niedziela, 26 maja 2019

Bumblebee

Tytułowy Autobot trafia na Ziemię w latach ’80. Niestety, po przybyciu i serii pewnych wydarzeń uszkodzeniu ulegają: jego pamięć oraz moduł mowy. W takim stanie znajduje go Charlie – niemal pełnoletnia nastolatka, która oprócz tego, że zna się na naprawie pojazdów, całą resztę życia ma niepoukładaną (przerwana kariera pływacka, śmierć ojca, nowa rodzina, wieczne ciułanie pieniędzy i wtapianie tychże w naprawę auta, które zostało jej po ojcu). Dodatkowo za Bumblebee gania lokalne wojsko oraz Decepticony.

Przy okazji Age of Extinction wspominałem, iż duet Ehren Kruger i Michael Bay powinien zostać odsunięty od Transformerów. Niestety, pomimo iż udało się to zrobić z Krugerem, Bay popełnił The Last Knight, który był (o dziwo) jeszcze gorszy od T4! Są ludzie, którzy powiedzą, że Baya to trzeba było wywalić już po Revenge of the Fallen, a inni że w ogóle zanim zaczęto kręcić pierwszy film. Transformers 5 było taką klapą, że gdy po nim ogłoszono prace nad Bumblebee, moją pierwszą myślą było, iż ktoś jest niespełna rozumu. Jak już siadłem do oglądania, szczęka opadła mi w pierwszych dwóch minutach i nieprędko się podniosła.

Pierwsze dwie minuty tego filmu są bardziej transformerowe, niż wszystkie 5 odsłon autorstwa Michaela Baya. Żeby nie było, Bay jest tutaj producentem (wykonawczym jest Spielberg), ale nawet jeśli miał jakiś udział w procesie tworzenia, to jest on znikomy. Widowisko rozpoczyna się od potyczki na Cybertronie. Fan Generation 1 bez problemu rozpozna takich uczestników jak Ratchet, Arcee, Wheeljack, Cliffjumper, Brawn, Thundercracker, Soundwave, Shockwave, Skywarp, Starscream. Ich wygląd zmodernizowano, ale nie tak inwazyjnie, jak w filmach Baya. Zachowano także oryginalną kolorystykę, dzięki czemu wyłapywanie takich smaczków to prawdziwa przyjemność. Koniec z legionami szarych i nijakich kup złomu! Można? Można!

Gdy już Bumblebee dolatuje na Ziemię, film przybiera wydźwięk znany z takich produkcji, jak E.T. lub Iron Giant. Pomimo zaangażowania wojska, cała afera ma niewielką skalę. Po rozdmuchanych częściach 2-5 taka kameralna atmosfera jest bardzo relaksująca. Poczucie humoru nie jest już tak obleśne i prostackie, a Charlie w wykonaniu Hailee Steinfeld jest postacią o kilka klas ciekawszą od Sama Witwicky, czy Cada Yeagera, bez zbędnego przekoloryzowania (delikatnie mówiąc). Nawet postać grana przez Johna Cenę ma więcej oleju w głowie, niż wojskowi z poprzednich odsłon. Przykład: coś, co powinno być oczywiste od samego początku. Gdy Decepticony „negocjują” z ludźmi, on jako jedyny zwraca uwagę, że powinni mieć się na baczność, bo sama nazwa DECEPTICON stanowi powód do obaw.

Nie tylko warstwa fabularna wskazuje na brak Baya. To samo tyczy się realizacji. Koniec klaustrofobicznych zbliżeń, na których okładają się dwie szare masy komputerowo generowanej blachy. Koniec trzęsącej się kamery. Koniec ujęć do folderu rekrutacyjnego wojska. Mamy przejrzystą akcję, dynamiczne walki i takie sekwencje, że poprzednie części wyglądają przy nich wręcz amatorsko.

Na deser otrzymujemy całą masę nawiązań do Generation 1. Począwszy od wspomnianego wyglądu robotów, przez powracających Petera Cullena i Franka Welkera, po projekty pojazdów i drobiazgi związane np. z doborem muzyki (serio, gdy w jednej scenie zaczyna grać utwór, który bez problemu rozpoznają fani filmu z 1986, można dostać niemałej głupawki).

W całej produkcji są dwie rzeczy, które mi zgrzytają. Pierwszą z nich jest zbyt duża umowność. Z jednej strony opowieści typu E.T. rządzą się swymi prawami. Mają pewne uproszczenia, które służą wyłącznie temu, by popchnąć akcję do przodu. Bumblebee podciąga te rozwiązania do granicy absurdu. Są takie sceny, w których np. ktoś powinien zginąć (czasami kilka razy), ale bez tego nie byłoby finału, więc pozostaje zgrzytnąć zębami i pogodzić się z obraną konwencją. Druga rzecz to niekonsekwencja. Film stara się jednocześnie być osobną produkcją (ba, może nawet początkiem nowej serii), ale zawiera sporo szczegółów nawiązujących do filmów Baya. Mam tu na myśli choćby wątek z utratą głosu, czy model auta, w które B. transformuje się na końcu. Tak jakby autorzy sami nie byli pewni, w jakim kierunku chcą lub mogą iść.

Niemniej jednak nawet z tymi wydziwianiami z mojej strony Bumblebee to nadal dobry film. Trochę przygodowy, trochę o przyjaźni, trochę o dorastaniu i przezwyciężaniu swoich lęków. Doskonale oddający klimat dekady i dobrze nawiązujący zarówno do kreskówki dla geeków, jak i familijnych klasyków. To pierwsze fabularne Transformery, które mogę polecić dosłownie każdemu, bez szukania wymówki. Moja ocena: 4+.

niedziela, 19 maja 2019

Agent Carter

Zanim inne stacje zaczęły emitować seriale będące częścią Marvel Cinematic Universe, ABC miało pod swoimi skrzydłami dwie produkcje: Agents of S.H.I.E.L.D. oraz Agent Carter (netflixowy Daredevil pojawił się dosłownie 3 miesiące później). Tarczownicy mają już 5 sezonów, szósty właśnie ruszył, a pani Carter zakończyła swoją przygodę na dwóch. Szkoda, bo pomimo świetnej rozrywki w czwartym sezonie Agentów, Agentka była, moim zdaniem, dużo lepszą produkcją, o czym, mam nadzieję, uda mi się przekonać was poniższym tekstem.


Season 1


Rok po zakończeniu drugiej wojny światowej Peggy Carter próbuje znaleźć swoje miejsce w świecie. Z frontu trafia do SSR, organizacji będącej swego rodzaju przodkiem Tarczy. Niestety, rok 1946 nie jest łaskawy dla płci pięknej, a osiągnięcia naszej bohaterki są pomijane. Pomimo tego, że pani Carter jest lepszą agentką, niż cała SSR razem wzięta, współpracownicy częściej proszą ją o kawę i noszenie papierów, niż udział w misjach. Jakby tego było mało, akurat w tym czasie wynalazki Howarda Starka trafiają na czarny rynek, zaś on sam zostaje oskarżony o zdradę kraju. Główny podejrzany kontaktuje się z Peggy i prosi o pomoc w oczyszczeniu go z zarzutów. Jako że agencja jest niespecjalnie skora do współpracy, nasza Angielka musi działać na własną rękę.

Tutaj muszę zaznaczyć, że jestem strasznie nieobiektywny w przypadku tego sezonu. Uwielbiam go za wszystko: świetnie odtworzone realia powojennych USA polane marvelową fantastyką, kapitalna muzyka, konkretne powiązanie z Captain America: The First Avenger, fajny klimat szpiegowski i aktorstwo zjadające wiele seriali komiksopochodnych na śniadanie.

Bardzo podoba mi się fakt, iż Peggy jest zmuszona działać niemal sama. Asystuje jej jedynie lokaj Starka – Edwin Jarvis, grany przez Jamesa D’Arcy. Za samo to sezon zyskuje plusa, bo nawet w przypadku śledztwa pozostałych agentów nie odczuwa się tutaj zbędnego odwracania uwagi od głównej bohaterki oraz rozdmuchania ekipy wspomagającej. Sceny, w których Carter musi improwizować, są najlepsze. To jest zdecydowanie to, czego mi obecnie brakuje w serialach DC, a co z powodzeniem (przeważnie) stosuje Netflix w swoich produkcjach.

Kolejną rzeczą, która zwiększa czerpaną przeze mnie radochę, to nawiązania do filmowej rodziny. Hayley Atwell powraca jako Peggy, a Dominic Cooper jako młody Howard Stark. W jednym z odcinków pojawia się młody Vanko, ojciec głównego łotra z Iron Mana 2, Neal McDonough znowu wciela się w Dum Dum Dugana. Nawet Arnim Zola ma swoje kilka sekund.

W dobie seriali posługujących się jednym trikiem, straszących tandetą i kiczem, czy potrzebującym specjalnych wymówek, by je polecić, miło obejrzeć produkcję stworzoną z taką starannością, o silnej i zaradnej postaci, której profesja nie wyprała z człowieczeństwa i kobiecości. W 8 odcinkach upchnięto przyjemny, szpiegowski serial, przy którym nie nudziłem się nawet przez chwilę. Moja ocena: 5.


Season 2


Peggy zostaje oddelegowana do filii SSR działającej w Los Angeles. Pretekstem jest pomoc w rozwiązaniu zagadki pewnego morderstwa, a tak naprawdę szef nowojorskiego oddziału chce mieć ją z głowy. Jednak samo morderstwo szybko okazuje się cząstką grubszej afery, w którą oprócz agentki Carter wplączą się także Jarvis i Stark.

Oprócz miejsca akcji w strukturze zmieniło się sporo. Warstwy szpiegowskiej jest mniej, marvelowej fantastyki więcej, odcinków również, a oprócz tego otrzymujemy dodatkowe sceny z przeszłości Peggy, poprzedzające nawet pierwszego Kapitana Amerykę. Nie wszystko z tego wyszło na dobre.

Większa liczba odcinków oraz tła fabularnego pozwala z jednej strony lepiej zbudować opowieść, z drugiej spowolnić jej tempo. Podobnie sprawa ma się ze wspomnianą fantastyką a’la Marvel. Wolałem serię niemal czysto szpiegowską, niż kombinację tejże z czymś, co kojarzy się ze słabym, trzecim sezonem Agents of S.H.I.E.L.D. Do tego trzeba jeszcze dorzucić mniejszą liczbę nawiązań do MCU i komiksów jako takich oraz cliffhanger, który nie doczekał się kontynuacji, bo serial anulowano.

Do części wizualnej (uwzględniając kostiumy, zdjęcia i lokacje odwzorowujące USA tamtych lat), aktorskiej oraz muzycznej nie mogę się przyczepić. Te trzymają poziom poprzedniego sezonu.

Podsumowując, oba sezony Agentki Carter zebrane razem trwają mniej, niż przeciętny sezon wielu innych produkcji. W związku z czym jeśli podobał wam się pierwszy, można przynajmniej pokusić się o spróbowanie drugiego. Niestety, nie udało mu się zauroczyć, ani zachwycić mnie tak, jak poprzednikowi, choć bawiłem się całkiem dobrze i na koniec żałowałem, że więcej sezonów nie będzie. Moja ocena: 4.

niedziela, 12 maja 2019

Cloak & Dagger – Season 1

Gdy usłyszałem o tym serialu, nie miałem zbyt wielkich oczekiwań. Po pierwsze – istniejące już produkcje bywały różnej jakości, a po wtopie pokroju Inhumans szansa, że jakieś kolejne widowisko zrobi dobre wrażenie, była maleńka. Po drugie – same postacie. Nie znam wszystkich bohaterów Marvela, jak leci, ale akurat Cloak i Dagger tak. Nie wiem, ile razy to jeszcze napiszę, ale moim pierwszym kontaktem z tą parą był wydany w Polsce event Maximum Carnage. Od tej pory zawsze przewijali się gdzieś w tle. Nie miałem okazji przeczytać ani jednego zeszytu z nimi w roli głównej, a ostatni ich występ, na jaki się natknąłem, to drugoplanowa rola w komiksowych Runaways. W związku z czym chwytanie się takich bohaterów wydawało mi się co najmniej desperacką próbą dorwania się do koryta. Jedyną nadzieją było to, że gorzej od Inhumans chyba nie da się wypaść.

Naszymi bohaterami są Tandy Bowen i Tyrone Johnson. Oboje pochodzą z dobrych domów. Tandy jest córeczką tatusia, uczęszcza na lekcje baletu i żyje sobie w swoim idealnym świecie. Tyrone ma starszego brata, który jest w jakiś sposób powiązany z drobnymi przestępstwami, ale stara się od nich trzymać z dala. Pewnej felernej nocy życie obojga zmienia się diametralnie. Ich losy zaczynają się przeplatać, gdy ojciec Tandy i brat Tyrone’a giną, a w tym samym czasie na pobliskiej platformie wiertniczej ma miejsce niewyjaśniona eksplozja. Następnie ich ścieżki rozchodzą się, zaś akcja przeskakuje o kilka lat do przodu. Tandy żyje z matką (w tej roli Andrea Roth, którą kojarzyłem przede wszystkim z roli w serialowym RoboCopie) w ubóstwie i na co dzień para się kradzieżą. Natomiast Tyrone stara się być 100% prymusem w szkole i presja wywierana zarówno przez rodziców, jak i otoczenie zaczyna załazić mu za skórę. Wtedy to właśnie nadnaturalne skutki tamtej niefortunnej nocy powoli dają o sobie znać.

Tak jak na początku serii byłem pełen dystansu do niej, tak po obejrzeniu ostatniego odcinka nie mogłem przestać się nadziwić, jakim cudem tak niewiele się o niej mówi. Cloak & Dagger to dla mnie jeden z najlepszych seriali Marvela. Oprócz niektórych sezonów z MCU z Netflixa takiej ekscytacji nie czułem od czasów Agent Carter. Zdaję sobie sprawę, że do tego widowiska zniechęcić mogą zarówno poprzednicy, jak i umieszczenie akcji w środowisku nastolatków. Jednak spokojna głowa, to nie Runaways, nie Teen Wolf, ani drama rodem ze stacji CW. Cloak & Dagger to pełnoprawna, mięsista i dojrzała opowieść o bardzo trudnej sytuacji wielu osób i próbach poradzenia sobie z duchami przeszłości. Nie stroni od przemocy, nie kryje się z brudem rzeczywistości (morderstwa, próba gwałtu, rozlew krwi, problemy z używkami), nie ugrzecznia niczego tylko dlatego, że większość postaci ma naście lat. Jasne, pewne motywy pozostaną naiwne i uproszczone na rzecz konwencji, ale są podane na tyle strawnie i bez obrazy dla intelektu widza, że można przymknąć na to oko. Przykładem niech będzie to, jak Tandy notorycznie przebiera się, by wniknąć w jakieś środowisko. Zazwyczaj w produkcjach około młodzieżowych taki wątek przechodzi bez lub z minimalnymi konsekwencjami. Tutaj dziewczyna wielokrotnie wpada w kłopoty, stresuje się, a w kilku innych scenach zostaje zdemaskowana i musi wypić nawarzonego piwa. To drobiazgi, ale znacząco wpływają na odbiór opowieści.

W ogóle gdyby porównać jej ton, to aż dziwne jest, że nie powstała na Netflixie, tylko na innej stacji, za co ode mnie otrzymuje owację na stojąco. Na każde zwycięstwo przypada porażka, a konstrukcja sezonu jest wręcz bezlitosna, bo w okolicach 8 odcinka z 10 dwa wątki idą w pewnym kierunku. Dosłownie przez chwilę ogarnęło mnie uczucie takiej małej idylli: i żyli długo i… kurna, przecież tam są jeszcze dwa odcinki, co jest??? I te dwa odcinki jak obuch w łeb dają do zrozumienia, że kwiatki, bratki i stokrotki to możemy sobie oglądać w Królewnie Śnieżce. Gdybym miał porównać to poczucie bezradności i beznadziei, jakie serwują autorzy, to na myśl przychodzi przede wszystkim pierwszy i trzeci sezon Daredevila.

Obsada spisuje się na medal. Takiego zaangażowania po młodszych aktorach zwyczajnie nie spodziewałem się, więc duże brawa. Muzyka wypadła klimaciarsko i zgrabnie podkreśla bieg wydarzeń, a na deser otrzymałem coś, czego zawsze wyczekuję: nawiązania do innych produkcji (skoro rzekomo dzieją się w tym samym uniwersum). Moi drodzy, tych ostatnich nie jest za wiele, ale w zupełności wystarczyły, bym nie kręcił nosem, jak to było w przypadku Runaways. Pierwszym takim nawiązaniem jest pani detektyw, która wspomina o swojej przyjaciółce Misty z Nowego Jorku. Drugim jest facet, który najpierw mówi swoją wersję znanej maksymy (With great power comes more power.), a potem dodaje, że jest gotów zrobić wszystko, by nadążyć za takimi Randami, czy Starkami.

Żeby nie było, nie jest to show bez wad. Zaraz po przeskoku o kilka lat tempo opowieści spowalnia, a ona sama może sprawić wrażenie nieco chaotycznej. Spowolnienia da się zauważyć też później. O ile chaotyczność potrafi zaważyć na tym, czy chcecie dalej oglądać, o tyle spowolnienia są tu potrzebne, by złapać oddech i nie tworzyć festynu ciągłego gnojenia bohaterów dla samego gnojenia. Cloak & Dagger nie musi wzbudzać w was takiego entuzjazmu, jak  u mnie, ale na pewno warto dać mu szansę. Ja bawiłem się bardzo dobrze i na pewno o niebo lepiej, niż oczekiwałem. Moja ocena: 5.

niedziela, 5 maja 2019

Cobra Kai – Season 2

Gdy pojawiły się zwiastuny pierwszego sezonu, ciężko je było traktować poważnie. Ot, kolejne studio chwyta się starej franczyzy. Udało się ściągnąć aktorów z oryginału i wrzucić tyle nawiązań do niego, że wysypują się z ekranu. Biorąc pod uwagę trendy branży rozrywkowej – to nie miało prawa wypalić. Na moje i wielu fanów szczęście autorzy pokazali, że odrobili pracę domową i wycisnęli z serii tyle miodności, że ciężko było uwierzyć. Otrzymaliśmy rewelacyjny serial z dobrze napisanymi i zagranymi postaciami, z którymi można się identyfikować. Problemy były zwykłe, codzienne, ale przez to często boleśnie realne. Zakończenie było jednocześnie ogromnym cliffhangerem, jak i powodem do obaw, że ten sezon to taka „lightning in a bottle” – coś, co się nie zdarza dwa razy. Jednak zwiastuny drugiego sezonu pokazały, że i tym razem się myliłem. Zapowiadana kontynuacja wyglądała tak dobrze, że na tę serię Cobra Kai czekałem z większą niecierpliwością niż na finał Game of Thrones.

Drugi sezon zaczyna się w miejscu, w którym zostawił nas pierwszy. Kreese wrócił i próbuje wkraść się w łaski Johnny’ego Lawrence’a. Cobra Kai wygrało turniej, ale Johnny nie jest zadowolony ze sposobu, w jaki to zrobili jego uczniowie, bo on sam w młodości odwalił podobny numer, a obecność Kreese’a tylko mu o tym przypomina. Po drugiej stronie barykady Daniel na siłę próbuje udowodnić, iż karate w wykonaniu jego dojo jest lepsze, jednak z mizernym skutkiem. Cobra Kai rośnie w siłę, a jedynymi uczniami Daniela są: jego córka i syn Johnny’ego, Robby. Lato jest gorące, a wiszący w powietrzu konflikt tylko zaognia atmosferę.

Już sam zarys tej serii robi wrażenie, a dalej jest tylko lepiej. Dla równowagi nie tylko Johnny musi zmagać się ze współczesnością. Tym razem dostaje się nawet Danielowi, który po wyjściu z bezpiecznego świata handlu samochodami zajął się reklamowaniem swojego dojo. Jego pierwsza reklama dojo na Youtubie zostaje zjechana za cultural appropriation i inne modne „powody” do obrażania się w dzisiejszych czasach. Lawrence w tym samym czasie odkrywa komputery, internet i smartfony, ale pojęcie praw autorskich i posiadanie tychże to dla niego wciąż czarna magia. Zresztą są to tylko drobiazgi na tle większej całości. Rywalizacja obu panów przybrała na sile do tego stopnia, że przeszła na ich uczniów. Kolejne spotkania i konfrontacje robią się coraz bardziej niebezpieczne. Tutaj muszę pogratulować autorom świetnego balansu napięciem. Jest ono rewelacyjnie rozmieszczone w całym sezonie. Są chwile, czasem całe odcinki, pozwalające odpocząć od draki i skupić się na innych aspektach, np. Daniel szukający pocieszenia podczas spaceru na plaży lub Johnny spotykający się z kolegami z Cobra Kai z czasów młodości. I tak – to kolejna grupa oryginalnych aktorów powracających do swoich ról. Z jednej strony takie zabiegi wydają się kiczowate (bo pełne montaży mających wzbudzić tęsknotę za prostszymi i bardziej beztroskimi czasami), ale z drugiej, jak już wspomniałem, są one niezbędne do wzięcia wdechu przed cięższymi chwilami, z finałem na czele. Nie żartuję z tym ostatnim. Ostatni odcinek nie dość, że jako całość trzyma w napięciu, to jeszcze swoim epilogiem potrafi przyprawić o opad szczęki. Jeśli widzieliście zwiastun drugiego sezonu, zapewne pamiętacie cover Cruel Summer w wykonaniu Kari Kimmel, który mógł wydać się ciut przedramatyzowany. I jest to idealny przykład doboru utworu do sytuacji. W zwiastunie to tylko ciekawostka muzyczna, jakich wiele ostatnimi czasy. Natomiast w finale… powiedzmy delikatnie, że wrażenie robi piorunujące i przyprawia o dreszcze. Do tego stopnia, że widz potrzebuje momentu, by ochłonąć, a dopiero potem może zacząć się wkurzać, że w takim punkcie przerwano opowieść (mógłbym powiedzieć, z jakim dużym filmem kojarzy mi się konstrukcja sezonu, ale zespoilowałbym sezon).

Podoba mi się też bardzo sprytne żonglowanie stereotypowymi scenami z dram młodzieżowych: ktoś kogoś widział robiącego coś tam, ktoś kogoś okłamał, ktoś czegoś nie powiedział – takie głupotki. W innych produkcjach są one dość często pozostawiane bez rozwiązania, albo służą wyłącznie zaostrzeniu konfliktu bez wyjaśnienia. Na szczęście nie tutaj. To znaczy zaostrzenie konfliktu i tak może się pojawić, ale bohaterowie dość szybko wyjaśniają sobie co i jak (nawet jeśli konfliktu nie da się zażegnać). Dotyczy to zarówno dzieciaków, jak i dorosłych. Niekiedy robią to w niewłaściwym momencie, ale to już życie.

Bałem się, że obecność Kreese’a spowoduje, że Johnny bezmyślnie wróci do swoich korzeni, ale nie. Autorzy wybrnęli z tego po mistrzowsku, pokazali jak bardzo Lawrence się zmienił (i że ta podróż jeszcze się nie skończyła), a wraz z nim jego relacje z byłym sensei.

Wprowadzono istotne może nie tyle zmiany, co nawiązania. Poprzednio mieliśmy do czynienia ze wspomnieniami przede wszystkim z pierwszego Karate Kida, a taki Terry Silver był tylko wymieniony w dialogu. Tutaj pojawiają się już konkretne sceny z KK3 i KK2. Znajomość filmów nadal nie jest wymagana, bo dostajemy konkrety na ekranie, ale jak ktoś chce zgłębić temat, ma teraz ku temu większy pretekst.

Aktorzy jak zwykle spisują się na medal. Mniej Lawrence’a oznacza, że pozostałe postacie mają większe pole do popisu, zwłaszcza dzieciaki, u których przechodzą największe zmiany. Nowi bohaterowie ładnie komponują się z weteranami serialu.

Akcję okraszono bardzo fajną ścieżką dźwiękową, łączącą klasyki z lat osiemdziesiątych ze współczesnymi utworami lub remiksami.

Są dwa drobiazgi, na które kręcę nosem, ale podkreślam, że na odbiór całości w moim przypadku nie wpłynęły. Po pierwsze – postać Tory. Wydaje mi się ciut przerysowana. Rozumiem, że jest potrzebna, by popchnąć wątek Miguela w konkretnym kierunku i w interakcjach z nim działa to całkiem dobrze, ale jej wszelkie spotkania z Sam są dziwne. Niby uzasadnienie tkwi w charakterze dziewczyny i jej tle społecznym, ale nawet w porównaniu do innych osób stanowiących ucieleśnienie jakichś stereotypów Tory wypada nieco groteskowo.

Po drugie – Daniel. Jak na osobę, która osiągnęła wiele i powinna być świadoma, że nie wszystko zależy od chęci czy umiejętności, że czasami potrzeba odrobiny szczęścia, zachowuje się jak kompletny buc i traktuje z wyższością nie tylko Johnny’ego. Mało tego, jako postać rozwija się najwolniej, może właśnie przez zbyt wielką pewność siebie. Doprowadza to do sytuacji, w której otoczenie gimnastykuje się na wszelkie sposoby, by go udobruchać i przynajmniej doprowadzić sytuację na grunt neutralny (kolejna scena w knajpie) tylko po to, aby następnego dnia wszystko szlag trafił z powodu losowego wydarzenia. I już pan LaRusso zapomina, o czym mówił pewnie z 8 godzin wcześniej. Bucometr wraca do domyślnej, maksymalnej pozycji.

Niemniej jednak na Cobra Kai – Season 2 bawiłem się wyśmienicie i gorąco go polecam. Moja ocena: 5+.