niedziela, 25 czerwca 2023

Shazam! Fury of the Gods

Pierwszy Shazam! bardzo miło mnie zaskoczył. Świetnie się na nim bawiłem i nie mogłem doczekać się konfrontacji z Black Adamem. Niestety, potem pojawił się film z The Rockiem i nadzieje na wspólne widowisko zaczęły maleć. Gdy wiadomo było, że w Fury of the Gods nie będzie nawet cameo Dwayne’a, ochota na seans zupełnie przeszła.

FotG dzieje się dwa lata poprzedniku. Billy całkiem dobrze dogaduje się ze swoją rodziną zarówno w cywilu, jak i w superbohaterskim wydaniu. Jednak nie każde z nich ma już na tyle ochoty, by brać w tym udział, przez co Batson coraz bardziej powątpiewa w sens tego wszystkiego. Za to Freddy jest wniebowzięty i superbohaterzy przy byle okazji. Na domiar złego wydarzenia z poprzedniej przygody postanowiły o sobie przypomnieć. Gdy Shazam połamał kostur Czarodzieja, zniszczył magiczną barierę, za którą były uwięzione córki Atlasa. Niewiasty postanowiły odzyskać moc bogów i zemścić się na ludzkości.

Na każdym kroku miałem wrażenie, że Fury of the Gods miało wyglądać inaczej. Wątek z więzieniem i przypadkowym uwolnieniem? Motyw idealny pod Black Adama, podobnie jak zemsta i próba podbicia świata. Autorom chyba bardzo się nie spodobało to, iż obaj wybrańcy Czarodzieja nie mogą się spotkać z powodu widzimisię The Rocka, więc w napisach końcowych wcisnęli szpilę pod adresem Justice Society zaprezentowanego w BA. Inne grzechy: czas trwania. Po 75 minutach ma się wrażenie, że zaczyna się finał, ale zamiast tego całość wlecze się kolejną godzinę. Dr Sivana dalej czeka w celi na gadającego robala i się nie doczeka, gdyż wraz z filmowym Flashem nastąpi całkowity reboot uniwersum (pomijając na moment zbliżającego się Aquamana 2 i Blue Beetle). Pominę litościwie sporą liczbę bzdur logicznych (i wcale nie chodzi o ignorowanie fizyki), którymi upstrzony jest ten sequel. Wystarczy podkreślić tylko, że w samym filmie zawarto zarówno sprzeczne informacje (liczne drzwi, przez które podobno tylko Shazam i spółka mogą podróżować służą później także antagonistom), jak i motywy ciągnące się cały film (zachowanie Billy’ego jest niekonsekwentne, jako człowiek jest dojrzalszy od swojej bohaterskiej formy, choć to nadal ma być ta sama osoba). Głowy nie dam, czy pewne zmiany nie zostały wprowadzone pod wpływem krytyki pierwowzoru. W obu częściach przeciwnicy dysponowali jakimiś maszkarami. Potwory z jedynki miały dość demoniczny wygląd, zaś pierwsza scena z ich udziałem zahaczała o horror. Tutaj poczwary z mitologii greckiej też urodą nie grzeszą i sieją postrach, ale wydźwięk ich sceny jest odczuwalnie złagodzony.

Świadomość końca eksperymentu o nazwie DCEU sprawia, że ile autorzy by się nie gimnastykowali, film jest odarty z jakiegokolwiek napięcia. Rozwałkę ze średniej jakości CGI śledzi się pro forma, ziewając od czasu do czasu. Tempo akcji jest nierówne. Nawet w chwilach największego zagrożenia zdarzają się spowolnienia, przez które zadawałem sobie pytanie: Ile jeszcze zostało? Dla porównania: Shazam! trwał mniej więcej tyle samo czasu, a nijak nie powodował u mnie znużenia.

Chciałem polubić Fury of the Gods, zwłaszcza, że aktorzy naprawdę próbują kombinować z otrzymanym materiałem. Przykro mi, ale sami tego ciężaru nie udźwigną. Film jest co najwyżej trykociarskim przeciętniakiem i potrafi znudzić. Mitologia Shazama niby jest odrobinę rozwinięta, ale zdecydowanie za mało i brakuje jej kopa w postaci Black Adama. Nawet sekwencja z Gal Gadot w finale jest jakoś tak niezbyt udana. Jeśli komuś podobał się Shazam!, może dać szansę Fury of the Gods. Jednocześnie jeżeli wyłączy go po pierwszym ziewnięciu, nie powinien mieć żadnych wyrzutów sumienia. Moja ocena: 3.

niedziela, 11 czerwca 2023

Transformers: Rise of the Beasts

Jestem wielkim fanem filmu animowanego z 1986 roku. Nawet jeśli potraktować to jako głupiutką reklamę nowej linii zabawek, mam ogromny sentyment do tego tytułu. Jego ścieżka dźwiękowa przewija się przez moje playlisty od lat, animacja nadal robi wrażenie, a Grimlock nadal nie do całowania, on być król! Z drugiej strony nie przepadam za Beast Wars. Serial odchodził od tradycyjnej animacji na rzecz komputerowo generowanego 3D, które było w moich oczach zwyczajnie brzydkie. Ale co kto lubi – to po prostu nie były już moje Transformery. Rise of the Beasts jest wypadkową obu tych tytułów. Z jednej strony mamy tradycyjne Autoboty i Unicrona, z drugiej Maximali oraz Predacony (nie mylić z Predaconami z G1). Jak wyszło? Ech…

Po Bumblebee miałem nadzieję, że seria wreszcie się podniesie, Unicron zostanie przedstawiony należycie (bo ten z The Last Knight to pomyłka), wątki ludzkie zostaną skrócone (Bumblebee to inna konwencja, jest usprawiedliwiony) i ogólnie będą to Transformery pełną gębą. Zamiast tego dostaliśmy widowisko na poziomie Revenge of the Fallen. Tak, ten film sprawił mi sporo radochy, ale wtedy był drugim kinowym widowiskiem, nie siódmym, a ja miałem dużo niższe oczekiwania. Znowu dostajemy podróbkę Indiany Jonesa, starego Autobota-samolot, bezsensowną śmierć ze wskrzeszeniem przy finale i oznaki kompletnego niezrozumienia tematu. Zamiast teleportacji jest podróż w czasie, zamiast białego kolesia naprawiającego elektronikę (Cade Yeager) jest czarny koleś naprawiający elektronikę. I jak zwykle znajdę tysiąc powodów, by narzekać na samych bohaterów.

Pierwszym ludzkim bohaterem jest Noah – facet wyrzucony z wojska za brak umiejętności współpracy pomimo posiadania talentu do elektroniki. Autorzy ni cholery nie potrafią wykorzystać tego tła. Przez wzgląd na kolor skóry skazują go na los czarnego bezrobotnego, który musi się „podlizywać” białym, by dostać pracę (jego filmowa matka dosłownie mówi: Pamiętaj, żeby podczas rozmowy o pracę śmiać się z dowcipów białych kolesi), a gdy to nie wychodzi, zostaje złodziejem. No kto by się spodziewał… Drugą postacią jest Elena – praktykantka w muzeum. Posiada niebagatelną wiedzę, jest pracowita i ma ambicje, by się wykazać, ale jej zapędy torpeduje biała przełożona, która zdaje się łajno wiedzieć o swojej dziedzinie, zaś stanowisko zawdzięcza chyba tylko kolorowi skóry. To są te najbardziej żenujące aspekty ekspozycji, ale to nie koniec problemów.

Optimus wizualnie jest najbliżej tego, co znam z Generation 1, jednak jego osobowość już niekoniecznie. Można to zrzucić na karb niedoświadczenia, ale nadal zgrzyta. Mirage nigdy nie powinien być takim narwanym młodzikiem. W ogóle jego postać to jakaś mutacja zachowania Hot Roda i wyglądu Jazza. Wheeljack to abominacja pokroju Devastatora z Revenge of the Fallen zespawana z bliźniakami z tego samego filmu. Arcee… jest. Unicron straszy tylko wyglądem – nie transformuje się do swojej pełnej postaci. O Maximalach i Predaconach się nie wypowiem, bo nie mam punktu odniesienia.

Przez cały seans nie odczułem ani trochę napięcia, wszystko oglądało się pro forma i ziewało w regularnych odstępach czasu. W bitwach brakowało mi spektakularności i efektu wow. Muzyka nawiązuje tu i tam do obrazu z 1986 roku, ale reszta to uliczne klimaty z 1994, które w ogóle mi nie leżą (zwłaszcza, że ten rok kojarzy mi się bardziej z grungem). Aktorsko jest ok (jednak w głosie Petera Cullena słychać już jego wiek), postacie ludzkie faktycznie mogą się wykazać (Noah zyskuje nawet kombinezon kojarzący się z tymi dla animowanego Spike’a i Daniela) pomimo głupiego początku, a wizualnie nie jest źle. Na pewno zrobiono tu wiele rzeczy lepiej od odsłon z Bayverse (ze wskazaniem na dwie ostatnie), ale nadal brak wyraźnego oderwania od tamtej linii czasowej i niepotrzebnie kopiuje się jej najgorsze rozwiązania. Zupełnie jakby Michael Bay jako producent tym razem chciał się bardziej wykazać niż przy Bumblebee, który był chyba w całości wolny od jego wpływu.

Rise of the Beasts to stos niespełnionych nadziei, wiele potknięć i kwestionowanych decyzji. Smaczek z G.I. Joe przybliża ten tytuł do starszego komiksowego rodzeństwa, ale że filmowi Joes nie mieli szczęścia do adaptacji na wielkim ekranie. Gorzej niż w The Last Knight lub Age of Extinction nie jest, ale do Bumblebee sporo brakuje. Moja ocena: bardzo wyrozumiałe 3-.

niedziela, 4 czerwca 2023

Obi-Wan Kenobi – Season 1

Gdy ogłoszono prace nad tym serialem, zapaliła się we mnie iskierka nadziei. Po wielu rozczarowaniach na dużym i małym ekranie miało pojawić się coś, czego fani oczekiwali od dawna – produkcji o Kenobim, której akcja ma miejsce między epizodami III i IV. Do tego ogłoszono powrót Ewana McGregora, a wisienką na torcie miała być obecność Haydena Christensena. Niestety, już pierwszy zwiastun ostudził moje oczekiwania, a potem było tylko gorzej.

Serial rozpoczyna montaż scen z epizodów I-III pokrótce streszczający wspólne dzieje Anakina i Obi-Wana. Potem mamy scenkę z ataku na świątynię Jedi na Corscuant pokazaną z innej perspektywy, po której przechodzimy do właściwej akcji.

OWK na każdym kroku pokazuje, że obecnym twórcom nie leżą faceci (zwłaszcza biali) jako postacie pierwszoplanowe i że w beczce z pomysłami widać dno. Pierwszy idiotyzm mamy na dzień dobry. Obi-Wan miał chronić Luke’a. Ostatecznie Leia trafiła do szlacheckiej rodziny, w której ochroniarzy było pod dostatkiem, ale nie, to byłoby zbyt logiczne i wymaga zbyt wielkiej gimnastyki umysłowej, by wymyślić coś dla Kenobiego na Tattooine. W związku z tym serwuje nam się porwanie księżniczki, wyciągnięcie Bena poza pustynną planetę i rzucanie nim od miejsca do miejsca. Tyle, jeśli chodzi o jego ukrywanie się.

Drugim wątkiem jest ekipa inkwizytorów polujących na Jedi. Trafiają na trop Obi-Wana i zaczyna się pościg. Wśród nich znajduje się Reva – Trzecia Siostra, dziewczyna ocalała z pogromu świątyni na Coruscant. Odnaleziona potem przez inkwizycję i wcielona w jej szeregi. Kompletnie nie pamięta tamtych wydarzeń, ale czasami ma przebłyski.

Po kolei. Obi-Wan odcinający się od Mocy, by nie zostać namierzonym. Jest to kopia pomysłu choćby z Jedi Outcast. Kyle Katarn po wydarzeniach z Mysteries of the Sith wyciął podobny numer. Obi-Wan jako szukający Lei – wiecznie wpada w tarapaty, z których ktoś go wciąga. Nawet jeśli dana scena zwiastuje, że poradzi sobie sam, zaraz okoliczności przybiorą taką skalę, z której solo już się nie wywinie. Rezultatem obu tych założeń jest brak wiary w siebie przez jakieś 90% widowiska i łomot zebrany od Vadera za pierwszym podejściem.

Bzdurne pomysły – zbyt dużo, by wymieniać. Ja rozumiem, że Star Wars nie są ostoją realizmu i logiki, ale przemycanie Lei pod oficerskim płaszczem Kenobiego zdecydowanie plasuje się w top 3 idiotyzmów całej franczyzy. Są też duperele, które niby mają działać, ale z perspektywy widza nie mają racji bytu. Reva dwukrotnie konfrontuje się z Owenem. Za pierwszym razem z przypadku, za drugim już umyślnie. Fajnie, że Owen i Beru potrafili się jakoś bronić (ma to sens zważywszy na bliskość Tuskenów), ale całe napięcie jest niwelowane przez fakt, iż ich los jest znany, więc to taka trochę strata czasu.

Pojedynki z Vaderem również są bez sensu. Tak – wizualnie, choreograficznie i klimaciarsko robią wrażenie, zwłaszcza uzupełnione o retrospekcje ze sparringów Skywalkera i Kenobiego. Jednak z punktu widzenia linii czasu nie powinny mieć miejsca. W końcu Vader opuszczał Bena jako uczeń, a spotykał go w Nowej nadziei jako mistrz. Podobnie sprawa ma się ze spotkaniem Obiego z Leią. Wiadomość z Ep. IV sugeruje, że Leia słyszała o Kenobim, ale nigdy go nie spotkała. Natomiast tutaj mieli nie lada przygodę i do tego małolata wie, że starzec jest Jedi.

W ogóle Leia zasługuje na osobny akapit i to niezbyt przychylny. Jest jedną z najbardziej przemądrzałych i chronionych przez „plot armor” dziewczynek w historii kinematografii. Wręcz zasłużyła na miejsce w obsadzie kolejnych Szybkich i wściekłych. Przykładem niech będzie jedna z jej pierwszych scen, w której ucieka najemnikom przez las. Ucieczka wygląda tak komicznie, że albo to ona jest tak genialna i zwinna, albo ci najemnicy to skończone jełopy (do tego zapominające o ogłuszaniu bronią). Aż dziwne, że to nie ona ratuje Kenobiego na zlecenie Luke'a.

To wszystko boli tym bardziej, że w inne aspekty włożono sporo roboty. Wizualnie ten serial jest bardziej spójny od Księgi Boby Fetta. Poszczególne miejsca i planety robią wrażenie. Zwłaszcza forteca Inquisitorius przyprawia o opad szczęki swoją ponurą i zawiesistą atmosferą. Postać Revy jest zbyt przekoloryzowana jak na tak dramatyczną historię pochodzenia. Relacje Obi-Wana i Owena finale otrzymują tylko moment uwagi, zaś cameo Liama Neesona pomimo iż przyjemne, nijak się ma do tych lat treningu, które Benowi sugerował Yoda.

Chciałbym wreszcie obejrzeć nowe Gwiezdne wojny bez pierdoletów współczesnego Hollywood, ale nie wiem, czy doczekam się. Obi-Wan pomimo wielu efekciarskich momentów jest owocem braku wiedzy i znajomości specyfiki uniwersum, a także ofiarą zapędów polityczno-społecznych obecnej ekipy. Moja ocena: 2.