przejęła tę rolę). Aby podkreślić, jak bardzo są wypychane na pierwszy plan, podam przykład z finału. Standardowy odcinek to jakieś 45-50 minut trwania. W finale ostateczne starcie z Luthorem i Nyxly z uwzględnieniem występów gościnnych Wynna, Mon-Ela i Jimmy’ego Olsena trwa dokładnie 15 minut. Cała reszta to ślub wspomnianej pary i rozpływanie się nad sobą w kółku wzajemnej adoracji.

Żeby nie było – gdy na moment zapomnieć, że to jest Supergirl (o co nietrudno, bo są odcinki z jej minimalnym lub zerowym udziałem), to pojedyncze epizody nie są takie najgorsze. Niektóre z nich przywodzą na myśl młodzieżowe, kiczowate s-f rodem z lat ’90. Takie zapchajdziury, na które trafiło się przypadkiem podczas skakania po kanałach i w zasadzie mogą sobie lecieć w tle lub usypiać w nocy. Sęk w tym że takich odcinków jest może ze 2 na 20. I te wyjątkowo nie skupiają się na żadnych problemach, tylko głównym wątku, jak głupi by nie był.

To ostatnie podkreśla też problem, jaki fundują autorzy współczesnych komiksów lub innych mediów trykociarskich. Dawno temu superbohaterowie nawet pomimo posiadania życia osobistego byli w pierwszej kolejności właśnie superbohaterami. Z czasem zaczęto dorabiać im bardziej ludzkie twarze (choć w przypadku niektórych poszło to wręcz w kierunku znęcania się, np. Peter Parker i Matt Murdock mają nie pod górkę, tylko po zboczu wulkanu, z którego płynie lawa, a oni idą w betonowych butach). Zaś teraz odnoszę wrażenie, że wszystkie inne ludzkie i przyziemne problemy mają priorytet nad superbohaterstwem. Ba, w przypadku tego sezonu nie chodzi nawet o dylematy Kary (trafia się jeden sensowny, ale będący popłuczynami po Spider-Manie 2 Raimiego), lecz dosłownie wszystkich innych. Tylko po jaką cholerę? Serial nazywa się Supergirl, a nie The Amazing Everyday Life of Supergirl’s Friends!

Jak wspomniałem we wstępie, Supergirl nigdy nie grzeszyła ambicją. Jej największym problemem nie było nawet to, że próbowano z niej zrobić platformę dla treści woke, co odbiło się czkawką już po pierwszym sezonie, gdy ze swojej oryginalnej stacji emigrowała pod skrzydła CW. Choć dawało się zauważyć, że im mniej takich bzdetów, tym znośniej się oglądało. Nie, największymi problemami jest zwyczajna głupota scenariusza, naiwność bohaterów, niepotrzebne zmiany względem komiksów i bezczelna pewność autorów i producentów, że wszystko to da się przepchnąć na fali popularności trykociarstwa z dużego ekranu oraz akceptacji krzykaczy z Twittera. Na pożegnanie serialu ostatni sezon dostaje 1+.

niedziela, 10 września 2023

The Terror – Season 1

Przyznam, iż moją motywację do zapoznania się z książką wzbudziła informacja o tym serialu. Skoro nie mogłem mieć Hyperiona, to chociaż coś innego z adaptacji prozy Simmonsa obejrzę. Wrażenia z książki znajdziecie w tym wpisie, a do tych z sezonu pierwszego zapraszam poniżej.

Jako że dokładne losy wyprawy Erebusa i Terroru nie są znane, Dan Simmons mógł uzupełnić braki po swojemu. Z podobnego założenia wyszli chyba autorzy serialu. Za punkt wyjściowy obrali powieść, ale na tym koniec. Lwia część widowiska przebiega zupełnie inaczej niż w książce. Relacje między postaciami są kompletnie różne (najbardziej widoczny przykład to Crozier i sir John). Zmieniono też składowe samych bohaterów, np. lady Cisza mówi, ba, dogaduje się po inuicku z Crozierem. Rola Magnusa sprowadza się ledwie do występu gościnnego, podczas gdy w książce Simmons wyraźnie dał do zrozumienia, iż bez niego Hickey nie miałby argumentu siły. Natura samej opowieści również jest inna. Podczas gdy książka to opowieść w dużej mierze historyczna z dopchniętym horrorem tu i tam, serial przez 2/3 całości kładzie nacisk właśnie na grozę. Obecność i zachowania Tuunbaqa są lepiej maskowane i faktycznie w pierwszej kolejności kojarzą się z niedźwiedziem polarnym. Potem gdzieś w środku autorzy przypominają sobie, że jest od groma wydarzeń bez udziału pokraki, ale aranżują je po swojemu, aby na koniec przywrócić potwora. Druga połowa odstaje od książki już tak bardzo, że twórcy chyba po prostu robili własną wersję włącznie z zakończeniem.

Najbardziej na tych zmianach ucierpiał wątek samego Tuunbaqa i szamanów. W książce są chyba ze dwa rozdziały poświęcone wyłącznie mitologii Inuitów. Co prawda odzierają stwora z tajemniczości, ale wiążą go z wydarzeniami i wybranymi postaciami. Tutaj nie dość, że nie wyjaśnia się prawie nic, to jeszcze przez wzgląd na zmiany względem literatury po zakończeniu wątku widz pozostaje z wrażeniem: To już? To tyle?

Jeśli jednak na moment założyć, że serialowy Terror nie jest adaptacją i zaakceptować jego horrorowe zapędy, to wychodzi całkiem dobry serial. Aktorzy są rewelacyjni w swoich rolach, upiorna muzyka przywodzi na myśl kompozycje Jarre’a lub Vangelisa, a osoby odpowiedzialne za kostiumy, rekwizyty, zdjęcia odwaliły taką robotę, że z ekranu wręcz wieje chłodem i na czas seansu aż się chce otulić kocem… albo pięcioma… I tak właśnie warto potraktować ten tytuł. Nie jako adaptację książki, tylko wariację na temat wydarzeń znanych z historii. W przeciwnym razie Terror powodowałby zbyt wiele frustracji. Przyznam też, że o ile serię ogląda się lepiej, niż czyta książkę, z tą drugą warto zapoznać się przed seansem choćby przez wzgląd na diametralnie inne zakończenie. Moja ocena: 4-.

niedziela, 3 września 2023

The Flash (2023)

Na początek zaznaczam, iż tekst zawiera spoilery, począwszy od dużych punktów fabularnych, po smaczki i nawiązania.

Od pierwszej lub którejś tam zapowiedzi mówiono, iż The Flash będzie bazował na komiksie Flashpoint. Nie dość, że sam ten fakt rodził sporo problemów, to jeszcze rozwój DCEU dorzucił swoje trzy grosze. Komiksowy oryginał miał za zadanie zrestartować uniwersum i tak też zrobił. Natomiast film o tej tematyce próbowano przepchnąć w odpowiedniku pierwszej, góra drugiej fazy MCU, co było kompletnie bez sensu. Jednak coraz niższe wyniki finansowo-oglądalnościowe DCEU i zrzucanie Flasha w na tył kolejki sprawiło, iż perspektywa restartu nie była już odpychająca. Ba, wręcz zaczęto się jej domagać. Potem ujawniono, jak miałoby wyglądać DCEU po remoncie i jedyne, co cisnęło się na usta, to: A idźcie w cholerę. Nawet po roszadach w kierownictwie, skasowaniu potencjalnie nierentownych projektów, wytyczeniu nowego kursu i ogłoszeniu znaczącej roli Batmana w tym widowisku nie zdołano podnieść zainteresowania. Zresztą kto to widział, aby film tytułowego bohatera napędzała wyłącznie obecność innej postaci? Uwielbiam Gacka, ale idąc na film o Szkarłatnym Sprinterze oczekuję skupienia się na tym drugim. Tak, w komiksie i wersji animowanej też przewinął się Batman, ale nie poświęcano mu aż tyle uwagi.

No dobra, ostatecznie film trafił do kin, zaliczył wtopę finansową, pojawił się na streamingu i co dalej? Cóż, dalej WB ma przerąbane, bo The Flash niczego nie ratuje. Ciężko go nazwać adaptacją, bo w zasadzie poza założeniem, że Barry cofa się w czasie, by uratować matkę i tworzy nową linię czasu, którą musi cofnąć z pomocą Batmana, nic się nie zgadza. Po licznych rozczarowaniach, idiotyzmach i znoszeniu wciskania standardów odpowiadających „wrażliwości współczesnych widzów” do kina rozrywkowego czuję się załamany. The Flash jest filmem tak słabym, tak durnym, że brak słów. Ezra Miller w roli Allena był ok w małych dawkach w poprzednich odsłonach uniwersum. Tutaj nie dość, że gra pierwsze skrzypce, to jeszcze w dwóch wersjach (wreszcie może skorzystać ze swoich zaimków they/them) i każda jest irytująca. Postacie poboczne pokroju Patty Spivot zostały tak spłycone, że rzygać się chce na sam widok (nie wspominając o słuchaniu). Serialowa Patty była świetną postacią z naturalną chemią z Barrym, a przy tej tutaj to wręcz rola oscarowa. Podmianki typu: drugi atak Zoda zamiast rozróby między Atlantydą i Themyscirą, Kara zamiast Clarka średnio pasują i nic mnie nie obchodzą. Choć naprawdę widać, że filmowcy nie mają pojęcia o wadze obecności ostatniego syna Kryptonu. Tu nie chodziło o to, by powstrzymać inwazję kosmitów. Jego obecność inspirowała tak, że dwie mityczne nacje nie wzięły się za łby. Nawet sam Michael Shannon grający Zoda stwierdził, iż jego powrót jest zwyczajnie głupi. Zostaje jeszcze ponowny występ Michaela Keatona jako Batmana… Jego obecność i pełna sylwetka w scenach akcji tylko uświadamia, jak niesamowitą robotę zrobił Tim Burton w swoich filmach, by ukryć wzrost aktora i dać jakiekolwiek poczucie, że stanowi zagrożenie. Przy całej mojej sympatii do tego Batsa w tej odsłonie wypadł komicznie. Na otarcie łez pozostaje wszechobecny fanservice.

Ten ostatni tyczy się nie tylko Batmana. Finał to w zasadzie festiwal odniesień, czasami do bardzo niszowych aspektów. Np. powracający w cyfrowej postaci Christopher Reeve i Helen Slater (Superman i Supergirl) to raczej oczywisty motyw. Batman Adama Westa i czarnobiały Sups też niczym szokującym nie są, ale Superman w wykonaniu Nicholasa Cage’a może przyprawić o opad szczęki kogoś, kto nie siedzi w fandomie (tych siedzących w sumie też, choć z innego powodu). Lata temu, zanim nakręcono Superman Returns, rozważano film z Cagem jako Clarkiem. Przy poprawkach scenariusza pracował Kevin Smith, który potem opowiada na swoim nagraniu (An Evening with Kevin Smith), jakie tam cuda wianki miały miejsce. Np. Kent pozbawiony swoich mocy, walczący z wielkim pająkiem (który to pomysł ostatecznie trafił do filmu Wild Wild West z Willem Smithem) i kilka innych kwiatków. Ostatecznie projekt padł, nic nie nakręcono, a świat ruszył dalej. No i teraz ten jajcarski fragment z cyfrowym Cagem z długimi włosami i walczącym z pająkiem jako Superman to w zasadzie najlepszy fragment filmu.

No właśnie słowo klucz: cyfrowy. Odmłodzone lub wręcz ożywione wersje aktorów wyglądają bardzo nienaturalnie. Pozostałe efekty sprawiają wrażenie pożyczonych z Arrowverse, a i to przy dobrych wiatrach. Jedna z pierwszych scen z Barrym trafiającym do linii czasu jest tak paskudna, że kojarzyła się z Kosiarzem umysłów. Co prawda ten ostatni był za takie efekty chwalony, ale trzeba pamiętać, iż wypuszczono go w 1992.

Gdy seans dobiega końca i wydaje się, że już nic głupszego się nie stanie, a Barry dalej może szlajać się po barach z Aquamanem, okazuje się, że ta linia czasu nie została naprawiona tak, by ktoś tam kiedyś kontynuował Snyderverse. Nie, naprawa kończy się wymianą Afflecka na… George’a Clooneya… I to rzekomo ma być punkt wyjściowy dla nowego DC Universe

Zabrakło występu gościnnego Granta Gustina (serialowego Flasha), choć Ezra był u niego na małym ekranie. Zabrakło Reverse Flasha, ale co się dziwić, skoro postać Allena nie dostała występu na tyle dużego, by wyrobić sobie chociaż jednego własnego łotra. Postacie są karykaturami nie tylko w stosunku do papierowego protoplasty, ale także innych swoich wersji (serialowych lub animowanych). Adaptacja Flashpointa wypadła jeszcze słabiej niż serialowa wersja (w związku z czym idzie łeb w łeb z nieudanymi adaptacjami The Dark Phoenix Saga z komiksów Marvela) i pozostawiła mnie z poczuciem, że w trykociarskim kinie nie mam już na co czekać. Jeśli chcecie zapoznać się z Flashpointem, polecam komiks lub wersję animowaną wydaną jako Justice League: The Flashpoint Paradox. Trwa ona połowę tego, co The Flash (2023) i jest pięć razy lepsza. Moja ocena: 1+ (plus za Cage’a).