niedziela, 29 maja 2022

Star Trek: The Animated Series

Przyznam się, że za pierwszym razem, gdy odbiłem się od TOSa, z tej serii sprawdziłem kilka odcinków i również sobie darowałem. Jednak teraz, gdy już oryginał zaliczyłem w całości, uparłem się, żeby zobaczyć wszystko i przekonać się, czy seria animowana jest czymś więcej niż źródłem memów.

Zawsze myślałem, że TAS to jeden sezon, a tu niespodzianka – Netflix pokazał dwa. Pierwszy ma 16 odcinków, drugi 6. Jako ciekawostkę dodam, iż animowana wersja jest traktowana przez wielu fanów jak kolejny sezon/dwa oryginału. Czy słusznie? Jak najbardziej. Powraca prawie cała oryginalna obsada (zabrakło Chekova), choć tym razem w wersji dubbingowej. Poszczególne odcinki zachowują epizodyczny charakter serii, a do tego część z nich to sequele historii opowiedzianych w pierwowzorze (np. More Tribbles, More Troubles kontynuujący The Trouble with Tribbles). Ponadto jeśli faktycznie tak to liczyć, to znane ze wstępu „These are the voyages of the starship Enterprise. Its five-year mission (…)” zostaje wypełnione, a rozdział się zamyka.

Natomiast ciężko powiedzieć, do kogo jest skierowany serial. Stworzenie serii animowanej sugeruje chęć trafienia do młodszego odbiorcy. Świadczy o tym także fakt, iż każdy odcinek trwa 24 minuty, przez co opowieści są bardziej dynamiczne (w sensie podawania informacji, nie prezentacji) i skondensowane. Dialogi są nieco wolniejsze, ale tak wyraźne, jak w programach edukacyjnych. Kolorystyka jest wykorzystana do granic możliwości, dzięki czemu obce planety, konstrukcje i istoty wydają się być bardziej naturalne dla tego świata niż w wersji live, gdzie np. różowe kostiumy waliły po oczach taniością i pstrokacizną. Pozwala to także na bardziej fantazyjne i abstrakcyjne kształty w konstrukcjach urządzeń i odwiedzanych miejsc, że nie wspomnę o wprowadzeniu licznych kosmitów (w tym dwóch do załogi Enterprise) o kształtach innych niż humanoidalne. Częste zmiany tła umożliwiają żonglerkę miejscami w obrębie pojedynczych odcinków bez potrzeby budowania planu i dekoracji. Ba, w trzecim odcinku drugiego sezonu pojawia się proto holodeck w postaci Rec Room.

Niemniej jednak to nadal Star Trek – wciąż jest tu sporo gadaniny, która młodego widza może zdezorientować lub zniechęcić. Animacji jest niewiele, a mimika twarzy wręcz nie istnieje. Cały serial sprawia przez to wrażenie statycznego. Na starszą widownię też to działa – fani ST docenią różnorodność, jaką oferuje animowane środowisko oraz tematykę charakterystyczną dla serii (w ramach przełamywania stereotypów: w jednym z odcinków sytuację ratuje oddział złożony z samych kobiet), ale jakość i wykonanie mogą odepchnąć także ich. No chyba że docelowa widownia z połowy lat siedemdziesiątych była mniej wymagająca.

Z ciekawostek muszę wymienić ładne przesunięcia kamery pokazujące wielkość i budowę mostka (w oryginale były to zawsze statyczne ujęcia, tu widać jak poszczególne stanowiska łączą się w całość). W jednym z odcinków potwór wydaje taki sam ryk jak Godzilla. Na koniec warto wspomnieć, iż za TAS odpowiada Filmation – studio, które wiele lat później wyprodukuje takie seriale jak He-Man oraz She-Ra. Zresztą pozostałości po projektach postaci oraz niektóre dźwięki z TAS są widoczne w powyższych tytułach.

Wrażeń z tej serii nie ma sensu rozbijać na poszczególne sezony. Raz, że drugi jest dużo krótszy. Dwa, że sumarycznie trwają mniej niż dowolny sezon TOS. Trzy – oba utrzymują ten sam poziom. Star Trek: The Animated Series ogląda się przyzwoicie i przy odrobinie wyrozumiałości można dać mu 4-. Osoby, które się na nią nie zdobędą, mogą potraktować go jako archaicznie zrealizowaną ciekawostkę. Jeden odcinek wystarczy, żeby przekonać się, czy warto kontynuować seans. W tym wariancie ocena to 3.

niedziela, 22 maja 2022

Star Trek: The Original Series

Zacznę od tego, że 11 lat temu popełniłem wpis na temat marki jako takiej, opisując większość seriali i najnowszy (wtedy) film z 2009 roku. Niestety, na tamtym etapie nie starczyło mi cierpliwości, by zapoznać się do końca z oryginalną serią, nie wspominając już o animowanej. W związku z tym wpis poleciał, a ja chcę zmierzyć się ze Star Trekiem od samego początku.

Pierwotnie znany po prostu jako Star Trek. Nazwy TOS dorobił się z czasem, gdy produkcji w tym uniwersum pojawiało się coraz więcej. Jest to najbardziej archaiczny z tytułów (siłą rzeczy), który pierwotnie emitowano w latach 1966-1969. To niby tylko trzy sezony, a jednak odcisnęły swoje piętno w popkulturze i rozpędziły machinę, która nie ustaje po dziś dzień. Przykład pierwszy z brzegu, w parodiach oraz nawiązaniach do ST i starego s-f to TOS przewija się najczęściej. Sama jego obsada stanowiła swego rodzaju rewolucję. Oczywiście chodzi o obecność Nichelle Nichols grającej Uhurę oraz Georga Takei w roli Sulu. Lata ’60 nie były łaskawe, gdy chodziło o aktorów i postacie innego koloru skóry niż biały. Dobitnie podsumowuje to wypowiedź Whoopi Goldberg, która jako dziewięciolatka rzekomo powiedziała podczas seansu Star Treka: „Come quick, come quick, there's a black lady on television and she ain't no maid!” Zaś samą Nichols, która nosiła się z zamiarem opuszczenia serii, do pozostania zachęcił osobiście nie kto inny niż Martin Luther King Jr. A jak trzyma się sam serial? O tym poniżej.

Season 1


Pomijając na moment lata, w jakich emitowano serial (odcinki są dłuższe od tych ze współczesnych seriali, aktorstwo ma inne standardy itd.) oraz budżet, który skutkował tanim wyglądem, pierwszy sezon sam w sobie zawiera kilka dziwactw. Pierwszym były dwa odcinki pilotowe. Z reguły w takich wypadkach wydarzenia drugiego nadpisują pierwszy, lecz w tym wypadku oba są kanoniczne. Drugim dziwactwem jest liczba odcinków, przeważnie oscylująca w okolicach 22-26. Tutaj jest ich 30.

Jak w ogóle zabrać się do tak starej produkcji z gatunku, który lepiej wypada, gdy ładnie wygląda? Trzeba uzbroić się w cierpliwość. Do tego Star Treka robiłem trzy podejścia. Za dzieciaka w ogóle nie udało mi się przetrawić serialu, a całkowicie odepchnął mnie trzeci film. W 2009, gdy chciałem obejrzeć wszystko z tej marki, odbiłem się od tytułu około 15 odcinka. Podejście trzecie – skończyłem oglądać! Na tle współczesnych produkcji TOS (ze wskazaniem na pierwszy i trzeci sezon) bardziej przypomina teatr telewizji niż serial, ale dzięki temu miałem wrażenie, że mi mózg odpoczywa w trakcie seansu. Może to z powodu wieku, a może tego, że powoli przejada mi się efekciarska demolka i kicz z innych franczyz.

Pierwszy sezon jest strasznie schematyczny. W założeniach ludzkość na tym etapie swojej historii jest tak wysoko w ewolucji, że większość odcinków to próby, jakim jest poddawana. W rezultacie poza udowodnieniem, że damy radę w każdych okolicznościach, nic się nie zmienia. Status quo zostaje zachowane i co najwyżej nowa postać z danego odcinka jest jednorazowego użytku. Takie rozwiązanie jest jednocześnie nudne i relaksujące. Nudne – bo, jak wspomniałem, nic się nie zmienia (oprócz miejsca akcji). Relaksujące, gdyż pozwala na wskoczenie w dowolny odcinek, gdy nas najdzie ochota na ST. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest dwuodcinkowa opowieść The Menagerie, która jest związana z pilotem.

S1 warto też obejrzeć z punktu widzenia rozwoju marki. To tu zadebiutował Khan Noonien Singh, tutaj po raz pierwszy pokazano też Klingonów, a w piątym odcinku pokazano pierwszą podróż w czasie. Nie każdy epizod dostarczy rozrywki (bo kilka motywów jest przewidywalnych), ale każdemu warto dać szansę (dzięki temu trafia się na takie perełki, jak przedostatni odcinek, który jest jednym z najlepszych w sezonie, jeśli nie w serialu). Pierwszy sezon to dobry wstęp nie tylko do uniwersum Star Trek, ale także do klasycznego s-f. Moja ocena: 4.

Season 2


Od samego początku miałem wrażenie, iż w tym sezonie zwiększono budżet i wyciśnięto wszystko, co się dało. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że kasy było mniej, a efekt końcowy wypadł w moich oczach lepiej. Do stałego składu załogi dołączył nowy członek: Pavel Chekov. Samej załodze poświęca się więcej czasu. Oprócz Kirka, Spocka i Bonesa praktycznie każda inna postać ma więcej linii dialogowych i dłużej okupuje ekran.

Epizodyczna formuła pozostała bez zmian – nadal można oglądać odcinki wyrwane z kontekstu i cieszyć się zamkniętymi opowieściami. Jednak to, co się dzieje w ich obrębie, jest bardziej różnorodne i mniej przewidywalne, co nie znaczy, że zawsze. Obstawiam, że każdy oglądający odcinek The Doomsday Machine wykombinuje sposób na unicestwienie głównego przeciwnika w sekundę po tym, jak zobaczy go od frontu.

Wbrew finansom da się zauważyć poprawę jakości w kostiumach (choć też nie zawsze, np. plastikowe miecze z 25 odcinka będą niezmiennie bawić), pracy kamery (bardziej zróżnicowana i dynamiczna, w niektórych scenach naśladująca kino akcji, a kadry nie są już tak klaustrofobiczne) i oświetleniu tworzącemu bardziej wyrazisty klimat. Nawet muzyka zdaje się być intensywniejsza i mniej kiczowata. Po raz pierwszy w serii dało się odczuć napięcie tam, gdzie autorzy je zamierzyli. Nie jestem pewien, czy przy okazji cały ten przepych nie odbił się na długości sezonu, bo liczba odcinków spadła z 30 do 26. Do tego im bliżej końca, tym coraz częściej pojawiają się dość przewidywalne pomysły, czasami zajadające własny ogon (np. w odcinku z Rzymianami ciężko nie odnieść wrażenia kopiowania tego z nazistami, który miał miejsce raptem cztery odcinki wcześniej).

Niemniej jednak nawet z jego wadami drugi sezon Star Treka jest tym najlepszym i jeśli ktoś miałby zaliczyć tylko jeden lub kilka dobrych odcinków – powinien do niego zajrzeć. Moja ocena: 5-.

Season 3


Zanim zacząłem oglądać ten sezon, obejrzałem dokument o produkcji serialu. Podobno przed jej rozpoczęciem doszło do sporych przetasowań za kulisami, w ramach których na różnych etapach odeszło trzech z pięciu twórców, następnie czwarta, aż sam Rodenberry odsunął się w cień na rzecz innego showrunnera. Dodatkowo budżet znowu ucięto i praktycznie zrezygnowano ze zdjęć w plenerze, ograniczając tym samym możliwości fabularne. Budowane w studiu lokacje też na tym nie zyskały, wiele z nich wygląda biednie, a przy braku udźwiękowienia, kojarzą się z amatorskimi produkcjami teatralnymi, które jakimś cudem trafiły do telewizji. Niestety, odbiło się to na jakości serialu, który zakończono po tym ponownie skróconym (z 26 do 24 odcinków) sezonie.

Przykłady durnych i żenujących pomysłów otrzymujemy już w pierwszym odcinku sezonu, w którym ktoś usuwa Spockowi mózg (The Search for Spock nabiera w tym kontekście nowego znaczenia)… A to dopiero początek. Całą resztę wypełniają średniaki (np. Day of the Dove),  wśród których trafia się raptem tylko kilka perełek (np. odcinek drugi: The Enterprise Incident). Przez resztę seansu towarzyszy nam na zmianę nuda (And the Children Shall Lead) i zażenowanie. Na finałowym odcinku prawie zasnąłem. Ponadto wiele postaci pobocznych znowu stanowi tylko tło. Jeśli ktoś jakimś cudem zapoznał się ze Star Trekiem przez ten sezon i do niego zniechęcił, to wcale się nie dziwię. Zresztą o poziomie niech świadczy fakt, że po obniżeniu lotów (co samo w sobie było spowodowane innymi czynnikami) serial anulowano. Niby jestem w stanie zrozumieć, że ktoś miał jakieś ambicje zrobić nowego z serią (ba, nadal zdarzają się tutaj sceny łamiące normy tamtych czasów, jak np. pocałunek Kirka i Uhury), ale efekt końcowy mi nie podszedł, bo po bardzo dobrym drugim sezonie otrzymałem niemal proceduralne widowisko typu kosmita/potwór tygodnia. Owszem, można odnieść się do tego tak, jak do rzemieślniczej roboty i w takim wariancie od biedy dałoby się wystawić ocenę 4. Dla mnie jednak to za mało, a czekanie na odcinki warte uwagi (które są rozsiane nieregularnie) lub przynajmniej uwydatniające potencjał postaci (a i to niewielu) dłużyło się niemiłosiernie. Moja ocena: 3+.

Na koniec dodam, iż oglądana przeze mnie wersja była tą zremasterowaną. Powiem krótko: tak powinno się remasterować starocie. Odświeżono dźwięk i obraz, a efekty specjalne poddano tylko lekkiemu liftingowi tak, żeby nie odstraszały archaicznością, ale jednocześnie bez przesady, żeby nie wydawały się nie na miejscu w tak starym show. Jeśli podchodzicie do ST: TOS, to właśnie tę wersję polecam, zaś serialowi jako całości daję z czystym sumieniem 4+.

niedziela, 15 maja 2022

Yakuza Kiwami 2

Minął rok od wydarzeń z Yakuzy Kiwami. Klan Tojo znowu ma przechlapane. Ich największa konkurencja oraz wrogowie z przeszłości, o których zdążyli zapomnieć, przychodzą na wojnę/po zemstę. Jak zwykle Kiryu Kazuma musi ratować wszystko.

Kiwami 2 jest remake’iem Yakuzy 2. Żeby było ciekawiej, nie korzysta z silnika Y0 i YK (czyli tak naprawdę tym z Yakuzy 5). Zamiast tego YK2 śmiga na technologii z Yakuzy 6, przez co skok jakościowy między Kiwami i Kiwami 2 jest ogromny. Zanim jednak przejdę do opisu różnic, muszę wspomnieć o zawartości. Czytałem, że w Kiwami 2 brakuje paru rzeczy z oryginalnej Yakuzy 2, w tym kawałka mapy oraz tradycyjnego intro. Jednak w zamian dorzucono m.in. 3 dodatkowe rozdziały poświęcone ulubionemu wariatowi – Goro Majimie. Nie jestem w stanie potwierdzić, czego jeszcze brakuje, ani jak to wpływa na odbiór w zestawieniu z pierwowzorem, ale nawet w porównaniu z Yakuzą 0 widać różnice w konstrukcji Sotenbori. Środek jednego z sektorów został w całości wycięty i np. żeby nadal można było znaleźć klub Sunshine, został on przeniesiony z wnętrza sektora na jego obrzeża. Jako że nie grałem w protoplastę, a w obecnym kształcie treści gry nic mi (prawie) nie zgrzytało, bawiłem się dobrze.

Dlaczego prawie? Już wyjaśniam. Podstawowe założenia są naprawdę proste. W Przymierzu Omi mamy zarówno sojuszników, jak i zadeklarowanych wrogów. Klan Tojo jest mocno osłabiony, więc szykuje się idealna okazja, by przejąć ich teren. Na głównego antagonistę kreowany jest Ryuji Goda, a jednym z negocjatorów jest Daigo Dojima – syn kolesia, którego odstrzelił Nishikiyama w poprzedniej części. Tutaj miałem takie dziwne uczucie – gdzie ja te imiona widziałem? No przecież nie znam serii na wylot. Daigo to chyyyba był ten smarkacz z jednego zadania pobocznego w Y0, ale Ryuji? Okazuje się, że też był właśnie tam. Zresztą ci dwaj to nie jedyne elementy sprawiające, iż Zero, Kiwami i Kiwami 2 to idealna trylogia. Zaryzykuję wręcz stwierdzenie, iż zasady trzeciej części opisane w Scream 3 wykorzystano tutaj podręcznikowo i skutecznie (niezależnie od tego, jak prześmiewczy kontekst miały w filmie). Co w takim razie nie kliknęło? Dosłownie drobiazgi, ale zauważalne. Ryuji jako główny antagonista jest bardziej wyrazisty od Jingu, którego imię muszę za każdym razem wyszukiwać, by przypomnieć sobie, któż zacz. Przy okazji stanowi esencję wspomnianych prostych założeń. To cała reszta komplikuje sprawę. Nie zrozumcie mnie źle – to nie jest jakaś mocno złożona historia z licznymi warstwami. Chodzi o to, że jej prostotę autorzy próbują zaburzyć za pomocą zwrotów akcji… które widać z kilometra. Przez co zastanawiałem się, czy są one w ogóle konieczne? Kuriozalnie wypada finał opowieści, w którym twórcy próbują upchnąć chyba z 6 takich zabiegów. Efekt? Jeden trochę mnie zaskoczył, pozostałe 5 lekko rozbawiło, ale ŻADEN nie miał wpływu na emocje, jakie wywołały ostatnie minuty. I znowu można byłoby zadać pytanie, czy był sens je wpychać (zwłaszcza w tak krótki przedział czasowy), skoro najważniejszy efekt nie był ich zasługą. Tyle dobrego, że scenarzyści nie traktują swoich postaci jak idiotów i jak ktoś ma wpaść na coś istotnego, to wpasowuje się czasowo, a nie sztucznie podtrzymuje dramę do samego końca.

Osobny akapit poświęcę dodatkowej historii (Majima Saga, której rozdziały odblokowujemy podczas głównej opowieści. Czasowo rozgrywa się ona między Kiwami i Kiwami 2, ale najlepiej rozegrać po skończeniu Kiwami 2. To dość krótka sekcja, ale jeśli perypetie Goro i Makoto z Yakuzy 0 zrobiły na was wrażenie, jej zaliczenie jest obowiązkowe. Nadal chciałbym, żeby ich losy potoczyły się inaczej, ale mimo wszystko jakiś stopień zamknięcia (do tego skutecznie wyciskający łzy) otrzymałem.

O poczuciu domknięcia trylogii przekonywała mnie także warstwa poboczna, dotycząca prowadzenia klubu. Tym razem w roli managera ląduje Kiryu, który wplątuję się w aferę podobną do tej z Yakuzy 0, a żeby było zabawniej, pozna kilka postaci, które wcześniej były związane z klubem Majimy. Pomimo niemal idealnej kalki mechaniki z Y0 warto dociągnąć ten wątek do końca. Gwarantuje równie wielką i przyjemną głupawkę, co Zero.

Niestety, tego samego nie mogę powiedzieć o drugiej minigrze: Clan Creator. Majima stwierdził, że ma w poważaniu yakuzę i założył firmę budowlaną. W jego ręce trafia mega lukratywny kontrakt na przebudowę północnej części Kamurocho. Weterani branży stwierdzają, że byle świeżak na taką zdobycz nie zasługuje i próbują utrudnić budowę. Głównie poprzez niszczenie sprzętu i bicie robotników. Goro się wkurza, prosi Kiryu o pomoc (bo w zamian jego ludzie mają pomóc klanowi Tojo), organizuje swoich podwładnych w oddział i staje do bitki. Na główną linię fabularną tego modułu składa się 17 misji o rosnącym stopniu trudności. Każda z nich to obrona kluczowych pozycji przed kolejnymi falami wrogów. Z całej firmy wybieramy 9 postaci i ruszamy do boju. Postacie podzielone na kategorie wg jakości (podobnie jak hostessy w klubie) oraz klasy (np. atak, obrona, wsparcie, dystans itd.), tylko jest ich nieporównywalnie więcej. Pod nasze skrzydła może trafić koleś, którego pokonaliśmy w turnieju sztuk walki, w wyzwaniu lub pomogliśmy mu w inny sposób. Wraz z płatnym DLC w moim składzie było sumarycznie około 90 pracowników. Założenia brzmią fajnie, prawda? Niestety, z realizacją jest gorzej. Właściwa rozgrywka to taki RTS/tower defense. Sęk w tym, że dla każdego PCtowca przyzwyczajonego do myszki i klawiatury tutejsze sterowanie (w pełni klawiaturą lub padem) będzie toporne, niewygodnie i nieprecyzyjne. Sam balans rozgrywki też jest dziwny. Jednostkami z gry mniej więcej w okolicach 10 misji wygrywa się ledwo. Z kolei te z DLC są tak przepakowane, że żeby nimi przegrać, trzeba by nie robić nic. Na szczęście o ile sam początek jest wymuszony fabularnie, o tyle resztę można sobie darować. Choć przyznam, że scenki z ekipą, która dołącza do nas po pokonaniu, są przednie.

Jeśli komuś mało tłuczenia się na ulicy, w ramach fabuły albo na turniejach, autorzy przygotowali dla niego długaśną serię zleceń. W knajpie przy Theatre Square barman ma całą listę gości, których nie chce już więcej widzieć, wiszą mu kasę lub jedno i drugie. Każde ze zleceń ma kilka stopni trudności. Po przyjęciu lądujemy na zamkniętej wersji jednej z ulic i czyścimy coraz większe grupy złodupców wraz z ich szefem na końcu. Przypomina to trochę chodzone mordobicia typu Final Fight i w jakiś pokrętny sposób gra się w to inaczej niż we właściwą grę, ale niezmiennie przyjemnie.

Minigier jest jak zwykle zatrzęsienie i śrubowanie swoich wyników w każdej z nich ponownie pochłania ogromne ilości czasu. Moją uwagę przykuły nowe gry w salonie Segi. Tym razem można tam zagrać w pełne wersje Cyber Troopers Virtual-On (pojedynki robotów z perspektywy trzeciej osoby i słabym (na klawiaturze) sterowaniem) oraz jedną z moich ulubionych nawalanek z okresu liceum: Virtua Fighter 2. Tak – teraz łatwiej zagrać na doklejonym VF2 w Kiwami 2 niż pełnoprawnej wersji gdzie indziej.

Jeżeli pamiętacie motyw z zachciankami Daigo w Zero i spacery z Haruką w Kiwami, Kiwami 2 wręcz zaprzęgnie was do roboty. Haruka ma kilometrową listę tego, co chce zrobić zarówno w Kamurocho, jak i Sotenbori. Pal licho, jeśli chodzi o szlajanie się od sklepu do sklepu lub po restauracjach. Gorzej jak wpadnie na pomysł, że chce, żebyście w coś zagrali i osiągnęli konkretny wynik. Zdecydowanie nie polecam tego fragmentu osobom, które do tej pory mają koszmary po Outrunie z Y0.

Pomimo ogromu zajęć, jakich można się podjąć, nieustannie towarzyszyła mi myśl, iż ich rozmieszczenie jest dziwne. Mniej więcej do 8-10 rozdziału da się zaliczyć tyle czynności pobocznych, że potem nagle zostaje tylko główny wątek, a obie dzielnice wydają się być pustawe. Jedynym sposobem na uniknięcie tego uczucia jest inne dawkowanie.

W systemie walki zaszły istotne zmiany. Zamiast czterech stylów jest jeden stanowiący swego rodzaju mieszankę tamtych. Da się to zauważyć po ciosach, np. w trybie extreme heat Kiryu chwyta za przedmioty podczas ciosu tak, jak to robił w stylu Beast. Sposób w jaki heat generuje się i opada wydawał mi się bardziej elastyczny od poprzedników, dzięki czemu częściej mogłem korzystać ze związanych z nim akcji. No i nacisk na broń jest jakby większy. Nie mam na myśli otoczenia (bo tutaj zredukowano liczbę obiektów, które można chwycić, nieznacznie, ale zauważalnie), tylko tę noszoną przy sobie. Nawet jeśli nie zamierzacie z niej korzystać, warto zainwestować we wszystkie umiejętności z nią związane.

System doświadczenia to kolejna przemodelowana warstwa i chyba nie do końca trafiona. PDki dzielą się na 5 kategorii. Wiele zadań nagradza nas pewną liczbą XP we wszystkich, ale często trafiają się też gratyfikacje w pojedynczych. Restauracje zdecydowanie pomagają w szybkim zdobyciu dodatkowych ilości (zwłaszcza, że niektóre kombinacje potraw zapewniają kolejne bonusy), ale tu na przeszkodzie stoi wielkość żołądka i prędkość trawienia. Każda umiejętność i cecha wymaga innej kategorii doświadczenia lub kombinacji kilku z nich. Do tego wspomniane cech rozwija się ekstremalnie powoli. Ciężko nie odnieść wrażenia, że z jednej strony system daje do dyspozycji multum ścieżek rozwoju, z drugiej blokuje dostęp do co ciekawszych zabawek poprzez dość wysokie liczby potrzebnych punktów. Fakt – jeśli nie uciekacie przed żadną walką i po kolei zaliczacie listę wszystkich czynności w grze, raczej nie odczujecie powolnej rozbudowy postaci. Z kolei osoby zajmujące się niemal wyłącznie głównym wątkiem przez cały czas będą mieć poczucie, iż Kiryu jest słabszy niż mógłby być, co zapewne na niektórych poziomach trudności zalezie za skórę.

Od strony graficznej Kiwami 2 jest po prostu piękne. W życiu nie pomyślałbym, że ulice zalane kolorowymi światłami neonów można zrobić jeszcze ładniej. Ba, nowy silnik daje więcej swobody w eksploracji. Do większości budynków da się wejść bez ekranu ładowania, niedostępne zaułki nagle stają się wygodnymi przejściami, przez barierki da się przeleźć górą, a kilka miejsc oferuje również zwiedzanie Kamurocho i Sotenbori w pionie. Widok z jednego z dachów na tętniącą życiem ulicę jest naprawdę świetny. Modele postaci są bardziej zróżnicowane, szczegółowe i lepiej animowane, tylko algorytm dobierania jest dziwny. Co z tego, że modeli jest sporo, skoro gra potrafi załadować 4-5 tak samo wyglądających osób w jednym miejscu. Normalnie atak klonów lub błąd Matrixa.

Muzycznie i aktorsko to nadal ta sama górna półka, do której przyzwyczaiły mnie poprzednie odsłony. Nawet utwór odtwarzany w głównym menu robi ponure wrażenie i zwiastuje zagrożenie czające się być może tuż za rogiem.

Yakuza Kiwami 2 to nadal dobry reprezentant serii, choć trochę słabszy od poprzednika. Fabuła zamiast trzymać się prostej konstrukcji wydaje się gmatwać na siłę, a niektóre ze zmian oraz rozłożenie zawartości nie zawsze się sprawdzają. Mimo to, jeśli graliście w Zero i Kiwami, YK2 jest pozycją obowiązkową, gdyż domyka multum istotnych wątków i choćby dlatego warto zagrać w kolejną odsłonę przygód Smoka Dojimy. Moja ocena: 4+.

niedziela, 8 maja 2022

Yakuza: The Stage Play

Po raz pierwszy na blogu opiszę wrażenia ze sztuki teatralnej… i to jakiej! Nie mówimy tu o kółku teatralnym założonym przez fanów, tylko pełnoprawnej, oficjalnej adaptacji, w którą władowano sporo wysiłku.

Fabuła zasadniczo przebiega zgodnie z tym, co gracze znają z Yakuzy/Yakuzy Kiwami. Da się zauważyć pewne różnice (np. brak retrospekcji Nishikiyamy z okresu, w którym Kiryu był w więzieniu, zaś w ich miejsce sceny, w których dogaduje się z Jingu), ale na tle bałaganu, jaki panował w filmowej wersji te tutaj to raptem drobiazgi. Obsada jest o niebo lepiej dobrana, jeśli nie liczyć dwóch wyjątków: Majimy i Shimano. Ten pierwszy świetnie gra, ale posturą (zwłaszcza przy górującym Kiryu) nikogo nie przestraszy. Shimano stanowi jeszcze większy kontrast, gdyż w oryginale był to jeden z największych bydlaków, a tutaj to zwykły kurdupel. Mimo to aktorsko się sprawdza. Ciekawą zmianą jest wprowadzenie Ryuji’ego Gody, co na tle wydarzeń z Yakuzy 2/Kiwami 2 stanowi cwane nawiązanie i niegłupi sposób na połączenie obu tytułów.

Najbardziej niesamowitą rzeczą jest to, jak bardzo sztuka oddaje naturę gry. Nie mam na myśli tylko popierniczonych bohaterów, ale także szczegóły typu tablice opisujące nowo pokazane postacie, energetyki w trakcie walki, a nawet fragmenty ścieżki dźwiękowej. Świetną robotę wykonano przy dekoracjach oraz przejściach z jednej sceny w drugą. Tak płynnych retrospekcji (i do tego jedna w drugiej) to nawet gra nie miała. Zmienione otoczenie często wykorzystuje te same elementy i aktorów (co w tym drugim wypadku czasami brzmi zabawnie, gdy jeden człowiek w tym samym kostiumie gra dorosłą postać, a za chwilę w ramach retrospekcji wciela się w jej dziecięcą wersję). Całość okraszono tym samym poczuciem humoru, co grę… No może trochę bardziej stonowanym, ale to tylko przez wzgląd na brak zadań pobocznych w fabule.

Yakuza: The Stage Play jest czymś, co bardzo chętnie zobaczyłbym na żywo albo chociaż kupił DVD. Niestety przez wzgląd na barierę językową oraz dostępność płyty wyłącznie na terenie Japonii jedynym (póki co) sposobem na obejrzenie jest zapis na Youtube z angielskimi napisami, którego jakość jest taka sobie. Niemniej jednak sama sztuka jest o niebo lepszą adaptacją od filmu i zasługuje na uwagę. Moja ocena: 5.

niedziela, 1 maja 2022

Ryû ga gotoku: Gekijô-ban

Film znany także jako Like a Dragon lub Yakuza: Like a Dragon stanowi bardzo luźną adaptację pierwszej części serii gier video. Jak bardzo luźną? Cóż…

Gorące lato w Kamurocho, na ulicy wszystkim odbija, a jakby tego było mało, klanowi Tojo wyparowało 10 miliardów jenów z banku. Serio, to są założenia. Nie ma tutaj głównego bohatera jako takiego. Po prostu pokazuje się widzowi poszczególne wątki, do których należą: dwóch przestępców trzymających pracowników banku jako zakładników (bo próbowali obrabować placówkę, ale okazało się, że w tej nie ma pieniędzy) oraz oddział policji, który na nich dybie; młoda para, która wpada na pomysł okradania miejscowych sklepów i im podobnych, bo dziewczyna potrzebuje dużej ilości gotówki; Kiryu, który wyszedł z więzienia i próbuje odnaleźć matkę napotkanej dziewczynki, Haruki; zawodowy zabójca polujący na jednego polityka i Majima polujący na Kiryu. Do tego dochodzą postacie z pobocznymi rolami, jak Date, Yumi i Nishikiyama. Tak – w grze są to kluczowi bohaterowie, którzy mają zdecydowanie więcej czasu antenowego niż 5 minut i sporą role do odegrania. Tutaj sprowadza się ich do krótkiej obecności lub wzmianek.

Gdyby patrzeć na ten film przez pryzmat wierności oryginałowi, wypadłby gorzej niż Wiedźmin od Netflixa. Nic tu się kupy nie trzyma, ze 3 wątki są niepotrzebne, reszta spłycona i wszędzie panuje chaos nie pozwalający skupić się na niczym. Mało tego, w tej wersji tak naprawdę wydarzenia z Yakuzy mogłyby w ogóle się nie wydarzyć, bo główny zły (który tutaj w zasadzie nie jest ani główny, ani specjalnie zły – po prostu jest) ginie w innych okolicznościach. Sprawia to trochę wrażenie, jakby fabuła działa się obok postaci. Z rzeczy, które nie tyle się zgadzają, co oddają klimat gry, należy wymienić walki (włącznie z takimi elementami jak płomienie na postaciach i energetyki przywracające zdrowie), zachowanie i dobór aktora grającego Majimę (bo wygląd już nie do końca, nawet opaska jest nie na tym oku), Harukę i absurdalną atmosferę niektórych scen. W takim wariancie zasługuje na ocenę: 2.

Jest jednak druga strona medalu. W momencie, gdy przestałem przejmować się poziomem adaptacji, Like a Dragon zaczął kojarzyć mi się z Pulp Fiction, tylko opowiedzianym chronologicznie. Zamiast na bohaterach gry skupiałem się na obu duetach przestępców, którzy próbują coś ugrać w tej porąbanej rzeczywistości. W takim wariancie film przypomina komedię do chwili, w której przestaje być śmiesznie. Ta ostatnia robi największe wrażenie, bo o ile w przypadku Kiryu to kuriozalne, że on nie ma wpływu na rzeczywistość (w przeciwieństwie do gry), o tyle w przypadku nowych postaci to właśnie to przeżucie i wyplucie, a następnie ignorowanie przez otoczenie zdołało mnie zaskoczyć. W tym wariancie dałbym: 4-. Warto jednak podkreślić, że nawet z tej perspektywy filmowa Yakuza może być niestrawna, bo humor jest specyficzny, fabuła nadal chaotycznie skacze od sceny do sceny, a brak konsekwencji (są np. ludzie ginący od 1 strzału, a inni przeżywają dziesięć razy tyle przyjętych obrażeń) może zirytować. Niemniej jednak warto spróbować choćby w ramach eksperymentu.