niedziela, 23 lutego 2020

Runaways – Season 3

Ostatni sezon uciekinierów. Jego przebieg da się podzielić na dwie części. Pierwszą jest dokończenie wątku kosmitów. Drugą jest „inwazja” czarownic.

Jak już wspominałem przy okazji poprzednich sezonów, z komiksowymi Runaways rozstałem się przy drugim tomie zbiorczego wydania, więc nie mam pojęcia, czy ten motyw z czarownicami w ogóle się tam przewija. I to chyba właśnie ten brak znajomości materiału źródłowego oraz fakt, że to ostatni sezon, wpłynęły tak pozytywnie na odbiór. Przy czym nie chodzi mi o to, że cieszyłem się z zakończenia serialu. Mam wrażenie, że autorzy będący świadomi końca zrealizowali ten sezon inaczej, jakby na większym luzie, zachowując przy tym własny klimat. Trochę tak, jak zmiana nastroju między sezonami dwa i trzy serialu Legends of Tomorrow. Poza tym akcja faktycznie dąży ku czemuś. Nie ma poczucia dreptania w kółko lub w tę i z powrotem, jak to było w poprzednich sezonach przy okazji utarczek na linii Runaways – The Pride.

Na pożegnanie otrzymałem też kilka dodatkowych niespodzianek. Pierwszą był odcinek ze specjalnym udziałem Cloak & Dagger, którzy wystąpili tu w innym charakterze niż w komiksie, ale równie satysfakcjonującym. Drugą był ostatni odcinek spinający w całość wszystkie trzy sezony. Zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że warto było przemęczyć się przez dwa pierwsze, żeby zobaczyć, jak w tym odcinku robią sobie z nich jaja (pomimo poważniejszego wydźwięku w kilku scenach). Trzecią jest motyw zdrajcy, który uważałem za pominięty / rozwiązany inaczej. Co prawda ta wersja również nie jest stricte komiksowa, ale o niebo lepsza od tego, co wydawało się jej zastępstwem w sezonie 2.

Trzeci sezon jest zdecydowanie najfajniejszy w odbiorze. Szkoda, że dopiero na koniec wyszło takie widowisko. Bo nie każdemu będzie chciało się męczyć przez 20 z 30 odcinków, żeby się dobrze pobawić. Moja ocena: 4.

niedziela, 16 lutego 2020

Agents of S.H.I.E.L.D. – Season 6

Wraz z zakończeniem piątego sezonu spodziewałem się końca serii. Niemniej jednak nie to jest największym problemem szóstego.

Już sam początek rozczarowuje. Piąty sezon wspominał o trwającej inwazji Thanosa. Szósty po pierwszej scenie przeskakuje o rok… w największe bagno po pstryknięciu, do którego postanawia nie odnieść się ani razu. Kolejną rzeczą, będącą chyba efektem zaprzestania planowania w obrębie całego uniwersum, jest poruszenie kwestii wymiarów równoległych. Coś, co w filmach miało pojawić się dopiero w Spider-Man: Far From Home.

No ok, ale jeśli pominiemy kulejącą integrację z MCU, czy S6 ma coś do zaoferowania? Moim zdaniem nie. Na dzień dobry ekipa jest rozbita, ale żaden z wątków nie angażuje. Ani kosmiczna wyprawa, ani alter-Coulson, ani nowe zagrożenie, które spina oba wątki. Na domiar złego tempo opowieści leży i kwiczy. Po bodajże 7 odcinkach ma się wrażenie, że ktoś za szybko zamknął wątek głównego antagonisty, a tu wątpliwa niespodzianka… wątek trwa i wlecze się do samego końca. Z kolei finał robi numer rodem z Piratów z Karaibów: Latający Holender musi mieć zawsze kapitana, a agenci muszą mieć zawsze Coulsona… Jedynym pozytywnym aspektem fabularnym są wspomnienia o czwartym sezonie, a konkretnie o wydarzeniach z Ghost Riderem.

Podsumowując, szósty sezon jest okropnie nudny. Oprócz nieprzemyślanej integracji z MCU na jego niekorzyść działa też to, że ogląda się go tuż przed albo, jak w moim przypadku, po Endgame. Gdy stawki są już znane, wiadomo dokąd zmierza ta największa, zwyczajnie nie chce się tracić czasu na coś, co szczyt świetności ma za sobą i z jakiegoś powodu nadal otrzyma kolejny sezon. Moja ocena: 2.

niedziela, 9 lutego 2020

Toren

Nie pamiętam już, co mnie przyciągnęło do tego tytułu. Poetycko-mistyczna otoczka? Projekty lokacji? Pozytywne opinie na temat zagadek? Eksploracja? To chyba musiało być wszystko po trochu, bo gdyby skupić się tylko na jednym z tych aspektów, żaden się nie obroni, oprócz muzyki.

W Toren gracz wciela się w dziewczynę Moonchild zrodzoną w dziwnej wieży. Od momentu narodzin jej celem jest wspinaczka na szczyt. W trakcie podróży Moonchild odkrywa swoje przeznaczenie, a także to, kim była w poprzednich wcieleniach. Wieża jest mocno zniszczona, więc brnięcie wzwyż będzie wymagało odrobiny spostrzegawczości. W niektóre miejsca dostaniemy się po rozwiązaniu zagadek, na drodze staną nam potwory, a rozwój akcji częściowo będą popychać nie mniej popierniczone w swej konstrukcji sny.

Jak już wspomniałem – każdy (oprócz sterowania) z aspektów gry ma w sobie coś pozytywnego. Niestety, oznacza to również, że jego reszta jest spaprana. Głównymi przeciwnikami gracza nie są potwory, sekwencje platformowe, czy zagadki, tylko sterowanie i praca kamery. W przypadku sterowania mamy do czynienia z wiecznie zmieniającym się reagowaniem na kierunki. Jest to jedna z tych gier, w których w momencie zmiany ujęcia kamery klawisze zaczynają reagować inaczej. Np. w jednym ujęciu strzałka w górę prowadzi do przodu, ale w drugim już do tyłu, przez co wracamy do poprzedniego ujęcia. Do tego trzeba doliczyć reagowanie z opóźnieniem, brak precyzji spowodowany niedopracowaniem terenu oraz przypisaniu klawiszowi akcji różnych funkcji w zależności od kontekstu. To ostatnie przyczyniło się do powtarzania przeze mnie kilku walk, bo zamiast przesuwać jakiś badziewnik heroina wymachiwała bronią. Skakanie jest tu w zasadzie pro forma. Przy niektórych skokach w innych grach zabilibyśmy się, ledwo dotarli do krawędzi itd. Tutaj w momencie zainicjowania skoku gra po prostu przenosi nas na docelową platformę, przez co ma się wrażenie rozgrywania Quick Time Eventu. Na deser otrzymujemy informację przy uruchamianiu gry (i na jej karcie), że najlepiej grać kontrolerem. Może i najlepiej, ale jako PCtowiec mam też prawo oczekiwać, że z klawiaturą i myszą będzie mi się grało równie komfortowo.

Kamera zachowuje się tak, jakby gra pochodziła z początków rozwoju akceleratorów graficznych. Tylko że tamtym grom dało się to wybaczyć – były pionierami. Ta produkcja powstała niemal 20 lat po nich. Co dokładnie jest nie tak? Kamera gwałtownie zmienia kąt wyświetlania akcji, bardzo często czyniąc ją nieczytelną. Potrafi umiejscowić się tak, że np. kamienna kolumna zasłania nam 2/3 widoku i ile byśmy nie biegali, nie potrafi ominąć przeszkody. A teraz pomyślcie, co się będzie działo, gdy tę kamerę i sterowanie połączycie… W drugiej połowie gry (chyba pod koniec) jest taka sekwencja, w której trzeba sterować postacią w lustrzanej wersji świata, wyświetlanej do góry nogami. Napiszę tylko tak: co się nakląłem przy N-tym spadku z platformy, to moje. Jedyne fragmenty, do których nie da się przyczepić, to przerywniki oraz momenty, gdzie gra sugeruje skorzystanie z klawisza rozglądania się.

Projekt wieży i snów to istne dzieła sztuki. Mogą zachwycić (wspomniany lustrzany poziom), przyprawić o ciarki (poziom opisany jako Otchłań – jak dotarło do mnie, co jest w tle, poczułem się nieswojo), a także wzbudzić ciekawość. Niestety, przeciwwagą jest słabe zaprogramowanie terenu. Naszej bohaterce zdarza się utknąć na wystających pikselach albo spaść z krawędzi, choć wizualnie sporo jeszcze brakowało do niej. W wiele miejsc nie da się wejść, pomimo iż ich rozmiar lub stopień zniszczenia sugeruje coś innego. No i sama podróż jest dość liniowa, a szkoda, bo gdyby choć trochę zasugerować się Warrior Within lub The Two Thrones w kwestii eksploracji zniszczonych budynków, efekt końcowy mógłby być ciekawszy.

Graficznie Toren prezentuje się średnio już na zrzutach ekranu. W akcji jest jeszcze gorzej. Wspomniane projekty otoczenia uzupełnione o niektóre tekstury i ciekawą paletę barw wyglądają odpowiednio tajemniczo, ale jak tylko podejdziemy bliżej, widać wszystkie niedoróby. Obiekty 3D przenikają się, tekstury wystają poza obiekty, rozdzielczość jest niska, a animacji brakuje wdzięku. Do tego przy wielu ruchach Moonchild zachowuje się, jakby ślizgała się po powierzchni.

Fabuła w swoich założeniach jest prosta i opowiadana małymi fragmentami. Problem z nią jest jeden – jeśli zrobicie przerwę na jakiś czas, powrót do jej poematycznej natury sprawia, że na początku wydaje się co najmniej bełkotliwa. Inna sprawa, że gra trwa raptem 2 godziny plus drobne, więc może przerwa wam nie grozi.

Tylko do muzyki nie da się przyczepić. Ta jest po prostu świetna. Ciekawa, dobrze dobrana, nie pozwalająca zapomnieć o atmosferze opowieści. Najlepszym wyjściem byłoby sprzedawanie ścieżki dźwiękowej jako produktu, a gry jako DLC, ale taki wariant nie przejdzie.

Toren sprawia wrażenie, że ktoś miał pomysł na opowieść i rozplanował ją pierwszorzędnie. Następnie osoba, która miała ją opisać, trochę namotała (stąd ten przytyk do bełkotu). Potem kolesie dostali kasę z dotacji na promocję kultury (bo chyba właśnie stąd się wziął ten projekt) i bardzo niewprawnie przetłumaczyli swoją wizję na medium, jakim są gry komputerowe. Generalnie jeżeli nie przeszkadza wam stos niedociągnięć i chcecie zapoznać się z tajemniczą opowieścią o niebanalnej estetyce, można zrobić do Toren podejście. Niestety, jako gra w takim tradycyjnym rozumieniu jest bardzo słaba i nawet na wyprzedaży ciężko ją polecić. Już pal licho pieniądze, bo nie jest to wygórowana kwota. To są przede wszystkim dwie godziny, których nikt wam nie odda. Moja ocena: 2.

niedziela, 2 lutego 2020

Terminator: Dark Fate

Gdy ten film wszedł do kin, dostałem zjebkę, że wypowiadam się na temat fabuły, pomimo iż go nie oglądałem. Kij z tym, że zapędziłem się specjalnie w rejony spoilerów, żeby dowiedzieć się, czy warto, bo zwiastuny mnie nie przekonały. No ale jak śmiem czytać opinie, przecież wszystkie recenzje co do jednej są funta kłaków warte. Najwidoczniej w dzisiejszych czasach posiłkowanie się zdaniem osoby, która widziała film i go odradza (np. na blogu), to jakaś zbrodnia, a o wszystkim należy się przekonywać tylko osobiście. Także pamiętajcie, jeśli moja opinia wpłynie na waszą decyzję o seansie, jesteście widzami drugiej kategorii i się nie znacie (podobnie jak autor bloga).

Tutaj zaznaczę, że podobnie jak w przypadku The Rise of Skywalker nie będę unikał spoilerów. Dark Fate to dla mnie film tak zły, że nie zasługuje na to, by się z nim obchodzić delikatnie. Zacznijmy od piramidalnej bzdury, jaką jest odstrzelenie Johna Connora w pierwszych minutach filmu. Jeszcze żeby to było jakoś uzasadnione. Jak pytałem osoby, którym się film podobał, dlaczego to zrobiono, nie uzyskałem odpowiedzi. Wracając do tematu, w związku z takim biegiem wydarzeń mamy nową zbawczynię ludzkości – Dani Ramos, która w ogóle mnie nie obchodzi. Nie ma w tej postaci nic interesującego. Tym samym autorzy dają nam do zrozumienia, że 2 najlepsze filmy w serii są nic nie warte, bo John i tak ginie, a w zamian mamy cieszyć się z rebootu z nową bohaterką i już. Cóż, wtopa finansowa chyba udowodniła, że fani zdecydowali się nie podzielić tej radości, zaś Cameron został hipokrytą roku, bo kiedyś sam narzekał, że uśmiercono jego postacie na otwarciu Alien 3, ale tutaj to już jest spoko.

Zanim przejdę dalej, poznęcam się jeszcze nad koncepcją zabicia Johna. Dlaczego? Bo można było pociągnąć serię lepiej, zostawić stare postacie i dodać nowe. Była taka teoria przy okazji alternatywnego zakończenia Terminatora 2, w którym babcia Sarah patrzy na Johna bawiącego się ze swoją córką na placu zabaw. Padła informacja, że w tej wersji przyszłości, po powstrzymaniu Skynetu John został senatorem. Więc de facto pomimo innych wydarzeń nadal był przywódcą, może nie całej ludzkości, ale sporego kalibru. Co szkodziło wykorzystać ten motyw w Dark Fate? Np. John i Sarah całe życie działali w polityce tak, żeby uniemożliwić powstanie następcy Skynetu, ale nie mieli tego, co miałaby potencjalna AI: czasu. Skynet mógł najzwyczajniej w świecie przeczekać Johna, pozostać w ukryciu i uderzyć później lub subtelniej. Gdy okazałoby się, że i w tym wariancie ktoś dowodzi ruchem oporu (tu wstawiamy Dani), zadaniem Johna i Sary byłoby przygotowanie Dani do nadchodzącej przyszłości oraz zniszczenie/opóźnienie Skynetu. Kolejną sprawą jest obecność innych terminatorów oprócz tych znanych z T1 i T2. Skynet dosłownie zasrał nimi linię czasu. To z kolei kojarzy mi się z serialem Sarah Connor Chronicles, w którym zarówno maszyny, jak i ruch oporu wysłali tylu swoich przedstawicieli w przeszłość, że na ekranie mieliśmy regularną partyzantkę. A nawet jeśli John ma zginąć, to dlaczego nie jako dorosły w obronie nowego lidera?

Ok, skoro absurdalny początek mamy za sobą, pora na ciąg dalszy, czyli pojawia się ochroniarz, pojawia się zabójca, oboje próbują dotrzeć jak najszybciej do celu, a po pierwszej konfrontacji zaczyna się zabawa w kotka i myszkę. Jedną z nowości jest to, że skoro Sarah powstrzymała Skynet, zmieniła przyszłość… do pewnego stopnia. Zamiast niego powstała inna, elektroniczna menda: Legion. Jednak w przeciwieństwie do Skynetu, Legion to skończony idiota. Z jakiegoś powodu jego terminatory… nadal nazywają się terminatorami, to raz. A dwa, że zamiast pruć do ludzkości z karabinów, popierdzielają na czworaka i tłuką ludzi metalowymi mackami… nie żartuję, wyglądają jak nieślubne dzieci oryginalnych robotów z tymi ośmiornicowymi z Matrixa, ale z inteligencją odziedziczoną po tatusiu z Dark Fate. Rev-9, który ma bodaj najbardziej elastyczny arsenał i niezłą gadkę z całej serii, jest najgorszym zabójcą. W kluczowych momentach za szybko się ujawnia, źle dobiera broń (serio, gdyby w pierwszej scenie spotkania z Dani poczekał jeszcze kilka sekund, miałby ją na wyciągnięcie ostrza, zamiast tego próbuje strzelać i od razu wystawia się na cel) i nijak nie potrafi się skoordynować w momencie, gdy podzieli się na 2 postacie.

Kolejną bzdurą jest to, że terminator, który zabił Johna, wyrobił sobie sumienie i nauczył się żyć jako człowiek. Zapomnijcie o tym, co Kyle Reese mówił w pierwszym Terminatorze, podkreślając, że są to maszyny. Zapomnijcie o tym, że maszyny miały bardzo ograniczone możliwości uczenia się i żeby je w pełni odblokować, należało wyjąć chip z głowy robota. Ja wiem, że to drugie to tylko w wersji reżyserskiej T2, ale skoro tak widział to reżyser… Zresztą nawet jeśli ograniczyć się do Dark Fate, ten aspekt w obrębie tego filmu również nie ma sensu. Carl (bo tak nazwali jaśnie oświeconego blaszaka) mówi, że Sarah uwolniła go, niszcząc Skynet. No tak, tylko zniszczyła go, potem przybył Carl, zabił Johna i dopiero WTEDY się obudził? Nie kumam… Inną supermocą Carla jest detektor anomalii czasowych. Jest tu taki wątek, że Sarah otrzymuje od kogoś koordynaty i czas przybycia kolejnych terminatorów. Okazuje się, że za każdym razem, gdy coś podróżuje w czasie, powoduje anomalię, ale jak i dlaczego Carl, terminator nie związany z Legionem, je wykrywa – nie wiadomo.

Jakby tego było mało, ten film nie potrafi utrzymać w napięciu. W Terminatorze Kyle był przerażony konfrontacją z T-800. Starał się trzymać go na dystans i nie dopuścić do Sary. W T2 T-800 co prawda nie bał się T-1000, ale zdawał sobie sprawę z jego możliwości i też trzymał go na dystans. Następne części, a nawet serial też potrafiły to jakoś oddać. A tutaj? W pierwszym spotkaniu Grace bierze się z Rev-9 za łby w walce wręcz. Nie no, jak taka madafakerka nas chroni, to może w międzyczasie zapalimy papieroska? Co z tego, że jest ulepszona względem innych ludzi? To nie Cameron (żeński terminator ochraniający Johna w serialu), żeby ot tak fikać. Na domiar złego jest to strasznie niekonsekwentnie napisana postać. Gdy fabuła tego wymaga – Grace pada z braku leków, ale gdy fabuła robi sobie przerwę od niej, potrafi tłuc się nawet przebita na wylot. Naturalnie, gdy fabuła znowu się upomni (i tylko wtedy), trzeba Grace zabić.

Czy jest coś, co mi się w ogóle podobało? Chyba nic. Mogę co najwyżej ograniczyć się do rzeczy, na które nie mam powodów do narzekań. Aktorsko jest ok, zwłaszcza Linda Hamilton daje radę unieść tak słaby materiał. Sceny akcji nie są złe, ale widać wyliczankę, co powinno się w nich znaleźć. Zrozumiecie, jeśli zobaczycie pierwszy pościg. Flashbacki z poprzednich filmów murowane. Struktura pościgów i konfrontacji przeplatanych ekspozycją niby sprawdza się, ale tutaj zapętlono to tak bardzo, że ktoś chyba tylko przez przypadek przypomniał sobie, że film ma się skończyć. Nie ma wyraźnego rozgraniczenia między drugim, a trzecim aktem. Po prostu drugi trwa, aż zginie odpowiednia liczba osób i dopiero wtedy mamy ckliwą scenkę na koniec.

Jeżeli ktoś mi zarzuci, że nie potrafię wyjąć kija z dupy i wyluzować się przy głupim akcyjniaku, to go poszczuję moim wpisem na temat filmu Hobbs & Shaw. Dark Fate nie dość, że nie próbował zrobić absolutnie nic nowego (T3 potrafił zaskoczyć zakończeniem, Salvation rozgrywał się w przyszłości, Genisys próbował wymieszać linie czasu i zmienić jednego protagonistę, a Sarah Connor Chronicles rozgrywały się bardziej długofalowo), to jeszcze zbeształ oryginały. W tym filmie nie ma dla mnie nic. Od The Rise of Skywalker jest o tyle lepszy (minimalnie, ale jednak), że próbuje opowiedzieć (albo raczej powtórzyć) jakąś historię i dopiero na finale się wykrzacza. Moja ocena: 2+. Osoby bardziej wyrozumiałe i nastawiające się na akcję mogą spróbować podciągnąć ocenę do 3.

Na koniec rzucę taką ciekawostką. Gdy przebijałem się przez niektóre recenzje Dark Fate, widziałem wpis, że jeśli ktoś chce zapoznać się z lepszą kontynuacją Terminatora 2, powinien przeczytać komiksy: Terminator 2: Cybernetic Dawn i Nuclear Twilight. Dawn zaczyna się niemal od razu po filmie i z marszu przypomina widzowi, że John i spółka nie zniszczyli wszystkiego po terminatorach. Pamiętacie, jak T-800 stracił rękę w pojedynku z T-1000 w hucie? No właśnie. Oba komiksy zawierają wiele pomysłów, które potem przewinęły się w filmach i w serialu (włącznie z zaśmieceniem linii czasu innymi podróżnikami), tylko dużo lepiej wykorzystanych. Jeśli już zaczniecie czytać, nie zniechęcajcie się kreską (zwłaszcza w Twilight), bo jednak oba tytuły mają już swoje lata.