niedziela, 26 marca 2017

Time Mysteries: Inheritance – Remastered

Jeżeli ktoś przekopuje się przez dany gatunek gier, prędzej czy później dotrze do jego korzeni. W przypadku firmy Artifex Mundi taką produkcją są pierwsze Time Mysteries i niestety nie jest to wartościowa lekcja historii.

Główna bohaterka bada okoliczności zniknięcia swojego ojca. W trakcie śledztwa odkrywa, iż jej ród od zawsze był zaangażowany w podróże w czasie. Aby doprowadzić sprawę do końca, czeka ją skakanie po różnych okresach historii.

Poza pomysłem wyjściowym i muzyką nic w tej grze nie trybi i nie sprawia frajdy. Grafika zestarzała się naprawdę paskudnie, przez co rozciągnięte do rozdzielczości panoramicznej widoki straszą pikselami. Utrudnia to nawigowanie i szukanie przedmiotów w sekwencjach hidden object. Inna sprawa, że same sekcje są po prostu okropnie nieczytelne. Do tego zdarzają się takie kwiatki jak: zawarcie kilku rzeczy o tej samej nazwie (a tylko 1 jest prawidłowa), zły opis (wedle słowa mam szukać włóczni, a na kliknięcie reaguje halabarda), albo ukrycie nijak nie sugerujące tego, czego szukamy. Na tym nie koniec problemów. Jeden z przedmiotów był ukryty na tej samej zasadzie, co przenikanie się obiektów w grach 3D, a kilka było ułożonych tak blisko przycisku podpowiedzi, że łatwo kliknąć nie to, co trzeba (naprawdę przydałaby się opcja wyłączenia tych przycisków lub inne rozmieszczenie). Poza tym jakiś gigant intelektu wpadł na pomysł, żeby w niektórych lokacjach dać migające światło, przy którym mamy prowadzić poszukiwania. To już nie jest zwiększony stopień trudności, tylko zwyczajnie uciążliwe i męczy oczy.

Animacja postaci jest tak tragiczna, że gdy twarz rozciąga się przy każdym wypowiadanym słowie, ma się wrażenie, iż rozmówca zaraz zmutuje się w jakiś pomiot Nurgle’a. Dialog potrafi się urwać (pomimo że tekstu jeszcze trochę zostało, choć zważywszy na jakość aktorstwa może to i dobrze), przeskoki między poszczególnymi fragmentami gry są gwałtowne (przejście z intra do gry jest tak subtelne, jak odcięcie ręki maczetą), lokacji jest niewiele, zagadki banalne, czas gry to raptem 2 godziny, a jeśli z Time Mysteries taka sama seria, jak Grim Legends (gdzie każda gra była o czym i o kim innym), to zakończenie jest słabe.

Remastered, czy nie, Time Mysteries nie warto sobie zawracać głowy. Jest tyle lepszych gier, nawet w portfolio tego wydawcy, że Inheritance stanowi pozycję wyłącznie dla osób, które zaliczyły wszystko inne w gatunku. Moja ocena: 1+.

niedziela, 19 marca 2017

Iron Fist – Season 1

Postać Iron Fist miałem okazję poznać w trakcie lektury Maximum Carnage wydanego kiedyś w Polsce przez TM-Semic. Biorąc pod uwagę jego bardzo pobieżny udział w tym wydarzeniu, zapadł mi w pamięć wyłącznie jako kolejny koleś w jaskrawym i przerysowanym kostiumie. Nie śledziłem jego losów, kojarzyłem tylko nazwę i pochodzenie na tyle, by rozpoznawać go w trakcie kolejnych komiksowych crossoverów. Jeśli w ogóle nie znacie tej postaci, to początkowy zarys fabularny sprawi, że będziecie przewracać oczami. Danny Rand to kolejny milioner/spadkobierca fortuny, który zaginął w dziwnych okolicznościach i po 15 latach wraca do życia publicznego.

Co mi się podobało: tradycyjnie – aktorstwo. Choreografia walk, choć nie robi już takiego wrażenia, jak to miało miejsce w Daredevilu. To ostatnie porównałbym do sytuacji, jaką spowodował Matrix. Po jego premierze każdy film akcji chciał mieć równie efekciarskie sceny walk, ale żaden nie robił takiego wrażenia. W moim odczuciu jednym z widowisk, które wpadło w tę pułapkę, było Romeo Must Die. Muzyka – ta sama śpiewaka, jest w porządku, ale na tle pozostałych trzech seriali niczym się nie wyróżnia i nie robi wrażenia. Nawet tytułowa animacja otwierająca każdy odcinek wpisuje się w ten trend.

Czego kompletnie nie mogę pojąć, to jakim cudem udało się tak spaprać tempo opowieści. Wyobraźcie sobie wątek z drugiej połowy drugiego sezonu Daredevila, z rozwodnionymi scenami akcji, mniejszą ilością czasu poświęconego głównemu bohaterowi i w tempie najwolniejszego odcinka Luke’a Cage’a, a wszystko rozciągnięte na cały sezon. Ziewałem średnio co drugi odcinek, nijak nie potrafiłem przekonać się do traumy przeżywanej przez Danny’ego, postacie często były uparte w głupi sposób, jakby nie chciały zadać oczywistych pytań, albo włożyć minimum wysiłku w próbę zrozumienia siebie nawzajem (to doprowadzało mnie do szału w pierwszych dwóch odcinkach), co w rezultacie dało seans mijający tak samo szybko, jak i męcząco. Jakby tego było mało, wkurzył mnie finał, choć tutaj winne mogą być moje oczekiwania. Spodziewałem się czegoś w stylu końcówki pierwszego Kapitana Ameryki, która stanowiła definitywną zapowiedź Avengers. Niestety, tutaj fabuła poszła w przeciwnym kierunku, przez co podejrzewam, że zamiast ruszyć z kopyta, The Defenders przez pół sezonu będą się zbierać do kupy. Ciężko mi polecić Iron Fist fanom poprzednich widowisk, mimo iż są ludzie, którzy stawiają go na równi z Daredevilem. Dla mnie jest to najsłabszy z netflixowych Marveli. Moja ocena: 3-.

niedziela, 12 marca 2017

Batman: Arkham Origins Blackgate

Egzemplarze tego tytułu rozsyłano za darmo osobom, które kupiły Arkham Knight w konkretnym terminie i nie refundowały jej (sam otrzymałem ją w ten sposób). Nie żeby to jakoś poprawiało sytuację, bo Arkham Origins Blackgate na PC nigdy nie cieszył się dobrą sławą.

Trzy miesiące po wydarzeniach z Origins (dwa po Cold, Cold Heart) w więzieniu Blackgate dochodzi do incydentu, w wyniku którego poszczególne części placówki zostały przejęte przez ekipy Black Mask, Jokera i Penguina. Żeby nie było za lekko, Batmanowi „towarzyszy” Catwoman, Deadshot na niego poluje, a całości przygląda się Amanda Waller. Na etapie czytania zarysu fabularnego zastanawiałem się, jak można taki klimaciarski (choć i tu nie uniknięto znanego z Arkham City głupiego wodzenia za nos i ganiania w tę i nazad) pomysł zepsuć. Otóż można, jeżeli pomysł na opowieść to jedyne, co mamy do zaoferowania.

Pierwotnie Blackgate wyszedł na konsole przenośne. Przez co nawet po zrobieniu portów na wersje stacjonarne oraz PC gra wciąż jest obwarowana ograniczeniami pierwowzoru. Odczuwalne będą w warstwie wizualnej, mechanicznej, obszarze gry oraz sterowaniu.

Grafika i projekty postaci nawiązują do Origins (przynajmniej w grze, w komiksowych przerywnikach już nie bardzo). Niestety ich jakość w porównaniu do AO pozostawia sporo do życzenia. Nie jest to dno dna, ale podobno ta wersja była poprawiana w trakcie portowania i naprawdę dziwi mnie, że nie wyciśnięto niczego więcej z tekstur i efektów. Tyle dobrego, że niektóre z animacji mają zacięcie filmowe, a przerywniki nadają przyjemny, komiksowy klimat.

Do naszej dyspozycji oddano zdecydowano mniej zabawek, niż w poprzednich grach. Fakt – niektóre z nich da się ulepszyć, by mogły pełnić kilka ról. Najprawdopodobniej ma to związek z projektem samego więzienia. Jego rozmiar, zwłaszcza w zestawieniu z dowolną inną odsłoną serii, nie jest jakiś specjalnie wielki, ale zapewnia wystarczając ilość eksploracji osobom bawiącym się w szukanie znajdziek. Zakładając, że wystarczy im cierpliwości, bo dołączona do gry mapa jest nieczytelna do tego stopnia, że zastanawiałem się, kto ją puścił do pełnej wersji w takiej postaci, a przeszukiwanie każdego fragmentu więzienia w trybie detektywa, by znaleźć obiekt wielkości kilku pikseli, potrafi wynudzić bardziej niż wypełnianie zeznania podatkowego. Mapa jest w rzucie izometrycznym. Pół biedy, gdy pomieszczenia występują w ciągu: jedno za drugim. Gdy trafimy na jedno pod drugim, albo połączone w jakiś wymyślny sposób półpiętrami lub kanałami wentylacyjnymi, nawigacja za pomocą planu jest karkołomna, łatwiej biec z pamięci. A trzeba jeszcze brać poprawkę na to, że przy ruchomej kamerze kierunek biegu nie musi odpowiadać kierunkowi na mapie.

Kwestią, która kompletnie dorżnęła przeciętny port, jest sterowanie mogące przyprawić o palpitację nawet najbardziej cierpliwą osobę. Jeszcze żeby to ograniczało się tylko do skostniałej walki, nawet w trakcie „zwiedzania” Batman reaguje z opóźnieniem i oporami na nasze polecenia. Pojedynki miały naśladować duże tytuły serii, ale zamiast płynnego przechodzenia od przeciwnika do przeciwnika mamy problemy z ich detekcją, bo stoją na nieco innych wysokościach symulujących przestrzenność. Do tego dochodzą losowe braki reakcji na tak podstawowe ruchy, jak kontratak; słaby balans, wedle którego najbardziej opancerzony osobnik – Bruce – zbiera łomot najszybciej ze wszystkich; zmieniony zasięg niektórych ruchów, np. atak spowoduje dość spory doskok, ale uderzenie peleryną, albo próba przeskoczenia wroga wystawią nas idealnie na ciosy. Najgorzej, że jak bandzior zacznie swoje nawet najkrótsze combo, tracimy panowanie nad postacią, dopóki nie zbierze wszystkich bęcków, albo całego magazynka. Z powodu ruchów godnych muchy w smole i takiejże precyzji kląłem jak szewc przy niemal każdej walce z bossem (zwłaszcza ostatniej, która robi się strasznie żmudna). Szkoda, bo zostały niegłupio pomyślane i są bardziej różnorodne od tych z AO.

Z części audio raz dwa rzuci się w uszy fakt, iż pomimo sporej gadatliwości, nasi adwersarze mają wybrakowany repertuar odzywek. Na zwykłych żołdaków nie zwraca się takiej uwagi, bo nie mają zbyt wiele czasu na gadkę, ale jeśli zdarzy wam się tłuc jednego bossa zbyt długo (cokolwiek powyżej czterech minut), albo podchodzić zbyt często (i za każdym razem oglądać te same przerywniki, z których tylko komiksowe da się pominąć), te 3-4 teksty zaczną solidnie działać na nerwy (prym wiodą Catwoman i Penguin).

Długość gry jest w zasadzie typowa dla portów typu Deus Ex: The Fall. Na zwykłym poziomie trudności Blackgate da się ukończyć w około 9-10 godzin, w zależności od tego, ile czasu zejdzie wam na powtórkach niektórych sekwencji oraz czy zdecydujecie się na dodatkową eksplorację podczas backtrackingu, jaki autorzy fundują nam w finale.

Nawet w wersji darmowej Blackgate powoduje więcej frustracji, niż jest tego wart. Fabuła jest w porządku, przerywniki niezłe, ale sterowanie, mapa, grafika, zasób udźwiękowienia, rozchwiany balans robią wszystko, by nie zapewnić graczowi dobrej zabawy. Moja ocena: 1+.

niedziela, 5 marca 2017

Logan: Wolverine

Przy okazji wpisu o X-Men: Apocalypse pisałem o dowcipie, według którego każda trzecia część X-Men jest do chrzanu. Należałoby go zmodyfikować w następujący sposób: jeden na trzy filmy z każdej trylogii jest słaby. Na moje szczęście w przypadku opowieści o Rosomaku ten obowiązek odbębnił X-Men Origins: Wolverine. The Wolverine był całkiem dobry, ale bezsensownie ograniczony kategorią wiekową. Minimalnie lepiej wyszła jego wersja rozszerzona (choć tu raczej przez wzgląd na dodatkowe sceny niż krew CGI). Natomiast Logan… nie zawodzi!

Gdy w sieci pojawiły się pierwsze, bardziej szczegółowe informacje na temat tej produkcji, mówiono o adaptacji lub co najmniej inspiracji serią Old Man Logan. O adaptacji możecie zapomnieć. Nawet inspiracja będzie tu sporym nadużyciem, bo ze wspomnianą serią film łączy jedynie jego własna wersja podstarzałego Jamesa oraz motyw podróży. Czy to źle? Moim zdaniem nie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, ile różnych postaci angażuje komiks. Fox nie ma praw do żadnych z nich, a zastępowanie odpowiednikami lub aluzjami zwyczajnie zarżnęłoby efekt końcowy.

Rzeczywistość przedstawiona w filmie jest tak samo ponura jak w Days of Future Past, tylko sposób wprowadzenia inny. Od 25 lat nie rodzą się nowi mutanci, a starzy zostali wytępieni. Leciwy Logan pracuje jako kierowca limuzyny. Jego czynnik leczący nie działa już tak dobrze. Oprócz codziennej pracy opiekuje się Xavierem cierpiącym na jakiś rodzaj demencji, a swój ból topi w alkoholu. Rutynę codzienności przerywa spotkanie z dziewczyną, która okazuje się być pierwszą nową mutantką od 25 lat. Jej życie jest zagrożone, a na barki Logana spada obowiązek odstawienia jej w bezpieczne miejsce.

Moim pierwszym skojarzeniem było Fury Road w świecie X-Men. Pomimo, iż nie ma tu takiego natężenia scen akcji, Logan jest równie brutalny i bezkompromisowy. Już od pierwszej sceny twórcy widowiska pokazują nam kaliber, z jakim będziemy mieć do czynienia przez cały seans. Szpony przechodzące przez głowę, albo pół urwanej twarzy to tutaj norma. Towarzyszy temu taka ilość bluzgów, że dałoby się nakręcić z tego ze dwie części Psów. Ciężko nie robić wielkich gał, zbierać szczęki z podłogi i zadawać sobie pytania: „Nie można było tak od razu?”, a zaraz potem dziękować, że Deadpoolowi udało się przetrzeć szlak. Przeciwwagą dla pierwszorzędnej jatki jest ładunek emocjonalny zawarty w fabule. Hugh Jackman i Patrick Stewart odpalają cały swój arsenał aktorski, na jaki mogą sobie pozwolić w tych rolach. Jedni z najpotężniejszych i najbardziej zdeterminowanych X-Men na kinowym ekranie, a mimo to zniszczonych życiem i przeszłością. Bagaż doświadczeń jest wymalowany na twarzach i pobrzmiewa w dialogach. Nie da się opisać, jak ogromne wrażenie robią panowie w tym wydaniu, bo nie dość, że muszą sobie radzić z obecną sytuacją, wywlekają przy każdej okazji trupy z szafy. Jakby tego było mało, wepchnięto to w ramy dywagacji nad pojęciem rodziny i jej istoty, co skutkuje istną kolejką górską od uniesień po wzruszenia. Naprawdę nie zdziwcie się, jak komuś zakręci się łezka.

Najciekawsze jest to, że nie tylko weterani serii mają coś do powiedzenia. Dafne Keen grająca Laurę wypada równie dobrze. Zarówno od strony scenariusza, jak i gry aktorskiej idealnie wpasowuje się i współtworzy klimat opowieści. Chemia między nią, a starszymi postaciami jest bardzo wyrazista i naturalna. Boyd Holbrook jako antagonista wypada nieźle, ale na tle pozostałych bohaterów zwyczajnie blednie.

Wizualnie film jest bardzo przejrzysty, co jest nie lada wyczynem, biorąc pod uwagę złożoność walk i innych scen akcji. Dafne Keen jest bardzo drobna. Jej postać jest z założenia szybka, śmiga od wroga do wroga z ogromną prędkością. Nie ma ani jednego momentu, w którym widz miałby problem ze śledzeniem jej ruchów, a to tylko jeden z przykładów. Całości dopełnia klimaciarska oprawa muzyczna.

Gdybym miał postawić jeden zarzut to nie dotyczyłby on samego filmu. Logan jest moim zdaniem najlepszym filmem o X-Men w ogóle. Oglądało mi się go lepiej nawet od lubianych X-Men 2, First Class, czy Days of Future Past. Problemem jest to, że jakość przełoży się na sukces, który najpewniej zostanie rozwodniony kolejnymi produkcjami. Tak czy siak, każdy fan filmowych adaptacji opowieści o mutantach Marvela powinien go obejrzeć. Moja ocena: 5.