niedziela, 27 sierpnia 2023

Dan Simmons – Terror

Terror odtwarza przebieg tragicznej w skutkach wyprawy badawczej z maja 1845 roku. Dwa statki – HMS Erebus i HMS Terror – pod dowództwem doświadczonego żeglarza, sir Johna Franklina, wyruszyły ku północnym wybrzeżom Kanady, celem poszukiwania Przejścia Północn-Zachodniego. To ciąg przesmyków pomiędzy wyspami Archipelagu Arktycznego, gdzie od kilkuset już lat, kosztem wielu istnień ludzkich, szykano możliwości opłynięcia Ameryki Północnej, chcąc zaoszczędzić na odległości przemierzanej drogą morską pomiędzy wybrzeżami Atlantyku i Pacyfiku. Na statkach zgromadzono spore zapasy żywności, które w teorii miały wystarczyć na około pięć lat. Wyposażono je w silniki, konieczne do przebijania się przez lód, i zapas węgla. Wtedy, w maju 1845 roku, ostatni raz widziano je w Anglii…”

Zazwyczaj pochłaniam różne lektury w dość rozsądnym tempie, nawet przy moim ciągłym braku lub słabej organizacji czasu. Mimo to Terror zajął mi rok. Nie dlatego, że był długi (choć 645 stron to na dzisiejsze czasy niemało). Nie dlatego, że był ciężki (choć opis wyprawy do najsympatyczniejszych nie należy). Był często nudny i nie potrafił zdecydować się na konwencję.

Zacznijmy od tego, o czym wspomniałem w cytacie na początku: Terror odtwarza przebieg wyprawy. Istotnie, takie przedsięwzięcie miało miejsce. Wrak Erebusa znaleziono w 2014 roku, a wrak Terroru w 2016. Sam przebieg nie jest dokładnie udokumentowany i naprawdę wiele pozostaje w sferze domysłów. Dało to spore pole do popisu dla pana Simmonsa. W efekcie otrzymujemy bardzo realistyczne opisy niemal każdego aspektu podróży. Od budowy statków, przez poszczególne stanowiska, zasoby, organizację marynarki, porównania do innych wypraw, po wszystko, co ma związek z Inuitami. Raj dla każdego fana historii i wypraw morskich. Problemem numer jeden jest powtarzalność i chronologia wydarzeń. Powieść zaczyna się, gdy okręty są już na dość zaawansowanym etapie i dopiero mają podjąć decyzję o felernym postoju. Autor serwuje czytelnikowi ciężką atmosferę i już dodaje pewne wskazówki, że będzie źle, choć sugerują one zagrożenie pokroju niedźwiedzia polarnego. Następnie jesteśmy rzucani w liczne retrospekcje sprzed wyruszenia i dopiero, gdy znamy już CAŁE tło, wracamy na pokłady. Taki zabieg nie jest niczym nowatorskim, ani nie stanowi problemu sam w sobie. Sedno tkwi w tym, iż jakieś ¾ informacji sprzed wypłynięcia z Anglii nie ma wpływu na fabułę. Daje pogląd na tło niektórych członków załóg, ale jednocześnie niepotrzebnie wydłuża lekturę.

Powtarzalność jest wymuszona przez charakter opowieści. Wielu uczestników zmarło w podobnych okolicznościach, w związku z czym opisy konających na szkorbut i wszystkie jemu podobne „atrakcje” powtarzają się regularnie i są niemal zawsze równie szczegółowe. Do tego stopnia, że po 400 stronach, gdy tylko zacznie się wyliczanie symptomów, czytający rzuca słowem „szkorbut” na długo przed autorem. Pozostaje jeszcze kwestia tego, że jeśli ktoś jest zbyt wrażliwy, będzie się tymi opisami brzydzić (a dochodzą jeszcze detale odnośnie zapachu).

Problem numer dwa to mieszanie konwencji. Jednym z zagrożeń, któremu muszą stawić czoła bohaterowie, jest przez dłuższy czas nienazwana bestia. Przypomina niedźwiedzia polarnego, ale to mylne wrażenie. Jeśli potraktować Terror jako powieść historyczną, część nadnaturalna związana z mitologią Inuitów pasuje do niej jak pięść do nosa. Jeśli nastawiać się wyłącznie na horror, ciągnące się w nieskończoność opisy realiów skutecznie rozwadniają nastrój. Zabieg z częścią nadnaturalną jest dla mnie o tyle dziwny, że i bez niej dzieje się naprawdę sporo. Sama wyprawa, morale załogi, rola religii, walka o przetrwanie, bunt wiszący w powietrzu, próba zachowania pogody ducha poprzez chwytanie się resztek zwyczajów cywilizowanego świata – tona materiału i jeszcze trochę. Ludzie padali tam prawie hurtowo i bez obecności jakiegoś drapieżnika.

Z twórczości Simmonsa uwielbiam (to chyba żadna niespodzianka) Hyperiona. Z kolei Upadek nieco mnie  rozczarował. Niemniej jednak z wielką ochotą zabierałem się za Terror, a że wyszło, jak wyszło… Mikstura gatunkowa nie udała się. Miłośnicy aspektu historycznego wyciągną z tej knigi najwięcej frajdy, choć muszą przeboleć powtórki oraz fragmenty nadnaturalne. Fani horroru mogą podjąć próbę zmierzenia się z grozą Terroru, ale jest szansa, że zasną, zanim trafią na coś wartego ich uwagi. Moja ocena: 3+.

poniedziałek, 21 sierpnia 2023

My Brother Rabbit

Studio Artifex Mundi jest kojarzone przede wszystkim z przygodówek typu hidden object game. Niezależnie od gatunku opowieści, ich przebieg i mechaniki są do siebie podobne (zwłaszcza w obrębie danej serii). My Brother Rabbit zapowiadał się na coś innego. Częściowo wyszło, a częściowo jest jak zawsze. Przy czym ani jedno, ani drugie nie oznacza, że jest źle.

Fabuła skupia się wokół pewnej chorej dziewczynki. Podczas gdy rodzice robią wszystko, by ją wyleczyć, towarzystwa dotrzymuje jej brat oraz pluszowy królik. Dzieci próbują we własnym zakresie zrozumieć, co się dzieje, a robią to za pomocą opowieści o tymże króliku, który ratuje swoją przyjaciółkę.

Królik, podobnie jak rodzice dziewczynki, prowadzi swoją przyjaciółkę od lekarza do lekarza. Na podróż składają się przedziwne i pokręcone lokacje stanowiące przede wszystkim sekwencje hidden object Po zebraniu odpowiednich przedmiotów czeka nas przeważnie seria zagadek lub zamków, za którymi znajdziemy kolejne obiekty niezbędne do dalszej podróży. Bohater nie porusza się po lokacjach, przeważnie siedzi w jednej z nich, a my przełączamy się między nimi w zależności od poczynionych postępów.

Dorośli, a już zwłaszcza weterani przygodówek przetoczą się po tej grze raz dwa, pełna rozgrywka to około czterech godzin. Tylko nieliczne przedmioty mogą sprawić pewne problemy w odnalezieniu. Jeśli to dziecko zasiądzie przed ekranem, sprawa ma się nieco inaczej. Te problematyczne obiekty będą zwyczajnie upierdliwe. Fakt, gra wskazuje, że w danym miejscu jest jeszcze coś do znalezienia, ale to tyle. Przy zagadkach (licznych przestawiankach pod ustalony wzór) również dziwnie to wychodzi, bo te odstają już od reszty gry i są niemal na zwyczajowym dla studia AM poziomie, co dla młodszego odbiorcy może okazać się za trudne, więc nie zdziwcie się, jeśli czasem poprosi was o pomoc. Ponadto dwie zagadki wymagają celności. Jedna z nich składa się z jednorazowej czynności, więc chybienie nie jest odczuwalne. Gorzej w przypadku drugiej, w której trafić trzeba trzy razy, a każde pudło resetuje postęp.

Wizualnie My Brother Rabbit jest obłędny. Każde miejsce i postać ma swój własny klimat. Niektóre z nich wyglądają bajecznie, inne potrafią wzbudzić nie pokój. Do tego dochodzi ciągłe granie na emocjach pogarszającym się stanem przyjaciółki Królika. Tym samym gra robi dobrą robotę w tym, by opowiedzieć swoją historię nie używając ani jednego słowa. Jeśli część graficzna to za mało, muzyka doskonale podkreśli nastrój i wydźwięk danej sytuacji. Różnorodnością dorównuje warstwie wizualnej, a towarzyszy jej przebogaty zestaw dźwięków nadający pokazanemu światu charakteru. Jeśli ktoś kojarzy taką starą kreskówkę: Tukany na tropie, być może pamięta dość specyficzną melodię uzupełnioną tak od połowy o istną kakofonię przeróżnych odgłosów. Sposób, w jaki ta gra łączy muzykę i dźwięki, jest bardzo podobny.

Komu można polecić My Brother Rabbit? Dla dorosłych będzie to ledwie przerywnik, a i to niezbyt długi, więc płacenie pełnej ceny może nie być dobrym wyjściem. Z kolei młodsi w zależności od wieku i doświadczenia z grami spędzą przy tytule odpowiednio więcej czasu. Na plus należy policzyć tematykę i realizację. Lekka szpila należy się nierównemu poziomowi trudności. Moja ocena: 5-, ale osoby mniej wyrozumiałe lub grające bez swoich dzieci mogą ją obniżyć do 4.

niedziela, 13 sierpnia 2023

Black Panther: Wakanda Forever

Nie jestem fanem pierwszej Pantery. W moich oczach był to film co najwyżej średni, a każdy jego dobry aspekt spłycono lub zepsuto. Na sequel nie czekałem tym bardziej, że Disney postanowił uwzględnić wydarzenia ze świata rzeczywistego. Chadwick Boseman zmarł w 2020 roku, lecz zamiast obsadzić innego aktora w tej roli (jak to było z Rhodesem i będzie niedługo z generałem Rossem), uśmiercono także T’Challę (wbrew życzeniom aktora). Najbardziej zaskakujące jest to, że to nie była najdurniejsza rzecz w tym widowisku…

Film otwiera scena dogorywającego T’Challi, którego nie zobaczycie, bo Chadwicka już nie było na świecie. Jest ona tak przesadnie dramatyczna, że zamiast odczuwać jakikolwiek smutek, zacząłem głupio chichotać, a jak pokazali pogrzeb, ryknąłem bezczelnie śmiechem. Dlaczego? Bo wygląda tak, jakby ktoś wziął mema „coffin dance” na poważnie. Zresztą dalej jest scena wschodu słońca inspirowana chyba Królem lwem. Wracając do rzeczy, tutaj następuje też przykład niekonsekwencji względem własnego kanonu. Gdy T’Chaka został zamordowany, T’Challa musiał się tłuc o tron z potencjalnymi kandydatami. Natomiast po jego śmierci tron przejęła matka i… już? Fakt, na końcu się to zmienia, ale w międzyczasie sytuacja pozostaje w dziwnym zawieszeniu.

Wracając do historii – reszta świata stwierdza, że Wakanda nie jest chroniona i próbuje ukraść im vibranium, a skoro im nie idzie, wpadają na pomysł, że może na Ziemi jest go więcej i nie tylko w Wakandzie. Pierwszy wykrywacz tego metalu odnajduje nowe pokłady vibranium na dnie oceanu, ale coś lub ktoś ubija całą ekspedycję. Świat obwinia Wakandę, a ona sama musi stawić czoła podwodnym ludziom Namora, który chciałby, żeby pozostali tajemnicą, zaś wykopki przy jego królestwie na to nie pozwalają. Tu zaczyna się przesadne komplikowanie już i tak nadętych założeń. Namor chce, by Wakanda porwała osobę odpowiedzialną za jedyny działający wykrywacz vibranium, w przeciwnym razie z kraju nie zostanie kamień na kamieniu.

Lista problemów, jakie mam z tym filmem, jest spora. Począwszy od drobiazgów typu: wszyscy kopiują Starka i mają teraz gadającego asystenta AI, przez średni kaliber typu hipokryzja Wakandy, po kosmiczne bzdury pokroju pochodzenia Namora. To ostatnie jest tym bardziej zaskakujące, iż np. zołzowatość Riri Williams (przez którą wydaje się być kopią Shuri) przeniesiono z komiksów bez większych ingerencji, ale już Submarinera wykastrowano z jego atlantyckiego pochodzenia i paru innych drobiazgów. Najwidoczniej na dużym ekranie nie ma miejsca dla dwóch królów Atlantydy. Pal licho, że w komiksach to Aquaman był kopią, a nie w drugą stronę. Co do drobiazgów – obie wersje Namora to dupki. Tyle że komiksowemu chce się przywalić w gębę, bo jest tak sugestywnie napisany, a filmowy… a niech sobie zabija, kogo chce, nie obchodzi mnie to. W ogóle jeśli pominiemy na moment papierowy pierwowzór, tutejsza wersja jest w zasadzie kopią… Killmongera. Tylko bez jego charyzmy i determinacji. Swoją drogą, Talokan – miasto Namora – wygląda, jak projekt odrzucony przez Aquamana, którego autorem jest Batman. Natomiast sam tytuł filmu to już niemal jawne kłamstwo. Shuri gania w kostiumie Czarnej pantery w ostatnich bodajże 23 minutach (ze 161), a i to nie przez cały ten czas. Nie podobał mi się projekt pancerza Iron Heart. Zupełnie jakby ktoś zajumał ją z planu Power Rangers lub miał za dużo czasu i wpadł na pomysł nieślubnego dziecka Transformerów i Eve z filmu Wall-E. No i na koniec syn T’Challi ma na imię T’Challa – czyli jak zrobić tę samą postać z objazdem, zamiast zastąpić innym aktorem. Rezultat – zmarnowany film.

Żeby nie było, to nie są jedyne problemy z Wakanda Forever. Jest ich więcej, ale te opisane powinny dać jakiś pogląd na to, co jeszcze czeka widza (np. obligatoryjne ubliżanie białym). Sektor średniackości obejmuje sceny akcji, aktorstwo oraz efekty specjalne. Tu dochodzimy do mojego ulubionego segmentu: Ciekawe pomysły, które trafiły chyba przez pomyłkę lub umyślnie zostały ubite u podstaw.

Numer jeden: obecność vibranium w innym rejonie. W Wakandzie jego obecność stanowiło podwaliny pod całą historię i kulturę. Nawet Okoye stwierdziła, że nie wie, co o tym myśleć, bo fundamenty znanego jej świata właśnie pierdyknęły. Przecież gdyby to połączyć nawet z tą durną śmiercią T’Challi, wcisnąć niepokoje społeczne, naciski państw z zewnątrz, mógłby wyjść z tego świetny, polityczny film.

Numer dwa: Shuri. Poza Wakandą zachowuje się zaskakująco normalnie. Widać konsekwencje śmierci brata, dziewczyna poddaje w wątpliwość metody swoich ludzi i wkracza na ścieżkę dyplomacji. Gdy dopada ją frustracja, myśli krążą wokół „ciemnej strony Mocy” w postaci Killmongera. Jako przeciwwagę ma M’Baku, który wyciągnął wnioski z przeszłości, jest rozważniejszy i zdarzają mu się chwile w roli mentora. Ta warstwa została najlepiej nakreślona, ale dałoby się wycisnąć z tego więcej.

Numer trzy: Riri. Nie znoszę tej pannicy. Tak w komiksach, jak i tutaj. ALE… w scenach, gdy przestała trajkotać o byciu czarnym geniuszem (gdyby Tony Stark podkreślał bycie pierwszym młodym białym geniuszem, z marszu nazwano by go rasistą) zachowuje się adekwatnie do sytuacji. Gdy atakują siły specjalne – jest przerażona. Gdy ma chwilę, by popisać się wynalazczością, wychodzi z niej MacGyver. Gdy posiada swoje zabawki, ma zadatki na superbohaterkę. No i wreszcie dorabianie na studiach na lewo dzięki swoim umiejętnościom. Wszystkie składowe, by rozkręcić przyzwoity serial lub nawet większy epizod w filmie, ale zakrzyczany hasłami o kolorze skóry.

Numer cztery: muzyka. Podobnie jak w Black Panther potrafi zrobić niemałe wrażenie. Świetnie oddaje klimat nacji lub miejsca i jest na tyle zróżnicowana, że po zamknięciu oczu bez problemu rozróżnimy przelot nad Wakandą od podróży do Talokan.

Po zebraniu wszystkich elementów do kupy Wakanda Forever okazuje się być średniakiem z dolnej półki. Nie jest tak durna jak Thor 4, ani tak nudna jak Shang-Chi, ale prawie na każdym kroku widać, że gdyby materiał dać komuś z głową, wyszłaby z tego opowieść lepsza o poziom lub dwa. Moja ocena: 3-.