niedziela, 28 czerwca 2020

Young Justice: Outsiders

Gdy ten sezon dobiegł końca, moją pierwszą myślą było: Co ja, do cholery, obejrzałem? Zazwyczaj tego pytania używam, gdy zaliczony materiał jest mocno popierdzielony albo tak słaby, że zachodzę w głowę, jak w ogóle dopuszczono do jego realizacji. W tym wypadku stawiam to pytanie, bo jestem zaskoczony, że w dobie licznych średnich i słabych produkcji o trykociarzach komuś udało się stworzyć coś tak dobrego.

Outsiders kontynuują wątki rozpoczęte w Invasion i dorzucają drugie tyle od siebie. Sami Outsiders to nowa grupa działająca w oderwaniu od Justice League, stąd też nazwa. Niejako zastępuje Young Justice, którzy awansowali na pełnoetatowych mentorów. Jakby tych roszad było mało, Batman i kilka osób opuszcza Justice League. Black Lightning szyderczo nazywa ich Batman Incorporated przez resztę sezonu. Jest to o tyle zabawne, że Batman faktycznie miał taką „firmę” w komiksach. Ba, to była cała osobna linia wydawnicza ukazująca się równolegle do np. Detective Comics, Dark Knight, Batman, czy Batman Eternal. Takich smaczków jest więcej. Z nowych wątków należy przede wszystkim wspomnieć te związane z tworzeniem i handlem metaludźmi, które mają swój początek w Markovii. Jeśli ktoś na te słowa ma jakieś przebłyski, że gdzieś już to widział, nie pomyli się. Wypisz, wymaluj trzeci sezon Black Lightning emitowany w tym samym roku, co Outsiders.

Czym więc Outsiders zasłużyli sobie na uznanie w moich oczach? Niekoniecznie fabułą, gdyż ta nie odbiega od standardów superhero, niezależnie, czy mówimy tu o polityce à la Lex Luthor, kosmicznych przepychankach z Darkseidem, czy spiskach Vandala Savage’a. Przede wszystkim klimat. Ten sezon nie oszczędza nikogo, z widzem włącznie. Do tego stopnia, że nie można być pewnym losu żadnej postaci. Jak pierwszy raz zdarzyło się, że kogoś zabito, nie mogłem pozbierać szczęki. Mało tego, w jednym odcinku pojawia się Lobo. Co prawda nie jest to tak krwawa wersja jak w komiksie, ale nadal robi wrażenie. Zwłaszcza w porównaniu z poprzednikiem z Superman: The Animated Series.

Oprócz superbohaterskich wygibasów na opowieść jak zwykle składają się też problemy osobiste wielu postaci o bardzo przyziemnym wydźwięku: szukanie swojego miejsca w społeczeństwie, akceptacji, miłości, poczucie obowiązku, patriotyzm, żałoba i wiele innych. Najważniejsze tutaj jest to, że ten aspekt nie traktuje widza (niezależnie od wieku) jak idioty. Nie mówię, że to podręcznik, według którego należy nauczać norm społecznych, ale podchodzi do tych kwestii dużo bardziej naturalnie i dojrzalej, niż jakakolwiek na siłę zdywersyfikowana seria w Arrowverse. Pomimo, iż jest poważniej, nie brak humoru. Moim ulubionym skeczem była parodia Doom Patrol GO! Łącząca w sobie Teen Titans GO! z Doom Patrol, a najbardziej głupkowate sceny to te z udziałem Guya Gardnera, który jest prawie takim samym dupkiem jak Jason Todd z Titans.

Jeśli koniecznie muszę się do czegoś przyczepić i tym samym postawić minus przy ocenie, to będą to dwie rzeczy. Numer jeden – animacja. Jest w porządku, ale tylko w porządku. Tak jakby cała kasa została władowana w scenariusz i aktorów. Numer dwa – szokowanie. Wspomniałem o dość brutalnych scenach, w których ktoś ginie lub zostaje ranny. Miałem wrażenie, że raz lub dwa zrobiono to już tylko dla samego szokowania, bo nie walnęło mnie to tak, jak na początku.

Young Justice: Outsiders to znakomita kontynuacja poprzedników. Podnosi poprzeczkę nie tylko w obrębie samej siebie, ale i gatunku superhero jako takiego. Jeśli chodzi o seriale w tej konwencji, Outsiders to póki co najlepsze widowisko, jakie można obejrzeć w sezonie 2019-2020 i jedna z najlepszych serii w ogóle. Moja ocena 5 (5- z uwzględnieniem narzekania).

niedziela, 21 czerwca 2020

Life is Strange: Before the Storm

Na starcie zaznaczę, że w tekście pojawi się trochę spoilerów dotyczących pierwowzoru. Kiedy po raz pierwszy grałem w Life is Strange, nie znosiłem Chloe. Dziewczyna miała pretensje do wszystkich o wszystko, choć wiele sytuacji wynikało z jej winy albo było neutralnych, ale ona i tak ten stan rzeczy negowała. Potem przeszedłem tę grę ponownie w ramach odświeżania przed Before the Storm. Zdobyłem się nawet na odrobinę wyrozumiałości i tym  razem to Arcadię szlag trafił. No dobra, to jednak była moja dobra wola, nadal chciałbym jakieś wyjaśnienie oprócz trójcy: martwy ojciec, przyjaciółka wyjechała, przyjaciółka zniknęła. I tak oto trafiłem tutaj.

Nie wiem, ilu z was oglądało jeden z moich ulubionych polskich filmów: Krolla. Jest tam taka rewelacyjna scena, w której grający porucznika Bogusław Linda przysłuchuje się paskudnej wymianie zdań między siostrą Krolla, jego żoną, a najlepszym przyjacielem. Gdy nastaje chwila ciszy porucznik zwraca się do nich: "Panienka jest siostrą Krolla? A pani jego żoną? Hmm… A ty jego najlepszym przyjacielem?” – tutaj następuje mało przyjemny śmieszek z jego strony, po którym twarz momentalnie poważnieje, a porucznik dokańcza: „Zaczynam go rozumieć.” Dlaczego to przytaczam? Bo niemal od razu po ukończeniu pierwszego odcinka perypetii Chloe naszła mnie ta sama myśl.

Akcja toczy się 2 lata po śmierci Williama, 3 lata przed Life is Strange. Chloe jest znaną wśród rówieśników outsiderką. My zaczynamy jej towarzyszyć pewnej nocy, gdy próbuje wbić się na koncert zespołu, który uwielbia. Problem jest taki, że koncert odbywa się na kompletnym zadupiu, a ona nijak nie potrafi ukryć swojego wieku, gdy chce wejść do środka. Kiedy w końcu jej się to udaje, tam spotyka drugą bohaterkę opowieści, owianą w pierwowzorze tajemnicą Rachel Amber. Tutaj warto wspomnieć o nawiązaniu, którego nie da się uniknąć. Before the Storm jest dla Life is Strange tym, czym Fire Walk With Me dla Twin Peaks. Składa się na to: bycie prequelem oraz podobieństwa na linii Rachel – Laura. Paradoksalnie pomimo tak gigantycznego odniesienia zrobiono je dużo subtelniej niż wszystkie drobiazgi razem wzięte w oryginale. Wracając do rzeczy – pierwsze pojawienie się Rachel przyprawiło mnie o WTF? W niczym nie przypominała tego, jak ją przedstawiano w LiS, ale o to chodziło – przykuła uwagę.

Rozgrywka z grubsza naśladuje pierwszą grę. Chloe próbuje poradzić sobie z nową znajomą w swoim życiu, wyrzuceniem ze szkoły oraz zmieniającą się sytuacją w domu – David wprowadza się do niej i Joyce. Zamiast przewijania czasu mamy nową mechanikę: pyskówki. Działa to w ten sposób, że w niektórych rozmowach dziewczyna ma do wyboru specjalną opcję, po której następuje bitwa na argumenty. Wygrana może zmienić nieco bieg wydarzeń lub sprawić, że dialog pójdzie inaczej. Od strony założeń ma to sens – Chloe jest wybuchowa i daje o tym znać przy byle okazji. Od strony prowadzenia postaci mogę powiedzieć, że nie każda z tych wymian zdań mi pasowała. Np. David faktycznie próbował być niekiedy neutralny, tyle że wychodziło mu to bardzo niewprawnie, więc dopierdzielanie mu przy byle okazji wynika raczej z naszej antypatii do niego, a nie z sytuacji.

Co prawda zabrałem się do gry, żeby poznać historię Chloe, ale to Rachel okazała się być tym magnesem, który trzymał mnie przed monitorem. Winszuję autorom tak rewelacyjnej kreacji. Dołożyli starań, abyśmy odebrali ją w całości. Nie tylko ją słychać i widać. W pierwszym odcinku Chloe opisuje również jej zapach. Dziewczyna, wobec której nikt nie pozostaje obojętny. Niektórzy chcą z nią być, inni chociaż w jej otoczeniu, pozostali jej zazdroszczą. Jest jednocześnie idealną uczennicą oraz narwaną nastolatką. Sprawia wrażenie kombinacji wulkanu emocji i spokoju lasu. Potrafi być jak ogień: można się ogrzać, ale i poparzyć. Generalnie jeśli Rachel przypadnie wam do gustu, opowieść wzbudzi w was sporo emocji. W zasadzie w tym wariancie to wy będziecie Chloe – przeżywającą coś nowego, odczuwającą zakłopotanie. Może przez to przypomni wam się coś z waszych nastoletnich lat (np. specyficzne szlajanie się nocą ze znajomymi). W moim przypadku skończyło się na tym, że zwyczajnie wkurzyło mnie zakończenie (w sumie jedna scena i nie związana z wyborami podczas gry). Z jednej strony wiedziałem, do czego dąży prequel. Z drugiej - pokazanie tego podniosło mi ciśnienie, bo tym samym nie pozostawiono miejsca interpretację, że może tę Rachel i tę Chloe czeka inna przyszłość. Ciężko też nie odnieść wrażenia, że autorzy koniecznie chcieli zakończyć BtS takim samym wydźwiękiem, co wspomniany Fire Walk With Me (może nie kadr w kadr, ale wiadomo, o co chodzi). Jednak gdy emocje już opadły, zdałem sobie sprawę, że to był właśnie ten genialny zabieg ze strony twórców: potrafili wywołać gniew z powodu braku happy endu. Rewelacyjnie połączono scenki od szczęśliwej po przerażającą, jakby sami zastosowali się do teorii odnośnie uchwycenia pewnego momentu na fotografii, wysnutej przez Jeffersona w LiS. Takiej akcji się nie spodziewałem. Chapeau bas.

Tutaj jednak dochodzimy do poważnego zgrzytu. Jeśli ani opowieść, ani Rachel nie przekonają was do siebie, zaczniecie lawinowo zauważać braki. Mnóstwo postaci jest słabo poprowadzonych nawet jak na tło, które mają stanowić. Np. Eliot jest kompletnie zbędny, strasznie głupio napisany i jest jeszcze bardziej nachalny od Warrena. Wciśnięto go chyba tylko na rzecz jednej sceny, którą dałoby się zrobić inaczej. Postacie dorosłych też jakoś tak średnio wypadają, o czym niech świadczy to, że względnie normalne są może ze trzy: Joyce, David i Frank… Niestety, ale Dontnod zrobił tu lepszą robotę. Do tego dochodzą uproszczenia narracyjne typu: skąd dana postać wie coś tam, skoro upłynęło mało czasu na rozprzestrzenienie się informacji/plotki, albo fizycznie nie miała możliwości, żeby być w omawianym miejscu. Jest to ten sam kaliber, co w LiS – w momencie gdy zadacie pytanie, dlaczego coś tam, konstrukcja się sypie. Przykład pierwszy z brzegu: Dlaczego Rachel zdecydowała się zabrać Chloe ze sobą w pierwszym odcinku? Bo przekicały jedną noc pod sceną (w grze pada argument o potrzebie towarzystwa, lecz nie uzasadnia wyboru)? Można zwalać na tzw. spontan/impulsywność nastolatków, ale jak się przyjrzeć fabule, to byłoby ich tutaj podejrzanie dużo. I gwarantuję, że takie drobiazgi, które łatwo podważyć, znajdziecie praktycznie w każdym dialogu, np. Rachel doradzająca Chloe, żeby uważała z niedopałkiem, bo może skończyć się pożarem.

Sama Rachel nie wybroni również trzeciego odcinka gry. Ten na każdym kroku robi wrażenie pociętego, skleconego na szybko (do tego stopnia, że to jedyny rozdział, w którym urywało mi się audio tak w dialogach, jak i muzyce), byle pozamykać wątki i nakierować na jedno z trzech zakończeń (dwa zwykłe i jedno ukryte, o które trzeba się postarać). Chyba potem kogoś sumienie trąciło, bo dostaliśmy jeszcze wydłużający grę bonusowy odcinek (w wersji Deluxe) o dniu, w którym Max ma powiedzieć Chloe, że wyjeżdża do Seattle. I tak, to jest ten sam dzień, w którym dowiadujemy się, że William nie żyje. Normalnie po obejrzeniu sceny pogrzebu odniosłem wrażenie, że ktoś chyba chodził na korepetycje do George’a R.R. Martina, bo takiego gnojenia własnej bohaterki to ze świecą szukać gdzie indziej. Na pocieszenie można dodać, że Life is Strange doczekał się kontynuacji w postaci serii komiksów dziejących się po tym, jak nasza decyzja zniszczy Arcadię Bay. Jest tam taki  motyw o skakaniu między liniami czasu. W jednej z nich Max spotyka Chloe i Rachel, którym udało się wyjechać do Los Angeles. Wracając na grunt gry, innym powodem do kręcenia nosem jest trochę głupawy sposób nawiązywania do przyszłości panny Amber. W jednej z pierwszych rozmów ona sama mówi coś w stylu: Nie zdziw się, jeśli któregoś dnia po prostu zniknę. Acha… Prorok jaki, czy co?

Animacja uległa poprawie. Postacie ruszają się bardziej naturalnie, niektóre nawet z wdziękiem, a mimika twarzy wreszcie odpowiada staraniom aktorów. Przez jakiś czas scena pocałunku z Assassin’s Creed: Unity miała opinię jednej z najlepiej zrealizowanych w grach. Cóż, Before the Storm moim zdaniem wypada lepiej. Choć po prawdzie nie jest to zasługa samej animacji, czy modeli postaci. Składa się na to reżyseria całej sceny, o czym przekonacie się przy założeniu, że na nią traficie. Nie sposób przy tej okazji nie pochwalić aktorów, którzy dają z siebie wszystko. Pomimo iż wymieniono całą obsadę z powodu trwającego wtedy strajku, nowa Chloe bardziej przypadła mi do gustu. Inna sprawa, że w tej opowieści dano jej dużo więcej i bardziej różnorodnych sytuacji/nastrojów/scen, więc przez samo to aktorka miała liczniejsze okazje do pokazania swoich możliwości. Z satysfakcją stwierdzam, iż wykorzystała każdą z nich. Muzycznie jest trochę lepiej niż poprzednio. Autorzy nadal celują w ten sam melancholijny nastrój, jednak piosenki i utwory są jakby subtelniejsze, a nie ciągle wyjeżdżające z tekstem, że kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów (pardon, ale właśnie tak kojarzy mi się Obstacles z poprzedniej gry, która zamiast budować nastrój, działa mi na nerwy). Humor jest również mniej nachalny, a nawiązania do popkultury nie walą po oczach tak mocno i nie są przeważnie tak hipsterskie, jak twierdzenie, że Spirits Within to najlepszy film s-f, jaki powstał. Na plus policzę również pewien drobiazg związany ze sterowaniem. W LiS przy zaznaczeniu obiektu należało nacisnąć przycisk myszy i poruszyć nią w daną stronę. Tyle że reakcja na ruch nie zawsze zaskakiwała. Tutaj zamiast ruchu należy nacisnąć klawisz i nie zdarzyło mi się, żeby gra spóźniła się z reakcją choćby odrobinę.

Ocenianie tego tytułu to dziwna sprawa. Jeśli wziąć pod uwagę haj spowodowany emocjami, które pojawiły się, jakbym znowu miał 16 lat, bez gadania daję 5. Jeśli ocenić ten tytuł na spokojnie, ale cały czas wybaczając uproszczenia na rzecz narracji i niedoróby (zarówno fabularne, jak i techniczne), wyjdzie 4. Niestety, jeśli pierwszy tytuł was nie wciągnął, są małe szanse, że Before the Storm zmieni nastawienie. Jedyną poważną różnicą jest tak naprawdę brak warstwy nadnaturalnej, poza tym to wciąż kiczowata opowieść o nastolatkach, które próbują rozkminić swoje miejsce na świecie i poradzić z rzuconymi pod nogi kłodami. I jeśli nie w smak wam nastoletnia drama bez realizmu i z licznymi dziurami w założeniach, ocena końcowa to 3.

niedziela, 14 czerwca 2020

JLA Adventures: Trapped in Time

Lubię proste, trykociarskie naparzanki oraz motyw podróży w czasie. Takiej kombinacji nie da się zepsuć, zwłaszcza jeśli biorą w niej udział lubiane postacie, prawda? PRAWDA?!

JL i Legion of Doom ponownie wzięli się za łby. W finale potyczki Lex Luthor przepada jak kamień w wodę (dosłownie). Superman i spółka dochodzą do wniosku, że takiego numeru nie przeżyje nawet Lex, więc odpuszczają sobie szukanie jego ciała. 1000 lat później okazuje się, że po drodze znaleziono zamrożonego Luthora. Postanowiono pozostawić go w lodzie i wrzucić jako eksponat do muzeum z pamiątkami po innych złolach pokonanych dawno temu. Na mrożonkę trafia dwójka dzieciaków, którym marzy się kariera superbohaterów. Karate Kid (tak, jeden z nich nazywa się Karate Kid) popisuje się przed koleżanką, a w efekcie rozwala bryłę lodu z Luthorem w środku. Lex szybko ogarnia, że podróż w czasie jest możliwa i zamierza zmienić wydarzenia tak, by JL nigdy nie powstała. Młodziki ruszają za nim i trafiają do naszych czasów.

Coś, co powinno być zarysem fabularnym stanowi tak naprawdę 1/3 krótkiego seansu. Trapped in Time trwa poniżej godziny i szczerze mówiąc – całe szczęście. Opowiadana historia nie bazuje na żadnym komiksowym wątku i niestety, nie wyszło jej to na zdrowie. Od samego początku jesteśmy karmieni bzdurami i sztampą. Bzdurami, bo nawet w obrębie tak prostej historii poczyniono wtopy, np. Luthor zamierza usunąć Clarka zaraz po jego przylocie na Ziemię. Pomysł jak pomysł, tylko że w ekipie Legion of Doom jest Bizarro, którego egzystencja jest uzależniona od obecności Supermana i jakoś nikt nie protestuje. Sztampa, bo od pierwszej sekundy obecności Karate Kida na ekranie wiadomo, kto będzie odpowiedzialny za ten cały bajzel. Efektem końcowym jest opowieść skierowana… w zasadzie do nikogo. Młodszego widza, który nie kojarzy postaci, w ogóle nie będzie obchodziło, co się wydarzy. Zaś starszy widz, jeśli zechce obejrzeć coś o podróży w czasie w uniwersum DC, wybierze The Flashpoint Paradox.

Animacja jest w porządku, choć projekty postaci takie sobie. Aktorsko jest ok, lecz pomimo znanych nazwisk nikt się nie wyróżnia. Walki i akcja mogą być, pod warunkiem, że mamy 10 lat. No chyba tylko czasu trwania nie mogę się przyczepić, bo przy tej jakości niecała godzina to ogromny plus.

JLA Adventures: Trapped in Time to dolna warstwa stanów średnich. Film wydaje się być zrobiony na szybko, nie wiadomo po co i dla kogo. Zarówno dzieci, jak i dorośli mają mnóstwo alternatywnych tytułów. Ten można obejrzeć tylko, jeśli to jedyna płyta/nośnik z filmem w całym województwie. Moja ocena 3-.

niedziela, 7 czerwca 2020

Sala samobójców: Hejter

Wahałem się, czy napisać o tym filmie. Z jednej strony nie przepadam za oryginałem, z drugiej sequel zapowiadał się bardzo współcześnie i na czasie. W oryginale przeszkadzało mi wszystko oprócz gry aktorskiej i rozwiązania w postaci ucieczki w wirtualny świat. Poruszony problem dotyczył postaci i otoczenia, które w ogóle do mnie nie przemawiały. Do tego przedstawiono go w sposób pobieżny, kojarzący mi się z przestarzałymi podręcznikami (wedle których na każdy incydent trzeba spisać protokół, ale co dalej – tego podręcznik nie powie) do pedagogiki.

Żeby było śmieszniej, Hejter w założeniach jest dość podobny. Główny bohater popełnia wtopę, przez co wylatuje ze studiów (z czego nie będę go usprawiedliwiał – należało mu się), a jakby tego było mało to jest jeszcze „odpychany” przez swoje środowisko z powodu swojego pochodzenia (chłopak ze wsi, nieobyty i z dziwnym zachowaniem). I na tym podobieństwa się kończą. Dominik Santorski (bohater pierwszej części) szamotał się jak głupi, bo nie potrafił poradzić sobie z brakiem akceptacji. Natomiast Tomek Giemza (bohater Hejtera) od tego momentu zyskuje coraz większą kontrolę, którą wykorzystuje do zemsty. Zemsty, która odbija się echem nie tylko w jego najbliższym otoczeniu, ale na dużo większą skalę.

Sposób, w jaki Tomek manipuluje wszystkimi oraz jak porusza się między różnymi warstwami społeczeństwa będzie przywodził na myśl Utalentowanego pana Ripleya z Mattem Damonem. Mamy środowiska studenckie, polityczne, korporacyjne, zwykłych użytkowników Internetu, zwykłych obywateli wkurzonych na coś itd. Tym samym obraz jest dużo bardziej uniwersalny od poprzednika. Tomek jest nie tylko łącznikiem, pokazuje też widzowi, jak bardzo te grupy są od siebie współzależne i nie zdają sobie z tego sprawy, a także ile zła można wyrządzić przy odpowiedniej determinacji oraz inteligencji.

Aktorsko jest bardzo dobrze. Maciej Musiałowski w roli Tomka robi świetne wrażenie i potrafi przyprawić o ciarki. Reszta obsady również daje radę, choć nie zapada tak w pamięć.

Nie podobały mi się dwie rzeczy. Po pierwsze – nawiązanie do Sali samobójców. Hejter mógł się obyć zarówno bez tego tytułu, jak i wątku – tylko by na tym zyskał. Zwłaszcza że fabularnie dałoby się to zrealizować inaczej i nawet z uwzględnieniem postaci Santorskiej znanej z pierwowzoru. Po drugie – zabrakło dodatkowych informacji dotyczących Tomka. Na samym początku wiadomo, że źródłem jego frustracji jest wykopanie z uczelni oraz wyższość, z jaką traktują go „elyty”. Problem pojawia się, gdy po raz pierwszy przychodzi do Krasuckich, z którymi to ponoć łączy go pozytywna przeszłość. Przez co nie wiadomo, dlaczego zostawia telefon na podsłuch, a to właśnie ten motyw początkuje efekt pędzącej kuli śnieżnej. Wychodzi na to, że jedno spotkanie po latach wystarczyło, by to zainicjować w trybie natychmiastowym.

Hejter nie jest ostoją realizmu. Wiele rzeczy traktuje umownie i równie pobieżnie (ot, niektóre ugrupowania są zawsze skrajne, bo łatwiej w ten sposób o konkretny ton narracji), co poprzednik. Jednak dzięki skali, uwzględnieniu różnych środowisk oraz wątków, które istotnie mają miejsce (lub są bardziej prawdopodobne) w rzeczywistości (tytułowe hejtowanie), wypada bez porównania lepiej. Pomaga mu też klimat intrygi i lekkiego thrillera. Moja ocena: 4.