niedziela, 28 kwietnia 2024

The Crow: Wicked Prayer

Pomimo całej mojej sympatii do Kruka 3 zdawałem sobie sprawę, iż ogólnie nie jest to lubiana odsłona. W moim przekonaniu oznaczało to, że kolejnej nie ma co oczekiwać. Naturalnie, przy jednej z wizyt wypożyczalni mocno się zdziwiłem. Ale to i tak nic w porównaniu z „niespodzianką”, jaką była zawartość płyty.

Kruk 4 to opowieść o zemście Jimmy’ego Cuervo, który został zamordowany wraz ze swoją dziewczyną przez gang Jeźdźców Apokalipsy. Jest to początek rytuału, który ma zapewnić przywódcy gangu nieśmiertelność.

Jasna cholera, od czego tu zacząć… Może od tego, że jest to kolejna adaptacja w serii. Przynajmniej w teorii. Faktycznie istnieje książka pod tym samym tytułem, ale raz że dupy nie urywa, a dwa, że film bierze z niej chyba tylko tytuł i miejsce akcji. Po czym robi wszystko, by efekt końcowy był gorszy od literackiego pierwowzoru.

Niezgodność z materiałem źródłowym to naprawdę najmniejszy problem Kruka 4. Dobra, do rzeczy. Akapit opisujący fabułę może wydać się podejrzanie krótki, ale to tylko dlatego, że ten film jest zbyt durny, by pamiętać o jakichkolwiek niuansach fabularnych. Jest ich całkiem sporo: motywacje poszczególnych członków gangu do siania zniszczenia, przepychanki między górnikami i rdzennymi mieszkańcami tych ziem, kryminalna przeszłość Jimmy’ego wiążąca go z głównym złolem, czy wreszcie aspekt duchowy, do którego odnoszą się niektóre z postaci. Antagoniści to podręcznikowy przykład kiczowatego przedstawienia satanizmu na jakimkolwiek ekranie. Jest to tak idiotyczna interpretacja, że śmiało można ją podsumować cytatem ze Spawna: „How come God hogs up all the good followers, and we get all the retards?” Skala poszczególnych wydarzeń jest śmieszna, bo np. w przypadku rzekomo ogromnych protestów przeciwko zamykaniu kopalni po jednej stronie ustawia się może z 9 chłopa, po drugiej z 6. Zero obstawy policji. Zapchana nocą knajpa to 4 klientów i barman, itd. Całość ma niby stanowić jedną okolicę, ale każde z odwiedzanych miejsc wydaje się być oderwane od pozostałych. Chyba tylko warstwa duchowa jest względnie konsekwentnie prowadzona przez cały czas trwania. Choć prowadzona to lekkie nadużycie. Sprowadza się do tego, że raz na X minut ktoś bełkocze coś o Kruku, a na koniec Danny Trejo podryguje w rytualnym „tańcu”, by wskrzesić ptaka zabitego przez antagonistów i tym samym przywrócić moc mścicielowi.

Dobór aktorów to jedna z największych zagadek tej odsłony. Odniosłem wrażenie, iż dla większości z nich było to jakieś rozdroże na ścieżce zawodowej. Kariera Edwarda Furlonga nie rozwinęła się za dobrze po tym, jak zaliczał kolejne problemy z uzależnieniami. Tara Reid nigdy wybitna nie była, co tutejszy występ podkreśla. Obstawiam, że jest to jedna z ról wziętych, by zarobić jakąkolwiek kasę po tym, jak wyleciała z obiegu serii American Pie na 12 lat. Marcus Chong (Tank) też chyba nie miał nic lepszego do roboty po wywaleniu z serii Matrix (zagrał tylko w jedynce). Yuji Okumoto znany z roli Chozena w Karate Kid 2 i Cobra Kai nie ma nawet z kim konkretnie powalczyć. Danny Trejo oraz Dennis Hopper są tam wyłącznie po wypłatę. Podejrzewam, że najmniejszą czkawkę po Wicked Prayer miał David Boreanaz, bo czasowo to filmidło wpisuje się dokładnie w przedział między ostatnim odcinkiem Angela, a pierwszym Bones, w którym DB grał przez 12 sezonów.

Ne Edwarda Furlonga muszę jeszcze trochę popsioczyć. Abstrahując na moment od warsztatu aktorskiego, sam jego wybór jest co najmniej dyskusyjny. Postać Kruka w przypadku dużego i małego ekranu wymaga konkretnej aparycji (jeszcze minie sporo czasu, zanim ktoś wpadnie na to lub dojrzeje do tego, aby zaadaptować The Crow: Curare, który ten problem pomija) i jako takiej sprawności. Mark Dacascos, 175 cm wzrostu, walczył i ruszał się najwięcej. Eric Mabius, 178 cm wzrostu, trochę ruchu, może jeden bieg. Ruszał się raczej jak czołg, bo był świadom swojej nieśmiertelności praktycznie od razu. Vincent Pérez, 182 cm, walki może niespecjalnie efekciarskie, ale ruszał się szybko. Brandon Lee, 183 cm, szybki, sprawny, efekciarski i w szczytowej formie. Na scenę wchodzi Edward Furlong, 168 cm, wyniszczony przez nałogi i lekko przy sobie. Żeby podbudować wizerunek, nosi buty na bardzo grubej podeszwie. Rusza się tak topornie, że nawet w słabych scenach akcji (o czym za chwilę) nie da się tego ukryć. Na deser – jego makijaż Kruka sprawia, że on sam wygląda jak nieudany cosplay którejś z ról Heleny Bonham Carter.

Sceny akcji to farsa. Jest taka seria filmów z Liamem Neesonem, Taken, której niektóre odsłony cieszą się dużą popularnością pomimo stosowania patentów 15 ujęć w ciągu 6 sekund przeskakiwania przez płot (nie, nie żartuję). Wyobraźcie sobie, że Kruk 4 podbija stawkę! Co prawda nie ma tylu ujęć na jedno kopnięcie, ale za to robi je w slow motion! I nie mam na myśli wyłącznie walk wręcz, tyczy się to każdej sceny, która ma tempo szybsze od spaceru. Nie wiem, czy reżyser nie potrafi stworzyć scen akcji, czy robi to specjalnie, by maskować braki w kondycji aktorów, a może by sztucznie wydłużyć seans? Ot, zagwozdka.

Przebieg fabuły to również amatorszczyzna. Zanim dojdzie do czegokolwiek związanego z zemstą, mija 30 minut z 99. W ramach ekspozycji widzimy dosłownie wszystko, przez co retrospekcje Jimmy’ego służą tylko postaci, widzowi są zbędne i marnują czas. Osoby rozeznane w popkulturze po rzucie okiem na nazwiska zorientują się, że Oscara to tu nikt nie zdobędzie. Ba, przy tak słabym scenariuszu i dialogach nawet ci średni aktorzy zaprezentują wyłącznie żenadę. Tę ostatnią uzupełnia kompletny brak chemii, słabe kostiumy i montaż w wykonaniu kogoś, kto miał wyjątkowo paskudny dzień lub tydzień, bo chyba nawet klisza trzymała się kupy na słowo honoru.

The Crow: Wicker Prayer jest oceniany obecnie jako najgorsze, co spotkało franczyzę, a są przecież słabe gry, niewiele lepsze książki i sporo średniackich komiksów (niestety do poziomu oryginału zbliżyły się tylko nieliczne kontynuacje). Komu polecić Kruka 4? Wyłącznie ekipom lubiącym oryginał, które chcą się upodlić alkoholem i spędzić miły wieczór poprzez nakręcanie głupawki. Moja ocena: 1+, gdzie plus daję za umiejętność zebrania niegłupiej ekipy i spektakularne spieprzenie sprawy.

niedziela, 21 kwietnia 2024

The Crow: Salvation

Rok po skasowaniu serialowego Kruka światło dzienne ujrzał trzeci film: The Crow: Salvation. Zabawna sprawa wyszła z jego premierą. Przez wzgląd na słaby odbiór podczas pokazów testowych wytwórnia zadecydowała, by film wypuścić od razu na kasetach/płytach. W Polsce ktoś miał inny pomysł. Pamiętam, jaki byłem zadowolony, że dorwałem Salvation na kasecie VHS. Obejrzałem go najpierw w domu, następnego dnia z kumplem i ruszyłem oddać kasetę do wypożyczalni. Jakież było moje zdziwienie, gdy po drodze zauważyłem plakat na słupie, a na nim informację, że Kruk 3 jest grany w kinie… Nawet przez moment zawahałem się, czy nie pójść, ale byłby to trzeci seans w ciągu dwóch dni, więc odpuściłem.

Salvation nie jest specjalnie lubianym filmem w serii, ale ja mam do niego sentyment. Mimo tego, iż z jednej strony niemal bezczelnie kopiuje pierwszą odsłonę, to jednak z drugiej dwoi się i troi, by jej nie przypominać. Najbardziej oczywistą kopią jest powielenie motywu zemsty za zabójstwo ukochanej. Nieco mniej w oczy, ale nadal rzucają się odpowiedniki postaci, nawet ich liczba się zgadza. I to jest w zasadzie jego najsłabszy aspekt – kopia wypada nieporadnie. Np. sceny w retrospekcjach niby miały być romantyczne, a są głupiutkie i nieco żenujące. Antagoniści mają być zwyrodnialcami, ale wszystko jest ledwie zasugerowane lub stonowane.

Najmocniejszą stroną są elementy odróżniające Salvation od poprzedników. Dziewczyna głównego bohatera zostaje zamordowana 3 lata przed akcją filmu, zaś widzowie zostają świadkami paskudnej egzekucji Alexa w świetle prawa. O ile twórcy od samego początku dają do zrozumienia, kto jest antagonistą, o tyle nie mówią tego wprost (choć dosłownie po jednym ujęciu i doborze aktorów można się domyślić), dzięki czemu dało się z tego zrobić istotną część fabuły. Zresztą nawet tutaj zawarto ciekawy zabieg. Pośród łotrów kryje się osobnik bezpośrednio odpowiedzialny za wrobienie Corvisa w zabójstwo dziewczyny. Sęk w tym, że widać tylko jeden jego charakterystyczny element, o którym pozostali nie mają pojęcia, więc naprawdę są przekonani, że Alex coś sobie ubzdurał. Dzięki temu po odhaczeniu oczywistej pierwszej tajemnicy możemy skupić się na tej drugiej stanowiącej motor napędowy zemsty.

Następnym odstępstwem od poprzedników jest finał. Poprzednio przeciwnicy starali się pozbawić Kruka mocy i/lub ją przejąć. Tutaj chcą wyłącznie odciąć mściciela od jego mocy by… zabić go ponownie. Ok, brzmi podobnie, ale sposób, w jaki przegrywają jest zgoła inny. Można to wręcz podciągnąć pod bardzo współczesny termin: samozaoranie. Dzięki czemu ostatnia śmierć daje dużo więcej satysfakcji niż los takiego Judah Earla.

Ostatnią ciekawostką są dwie sceny odnoszące się do gatunku, jaki przypisuje się serii – horroru. Zaraz po ucieczce z kostnicy, gdy Corvis odkrywa swoje poprzednie życie, następuje scenka nakręcona i udźwiękowiona jak horror o potworze, zaś w finale, gdy postać Kirsten Dunst chowa się przed jednym z oprawców, mamy prawie klasyczny slasher.

Aktorsko jest w porządku. Kruk 3 to film, dzięki któremu odkryłem Waltona Gogginsa – faceta, który niezależnie od poziomu widowiska zawsze daje z siebie 100% i często można go znaleźć w nietuzinkowej roli. Eric Mabius dobrze spisuje się jako ofiara spisku i jeszcze lepiej jako Kruk. Tylko w niektórych ujęciach jego makeup sprawia, że usta wyglądają, jakby je ktoś napompował lub miały bliskie spotkanie trzeciego stopnia z pszczołą. Jedyny szkopuł to obecność Williama Athertona, któremu dano niewiele do roboty. Zasługiwał na większą rolę.

Dźwiękowo, zwłaszcza przy przelotach/przejściach, widać inspirację pierwszym The Crow. Przez co muzyka wpada w ucho bardziej niż powinna, bo sama w sobie jest tylko ok. Natomiast ponownie podkreślę, jak dobrze wypadły scenki à la horror. Jest to zasługa właśnie podłożonych utworów.

Jest jeszcze sporo kreatywnych drobiazgów, jak np. Alex regenerujący się po strzale w usta. Regenerację obserwujemy… od wewnątrz. Fakt, efekt komputerowy nie prezentuje się dziś najlepiej, ale nie jest najgorzej i nadal należą się gratulacje za sam pomysł.

Przeciwnicy tego tytułu na pewno wytkną liczne potknięcia, bo te faktycznie potrafią bić po oczach. Słaby pomysł z maską przy egzekucji na krześle elektrycznym; antagoniści nie poznający Alexa, który w przeciwieństwie do Erica wrócił od razu, a nie po roku (no chyba że przez 3 lata między zabójstwem Lauren, a egzekucją chłopaka nie widzieli go ani razu); montaż przemieszczania się sugerujący, iż Corvis zamienia się w kruka; miejscami bezsensowna pirotechnika (choć sama w sobie efekciarska); śmierć ostatniego złola w miejscu, które nie powinno być dostępne. To tylko kilka z brzegu. Jednak po zaangażowaniu się w akcję zupełnie mi nie przeszkadzały.

The Crow: Salvation ma swoje za uszami, ale w moich oczach to całkiem dobra odsłona. Nie ma problemów z tempem i pocięciem, jak City of Angels, nie jest tak grzeczny jak Stairway to Heaven. Wbrew pozorom jego klimat jest bliski komiksom wydanym już po oryginalnym The Crow. Trochę kopiuje, ale na tym nie poprzestaje. Jeśli przymknąć oko na okazjonalne kiczowatość oraz brak logiki nawet w obrębie tego uniwersum, Kruka 3 da się lubić. Moja ocena: 4-.

niedziela, 14 kwietnia 2024

The Crow: Stairway to Heaven – Season 1

Gdy Miasto Aniołów okazało się finansową porażką, postanowiono spróbować innego podejścia. Wrócono do historii Erica Dravena, produkcję przerzucono do Kanady i obniżono kategorię wiekową do PG-13. Rezultatem miał być serial przystępny dla większej liczby widzów. Brzmi znajomo? Tak, kłania się powtórka z serialowego RoboCopa.

Jako dzieciak, który na Polsacie dostał po prostu więcej Kruka, byłem zafascynowany serialem i kilkoma nowymi koncepcjami. Jako dorosły, który wrócił do Stairway to Heaven po latach, męczyłem się przez 2/3 seansu. Zacznę od pozytywów.

Po pierwsze: dzięki temu serialowi odkryłem Marka Dacascosa, świetnego ekranowego mordoklepę, którego rola w Only the Strong (wraz z Tekkenem 3) sprawiła, że ćwiczyłem Capoierę przez kilka lat. Wspomniany film miał być trampoliną do szczytu sławy, ale niestety jego słaba promocja, która nałożyła się na okropną adaptację Double Dragon, przyczyniła się do wyhamowania kariery. Nadal był chwalony właśnie za Kruka oraz późniejsze Braterstwo wilków, ale nigdy nie osiągnął rozpoznawalności kalibru Chucka Norrisa lub Jean-Claude Van Damme’a, a szkoda.

Po drugie: w serii przewija się kilka pomysłów zarówno zaczerpniętych z komiksów, jak i całkiem autorskich. Do tych pierwszych należy obecność Skull Cowboya oraz żeńskiego Kruka. To ostatnie przypisuje się inspiracji serią The Crow: Flesh & Blood, ale jest to tak ogólnikowy pomysł, że nie wiadomo, ile w tym prawdy. Natomiast autorskim patentem jest przeciwieństwo Kruka: Wąż – zły człowiek zabity przez Kruka, wskrzeszony przez węża, z podobnym zestawem mocy. Motyw z odkupieniem win lub przywróceniem równowagi w otoczeniu również jest niczego sobie. Tylko tu popełniono jeden z najgłupszych błędów, jakim było owinięcie tego wszystkiego wokół historii Erica Dravena i Shelly Webster.

Oryginalny Kruk był jak celny cios w gębę. Zemsta miała być krótka, zwięzła i do sedna. Do tego równie okrutna, co los, jaki spotkał niedoszłych nowożeńców. Teraz wyobraźcie sobie ugrzecznienie tej historii, rozciągnięcie jej na 22 odcinki oraz wrzucenie schematu łotra tygodnia. Taki opis nawet w połowie nie odda stopnia rozwodnienia filmu. Eric i Shelly byli przedstawieni jako dobrzy ludzie. Pani Webster była nawet zaangażowana społecznie, bo to z jej inicjatywy powstała petycja sprzeciwiająca się eksmisji z budynku Top Dollara. W serialu ta sama para niby jest przedstawiana tak samo, ale potem z jakiegoś powodu zamiast wymierzać sprawiedliwość Eric musi naprawiać świat… Jasne, bez tego nie byłoby serialu, ale czy w takim razie nie lepiej stworzyć nowego i bardziej szemranego protagonistę? Nie musi to być od razu Earl Jasona Lee, ale cokolwiek usprawiedliwiającego taki pomysł. Na pewno nie był to Draven. Stąd też właśnie takie kwiatki jak Węże – straszak na głównego bohatera.

Działanie mocy Kruka też jest jakieś dziwne. „Tryb” mściciela odpala się, gdy Eric jest w podbramkowej sytuacji (z postrzeleniem włącznie). Na twarzy magicznie pojawia się makijaż, Dravenowi zmienia się osobowość i zaczyna tłuc złoli. Później wychodzi na jaw, iż krucze alter ego to dosłownie druga osoba. Jest nawet odcinek, w którym Eric jest podzielony na śmiertelnego siebie i nieśmiertelnego Kruka. Do tego więcej ludzi ma świadomość istnienia takiego powrotu zza grobu. Dowiadujemy się o całych frakcjach próbujących poznać moce lub przetransferować swoją duszę do ciała mściciela z myślą o wiecznym życiu.

Jeśli myśleliście, że ta warstwa zaczynała być dziwna, to przy następnej oplujecie się piciem. Odstawcie, co tam macie. Jako że przedział czasowy został rozwleczony, a właścicielem budynku nie jest już Top Dollar, Eric nawet w swej nieumarłej formie musi pamiętać o takich przyziemnych sprawach jak czynsz, praca. Musi też tłumaczyć się policji ze swojego powrotu. Ba, jest to tak problematyczne, że wręcz staje przed sądem oskarżony o zabójstwo Shelly!

Mark Dacascos jako Eric i Kruk dobrze się spisuje. Katie Stuart wypada przyzwoicie jako Sarah, a i Lynda Boyd w roli matki ma kilka niezłych scen. Z nowych postaci najbardziej w pamięć zapadają Christina Cox jako Jessica Capshaw oraz Bobbie Phillips jako Hannah Foster (żeński Kruk). Czasem można się uśmiechnąć, gdy wyłapie się jakiś występ gościnny (a trochę ich jest, ot, choćby Corey Feldman), ale to tyle. Cała reszta obsady, ze wskazaniem na pozostałe postacie znane z filmu, to aktorstwo niskich lotów, drewniane i nie pozostawiające złudzeń co do tego, z jakiej jakości show mamy do czynienia. Najbardziej „wykastrowani” zostali Top Dollar wraz z całą świtą (zredukowaną do trzech pomagierów).

Wisienką zwieńczającą ten eksperyment kulinarny jest urwanie serialu po pierwszym sezonie. Jeśli jakimś cudem zdołaliście zaangażować się na tyle, iż mielibyście ochotę na więcej – macie pecha. Pomimo ponoć niezłych recenzji i odpowiednio wysokiej oglądalności, prawa do serii zostały sprzedane, zaś jakiekolwiek plany na dalszy ciąg wyrzucono do kosza.

Czy w dzisiejszych czasach warto zawracać sobie głowę The Crow: Stairway to Heaven? Jeśli przez wszystkie 22 odcinki będzie notorycznie zmieniać w myślach imiona postaci, by nie przypominały wam filmu, nie przeszkadza wam rozwodniona atmosfera na rzecz niższej kategorii wiekowej oraz urwane zakończenie, a także akceptujecie serię z całym dobrodziejstwem taniego i kiczowatego inwentarza, możecie odpalić jakiś odcinek. Przy czym muszę podkreślić, że na samym początku Kruk trzyma się filmu i nie bardzo wie, co z tym fantem zrobić oprócz wspomnianego łotra tygodnia. Autorzy zaczynają mieszać w fabule gdzieś w okolicach 8 odcinka i po nim można się spodziewać ciekawszych rzeczy (polecam odcinki z Hannah). W tym wariancie podpartym odrobiną mojej nostalgii i kibicowaniem Dacascosowi Stairway to Heaven dostaje ode mnie: 3.

niedziela, 7 kwietnia 2024

The Crow: City of Angels

Ashe Corven i jego ośmioletni syn Danny zostają zamordowani na rozkaz lokalnego mafiosa, Judah Earla, gdyż byli świadkami egzekucji w wykonaniu jego podwładnych. Zaraz potem znana z pierwszej części Sarah zaczyna miewać sny o kruku sprowadzającym Ashe’a zza grobu, by ten mógł dokonać zemsty.

Kruk 2 jest pierwszym Krukiem, jakiego oglądałem. Powód był prozaiczny: w erze wypożyczalni kaset video jedynka była wiecznie wypożyczona, więc brat cioteczny wziął dwójkę na weekend (sam jej wcześniej nie widział). Ja coś tam o Kruku wiedziałem z czasopism o grach komputerowych i byłem ciekaw. Seans zrobił na mnie wrażenie, choć widziałem, jak brat kręci nosem. Bez wdawania się w szczegóły powiedział tylko: jedynka była lepsza. O tym dopiero miałem się przekonać.

Okoliczności powstania tego filmu to droga pod górkę prawie porównywalna z oryginałem, choć nie chodziło o śmierć kogoś z obsady. Tym razem kłody pod nogi rzucał producent. Samo powstanie sequela nikogo nie dziwiło. Jedynka była popularna, trzeba było kuć żelazo, póki gorące. Choć widzowie zapewne zastanawiali się, jak można kontynuować tak zamkniętą historię.

Reżyser, Tim Pope, oraz scenarzysta, David S. Goyer, podobno dokładali wszelkich starań, by City of Angels oprócz motywu zemsty zza grobu miało jak najmniej wspólnego z pierwowzorem. Studio chciało inaczej. Np. to powracająca Sarah miała być Krukiem, ale studio uparło się na sobowtóra Brandona Lee. Prace rozpoczęto w 1995, natomiast premiera miała miejsce w sierpniu 1996. Nie adaptowano żadnego z komiksów, gdyż nowe opowieści zaczęto publikować tego samego roku (w tym, o ironio, komiks na podstawie filmu). Niestety, po skończonych zdjęciach film trafił do montażowni, gdzie bez wiedzy reżysera producenci Bob i Harvey Weinstein przemodelowali widowisko tak, by strukturą przypominało The Crow. Zmieniono kolejność scen (przez co niektóre ze zwykłych stały się retrospekcjami), wycięto ponoć ze 20 minut materiału z tej wersji (a podobno była jeszcze jedna, dłuższa, trwająca 180 minut).

Najgorsze jest to, że w efekcie końcowym widać zalążki tego, że ktoś chciał zrobić coś nowego. Po pierwsze – nie powielano schematu zabójstwa młodej pary. Rodzic mszczący się za śmierć dziecka to równie mocny motyw. Vincent Pérez w roli ojca i mściciela wypadł bardzo dobrze. Jego rozpacz, gniew i szaleństwo są przekonujące. Imidż mógłby mieć własny, ale tutaj właśnie wchodzi Sarah, która przez wzgląd na pamięć o Ericu funduje Ashe’owi taki sam makijaż. Co do ciuchów… Eric był w kapeli rockowej i jego krucze wdzianko jest rozwinięciem jego zajęcia, ale Ashe? Mechanik? Magik/iluzjonista? Jemu to się trafiło chyba przez wzgląd na popularność pierwszego filmu oraz modę lat ’90 (przypomnę, że zamykający tamtą dekadę Matrix miał to samo, a po drodze był jeszcze Blade), bo do tego nawet Sarah nie przykłada ręki.

Antagoniści – znowu czwórka pomagierów, znowu jeden boss narkotykowy wspomagany przez mistyczkę. Różnica? Judah „kradnie” moc Kruka dla siebie. Widać, że autorzy starali się stworzyć jeszcze większych popaprańców, ale w rezultacie jeśli już ich rozpoznacie, to z powodu czynników spoza filmu. Np. Thùy Trang to nie dość, że jedyna dziewczyna w składzie, to jeszcze była bardziej znana z roli żółtej wojowniczki w pierwszej iteracji Power Rangers. Iggy Pop – gwarantuję, że przez większość czasu będzie się kojarzył wyłącznie ze swoim zachowaniem na scenie, a nie graną postacią. Najlepszym kontrprzykładem na rozpoznanie niech będzie Thomas Jane, którego w dzisiejszych czasach kojarzę z Punishera z 2004, a wracając do City of Angels musiałem 4 razy sprawdzać, kogo gra, bo na tle innych nijak się nie wyróżniał (skoro wszyscy byli szurnięci). Dla porównania łotrów z pierwszego filmu potrafię wymienić i opisać bez problemu po dziś dzień.

Skrócenie czasu trwania filmu również przyczynia się nie tylko do tego, iż przeciwnicy nie zapadają w pamięć. Ich zgony następują dużo szybciej. Widowisko wyhamowuje między drugim, a trzecim zabójstwem. Dopóki Ashe nie rusza skonfrontować się z kolejnym złodupcem, snuje się trochę bez sensu. Trochę, gdyż jeśli wierzyć fragmentom oryginalnego scenariusza opublikowanym na forach, to właśnie tutaj zaczyna się inne od kinowego zakończenie, wg którego Ashe w przeciwieństwie do Erica miał utknąć między światami po swojej zemście i do tego pokazujące, iż siły przebywające po drugiej stronie wcale takie bezinteresowne nie są.

Na koniec zostawiam ścieżkę dźwiękową, która sama w sobie jest przyzwoita, ale nie została wmontowana w film z takim pietyzmem, jak to miało miejsce w The Crow, a przez wzgląd na małą popularność Miasta, szybko popadła w niepamięć. Najlepszym przykładem tego, jak ogromne wrażenie robi muzyka z pierwszego Kruka, niech będzie to, że nawet kilka lat wstecz wydano kolejną reedycję na winylu i bez problemu znajdziecie ją na Spotify. OST do City of Angels jest w tej usłudze wyłącznie jako playlista, zaś jej piosenki mogą być zablokowane w danym regionie w zależności od wytwórni.

Mam dziwny sentyment do The Crow: City of Angels. Lubię Péreza jako Ashe’a, nie przeszkadza mi powracająca Sarah, a Judah to co prawda nie Top Dollar, ale wciąż jest przyzwoitym antagonistą. Niestety, ani ten sentyment, ani teorie, czym mógł być drugi Kruk nie wpływają na fakt, iż finalny produkt to średni akcyjniak, który padł ofiarą chciwości producentów. Można obejrzeć, ba, nawet czerpać z tego jakąś przyjemność, ale nie ma co nastawiać się na tę samą jakość. Moja ocena: 3+.