poniedziałek, 26 grudnia 2022

Violent Night

Kolejny rok, w którym zachciało mi się, żeby wpis był prawie związany tematycznie z dniem publikacji. I muszę przyznać, że takiej jazdy to nawet ja się nie spodziewałem.

Violent Night opowiada historię Świętego Mikołaja, który jest w takim dołku psychicznym, że równie dobrze mógłby zaklepać sobie miejsce na ławce obok Hancocka. W trakcie rozwożenia prezentów robi przystanek w rezydencji Lightstone’ów – obrzydliwie bogatej rodziny, której członkowie podlizują się seniorce rodu, byle tylko coś im skapnęło z rodowej fortuny. Mikołaj zasypia w ich fotelu do masażu. Budzi go hałas robiony przez ekipę, która postanowiła obrabować rodzinę. Łup? 300 milionów dolarów. Na samym początku gruby zamierza się ewakuować po cichu, ale że najpierw zostaje zdybany i załatwia jednego bandziora, a potem odkrywa, iż wśród zakładników jest jedno z najgrzeczniejszych dzieci, postanawia mu pomóc.

Ten film to jak kumulacja w totka. Jest tu wszystkiego po trochu. Święty Mikołaj i cały motyw z kradzieżą to wypisz wymaluj Die Hard z twistem z Die Hard 2. Dziewczynka zastawia pułapki niczym Kevin w Home Alone. Sama postać Mikołaja waha się jak Riddick i wcześniej wspomniany Hancock, a wszystkiemu towarzyszy taka jatka, że Lobo może kiwać głową z aprobatą. Jednak Violent Night nie ogranicza się tylko do świadomego (w dialogach otwarcie mówi się o filmach) kopiowania pomysłów z innych tytułów. Dorzuca od siebie strasznie kiczowate dialogi, karykaturalne postacie i dość mroczną przeszłość protagonisty. Kolejne zgony z jednej strony przywodzą na myśl slashery, z drugiej… cóż, to główny bohater zabija (zresztą nie on jeden), więc nie ta kategoria. Nie zmienia to faktu, że tryskająca z ekranu krew i widowiskowo ginący antagoniści przyprawiają o niekontrolowany rechot oraz ciekawość odnośnie tego, kto następny i w jaki sposób zejdzie z tego świata.

Ciekawostką, która rzuciła mi się w uszy, jest muzyka. Tutaj będzie ponowne skojarzenie z Home Alone zarówno jeśli chodzi o klimat utworów, jak i dobór do poszczególnych scen.

Aktorsko jest ok. David Harbour jako Mikołaj-alkoholik-zabójca kradnie show zarówno w momentach wypełnionych przemocą, jak i tych bardziej „wzruszających”. John Leguizamo nie jest może wybitny, ale jako sfrustrowany gangster nadaje się w sam raz na dowodzącego mięsem armatnim. Reszta… no jest…

Przy wszystkich pozytywach należy zaznaczyć, iż VN jest filmem nie tylko kiczowatym, ale i nieziemsko głupim. Jeśli zaakceptować ten prosty fakt, wtedy widowisko dostarczy solidnej, niezobowiązującej, miejscami obrzydliwej (no efektu przegięcia z alkoholem nie da się pokazać delikatnie, zresztą nie miałoby to sensu na tle innych bezpardonowych scen) i naprawdę krwawej rozrywki. Ja bawiłem się dobrze, ale jednocześnie jestem świadom, iż ciężko tę pozycję polecić. Moja ocena: 4.

niedziela, 18 grudnia 2022

Cyberpunk: Edgerunners – Season 1

Nie zawsze lubiłem się z grami i uniwersum stworzonym przez Mike’a Pondsmitha. Tak naprawdę trzecią szansę postanowiłem dać w momencie, gdy premiera Cyberpunka 2077 zbliżała się wielkimi krokami, a na rynku pojawiła się nowa odsłona papierowego RPGa: Cyberpunk Red, którego akcja ma miejsce w 2045 roku, gdy Night City wygląda inaczej. Od gry komputerowej nie odbiłem się, ale jakoś mnie nie wciągnęła przy pierwszym podejściu. Drugą szansę dostała przy okazji premiery Edgerunners i dopiero wtedy wsiąkłem. Po wtopieniu kilkudziesięciu godzin postanowiłem posłuchać rekomendacji znajomych i odpalić wreszcie serial.

Edgerunners opowiadają historię Davida Martineza – nastolatka, który chciałby być tytułowym edgerunnerem – najemnikiem wyjętym spod prawa, cyberpunkiem i osobą żyjącą na krawędzi, stosującą ekstremalne rozwiązania, by osiągnąć swój cel, a jednocześnie będącą o krok od tego, by to wszystko stracić. Jego matka z kolei chce dla niego lepszego życia. Dlatego pracuje, ile wlezie, byle tylko David mógł uczęszczać do akademii Arasaki (jedna z największych korporacji ochroniarsko-militarnych), choć on sam ni cholery nie potrafi się wpasować. Wszystko zmienia się, gdy wspomniana matka ginie w przypadkowej strzelaninie.

Cyberpunk jako gatunek to z założenia dystopia wypełniona pesymistycznymi, ale zmuszającymi do przemyśleń (lecz nie tylko) opowieściami. Nie inaczej jest z Edgerunners, co jednocześnie czyni z serialu pozycję nieprzystępną dla części widzów. Znajdzie się tu miejsce na dynamiczną akcję, specyficzny humor i chwile uniesień, ale pomimo krzykliwie kolorowej oprawy im dalej w sezon, tym cięższa i mroczniejsza atmosfera. Tytuł nie pozostawia złudzeń. Każda postać może zostać odstrzelona w najmniej spodziewanym momencie, a ze spirali coraz gorszych decyzji wyrywa się przy dobrych wiatrach co dziesiąta osoba. Jeśli ktoś nastawia się na szczęśliwe zakończenie, Edgerunners przemielą go tak, że jeszcze długo po seansie będzie gapił się w ekran i zastanawiał się, co właśnie obejrzał.

Skoro jesteśmy przy dostępności, serial robi jeszcze jedną rzecz, która może odstraszyć potencjalnego zainteresowanego, nie będącego fanem uniwersum/twórczości Mike’a Pondsmitha. Otóż Edgerunners czerpią z niego pełnymi garściami. Tyczy się to absolutnie wszystkiego: przedstawionego świata, slangu, terminologii, marek broni i sprzętu, nazw korporacji i odniesień do wydarzeń/postaci z lore RPGa. Nie chodzi o sam fakt korzystania z tego zabiegu, bo to się akurat chwali. Chodzi o to, że podobnie jak Neuromancer Gibsona nic z tego nie wyjaśnia. Jeśli ktoś nie siedzi w temacie, musi wnioskować z kontekstu lub dodatkowo sobie poczytać. Naturalnie fani będą na tym ucztować, a jeśli jeszcze lubią komputerowego Cyberpunka 2077, będą mogli wyłapywać dodatkowe smaczki. Przykładowo wszystkie elementy interfejsu pokazane w anime (w tym video rozmowa, mapa miasta, widoki kamer, ekran hakowania) są przeniesione z gry w stosunku 1:1.

Zrobienie z Edgerunners anime pociąga za sobą całe morze osobnych konsekwencji. Zarówno papierowy RPG, jak i CP2077 pozwalają na odstawianie takich akcji, których nie powstydziliby się autorzy Matrixa. Anime podkręca tę efekciarskość do kwadratu i nie zamierza za to przepraszać. Dotyczy to także bohaterów, których ekspresyjność bywa przesadna, a niektóre zachowania kompletnie od czapy. No ale cóż, widziały gały, co brały. Jednak nawet w tej konwencji większość oglądających powinna móc znaleźć ulubioną postać i jej kibicować. Żeby nie być gołosłownym – widownia obdarzyła tę plejadę takim uczuciem, że po pierwszych seansach na Youtube drastycznie wzrosła liczba filmów z CP2077, w których gracze prześcigają się w kreatywności w konfrontacji z Adamem Smasherem.

Postacie byłyby tylko animowanymi potworkami, gdyby nie aktorzy podkładający im głosy. Sprawdziłem trzy wersje językowe: japońską, angielską i, o zgrozo, polską. Każda brzmiała świetnie. Moją preferowaną była japońska, ale nie żałuję czasu spędzonego z pozostałymi. Zwłaszcza, że polskie tłumaczenie zawiera zaiste kreatywne bluzgi oraz potrafi wrzucić zdanie, które nijak nie przekłada się z oryginału, ale i tak pasuje do sytuacji („Hahaha! They’re bulletproof!” to u nas „Ochujałaś?! Nie strzelaj w domu!). Muzyka również robi swoje – doskonale podkreśla wydźwięk poszczególnych scen, a niektóre z piosenek po ponownym usłyszeniu w grze zabrzmią inaczej. Nie jestem fanem Dawida Podsiadło, ale nawet ja nie byłem w stanie przewinąć jego utworu. Za dobrze wykonana robota.

Cyberpunk: Edgerunners to świetna seria. Każda jej warstwa została zrealizowana z ogromną pieczołowitością. Potrafi bardzo fajnie rozszerzyć zarówno uniwersum papierowego RPGa, jak i gry komputerowej, a jedyne jej wady wynikają wyłącznie z obranej formy oraz gatunku. Oczywiście zakładając, że komuś nie po drodze z tymi ostatnimi. Mimo to uważam, iż warto dać szansę Edgerunnerom. Od niepozornego początku, przez wciągające rozwinięcie, po ściskający za serducho finał. Moja ocena: 5-.

niedziela, 11 grudnia 2022

Cobra Kai – Season 5

Nie mam zielonego pojęcia, jakie szkoły kończyli scenarzyści Cobra Kai, ale placówki, które nauczyły ich rzemiosła (lub konkretni belfrzy) powinni dostać jakieś podwyżki i być promowane na potęgę, bo to się w pale nie mieści, żeby dobijać do piątego sezonu i trzymać tak wysoki poziom.

Zacznijmy od tego, że twórcy sami doszli chyba do wniosku, iż poprzednia seria była zbyt rozciągnięta, a niektóre wątki prowadziły donikąd lub stały w miejscu. Co więc zrobiono? Porządek! Podróż Miguela nie ciągnie się nie wiadomo ile. Kilka odcinków i załatwione. Miguel i Robby rozwiązują swoje niesnaski w najlepszy możliwy sposób – obijają sobie gęby, a potem jest ok. Daniel upada na dno, by się od niego odbić. Johnny odkrywa w sobie nowe pokłady odpowiedzialności i można by tak jeszcze długo wymieniać. Myślą przewodnią jest w każdym razie to, że dosłownie wszystkie wątki i postacie znajdują jakieś rozwiązanie swojej sytuacji, dogadują się i zażegnują konflikty. Nawet najbardziej nieznośna i uparta Sam wreszcie idzie po rozum do głowy. Jeśli nie liczyć końcowego cliffhangera, to przebieg tego sezonu jest najbardziej „karatekidowy” ze wszystkich.

Jak zwykle historia czerpie garściami z przeszłych wydarzeń, tym razem wyciągając najdrobniejsze nawet szczególiki z Karate Kid 3. Nie trzeba znać filmu, gdyż i tak otrzymamy stosowne flashbacki, ale zdecydowanie odziera nas to z zaangażowania emocjonalnego. Jednak nawet bez tego stworzone sytuacje, dialogi i interakcje między postaciami z poszczególnych odsłon wypadają rewelacyjnie i niezmiennie bawią, wyczerpując temat. Gdybym miał sobie poteoretyzować na temat Cobra Kai VI, to zgaduję, że tam oprócz zainicjowanego tutaj turnieju oraz wspomnianego cliffhangera, pojawi się także coś z Karate Kid 4 i wbrew pozorom nie będzie to naciągane.

Jedyne, co mi zepsuło przyjemność, to strasznie nierówne tempo. Od początku sezonu czeka się, aż coś dużego walnie. Niezły kaliber trafia się w trzecim odcinku, a potem nagle jakby powietrze uszło i znowu od 5 odcinka widowisko stara się rozkręcić, lecz jakoś napięcia nie czuć i tak już się ciągnie do końca. Nawet w efekciarskim finale, gdy stawka zdaje się przebijać sufit, nie ma obawy o to, że ktoś źle skończy. I tylko z tego powodu daję 4+. Jeśli komuś tempo odpowiada i docenia pieczołowitość, z jaką zrealizowano CKV, może śmiało podciągnąć ją do 5.

niedziela, 4 grudnia 2022

The Terminal List – Season 1

O serialu dowiedziałem się całkiem przypadkiem. Od razu też zaznaczę, że nie czytałem książki o tym samym tytule, autorstwa Jacka Carra. Słowa klucze, które zachęciły mnie do seansu to: dramat wojskowy, spisek i żołnierz próbujący dociec, o co biega, grany przez Chrisa Pratta. Pomyślałem, że jeśli to będzie przynajmniej w połowie tak dobre, jak Reacher, to nie będzie zmarnowany czas. Chcecie krótką wersję? Zbinge’owałem ten serial na 2 posiedzenia.

Pratt wciela się w Jamesa Reece’a, komandosa Navy Seals, który jako jeden z dwóch członków oddziału przeżył zasadzkę na misji. Po powrocie do USA zostaje poddany przesłuchaniu, w trakcie którego wychodzi, iż nie wszystko zgadza się z tym, co zapamiętał. Od tej pory wszystko zaczyna się komplikować.

Najłatwiej porównać The Terminal List do kombinacji The Fugitive, Shootera (z 2007, z Markiem Wahlbergiem) i paru innych motywów. Co odróżnia tę produkcję od wspomnianych filmów, to bezpardonowość. Autorzy nie oszczędzają nikogo, każdy może dostać kulkę. Z jednej strony ma to szokować, z drugiej wpisuje się w motywacje antagonistów. Twórcy doskonale balansują składowymi: od dramy rodzinnej, przez klimaty konspiracyjne, po zamachy i polowania na ludzi. Jeśli gdzieś ma być napięcie – jest. Jeśli gdzieś ma być opłakiwanie – jest.

Jeśli zaakceptujecie tę konwencję, czeka was nie lada rozrywka. Dlaczego piszę o akceptacji? Bo jakkolwiek efekciarska by nie była, zawiera sporo pomniejszych bzdur czy to z powodu ignorowania realizmu, czy to z braku logiki w paru miejscach. Przemęczyć trzeba się też przez fragmenty dwóch pierwszych odcinków, zanim akcja na dobre się rozkręci, a potem przynajmniej jeden moment  bliżej końca sprawi, iż znowu wszystko spowolni. Przy czym to nadal nie są największe problemy tego serialu. Dla mnie problemem było to, że zbyt szybko odsłonięto karty i na sam koniec zostawiono jeden, a i to przewidywalny zwrot akcji. Wspomniane spowolnienie w drugiej połowie również wydaje się być wciśnięte tylko po to, by ustawić kilka postaci, które w ostateczności nie odegrają wielkiej roli. Można to potraktować jako budowanie świata, lecz akurat ten konkretny zabieg wydawał się najbardziej sztuczny.

Największą niespodziankę sprawił mi sam Chris Pratt. Jako że kojarzyłem go przede wszystkim z ról komediowych i prostych filmów przygodowych pokroju Jurassic World, nie oczekiwałem nie wiadomo jakiego popisu, a tu niespodzianka. Okazuje się, że Chris potrafi całkiem przyzwoicie odegrać całą gamę sytuacji, od luzaka spędzającego czas z kumplami, przez PTSD, po żałobę po swoich „braciach w ramionach”. Generalnie dla niego samego warto obejrzeć całość, a dochodzi jeszcze spora grupa postaci pobocznych granych przez mniej lub bardziej znane osoby.

Gdyby Reachera potraktować jeszcze poważniej, mroczniej i starać się wycisnąć minimalnie więcej realizmu, otrzymalibyście właśnie The Terminal List. Na tle wszystkich durnych produkcji, które próbują moralizować widza kompletnymi bzdetami, fajnie jest obejrzeć serial stawiający na nie zawsze lekką, ale jednak rozrywkę. Skupiający się na opowiadaniu historii, angażowaniu akcją i aktorstwem, starających się, by oglądający się nie nudził. Moja ocena: 4+.