niedziela, 29 kwietnia 2018

Avengers: Infinity War

Gdy widzę pełną salę kinową na filmach pokroju Avengers, albo czymś, co kojarzyło się niemal wyłącznie z geekkulturą, odzywa się we mnie elitist jerk. Nie za głośno, bo to już nie te lata, by toczyć pianę o takie drobiazgi, ale jednak. 10 lat temu przed premierą Iron Mana nikt nie wróżył sukcesu kolejnej adaptacji komiksu, a już na pewno nie wybrałaby się na nią spora część obecnych widzów (bo przecież trykociarze są dla dzieci i dorosłych smutasów mieszkających z rodzicami; kto to widział, żeby taki film był fajny…). Ba, nawet po odniesieniu sukcesu i ogłoszeniu Avengers na świecie wciąż patrzono sceptycznie na to przedsięwzięcie. Jednak takich reakcji było coraz mniej. Hype urósł do niebotycznych rozmiarów po zwiastunie, na którym pierwszy skład Avengers jest w jednym ujęciu. Nie chodzi o przeskoki od postaci do postaci za pomocą obrazu przechodzącego w czerń. Tutaj było to wyraźne: bohaterowie stoją w jednym miejscu, plecami do siebie, kamera krąży wokół nich. Drugim ważnym momentem związanym z tym samym filmem było pojawienie się Thanosa w scenie w napisach. Wrażenie równie wielkie, co obecność Nicka Fury’ego w Iron Manie, tylko skala nieporównywalnie większa.

Z zapowiedziami Infinity War było podobnie. Na hype’ometrze zabrakło skali. W zwiastunach w jednej scenie można było zobaczyć Thora u boku Strażników galaktyki, Tony’ego Starka i Stephena Strange’a (wspominałem w tekście o filmie Doctor Strange, że te postacie będą się ze sobą kojarzyć, a sposób, w jaki biorą się za łby w trakcie widowiska tylko to potwierdza), albo armię Wakandy, na czele której biegli Black Panther, Captain America, Winter Soldier, Black Widow, a z powietrza wspierali ich Falcon i War Machine. Całości towarzyszyła narracja Gamory i Thanos, który był już w posiadaniu dwóch Kamieni nieskończoności. Krótko mówiąc: miało się dziać!

Pod tym względem faktycznie: czapki z głów, rozmiar i efekciarstwo rozpierduchy przebijają Avengers, Age of Ultron, Civil War, Days of Future Past i Apocalypse razem wzięte. Przy okazji obok humoru podobnego do poprzedników mamy również coraz cięższy klimat (film rozpoczyna się rzezią, a dalej jest jeszcze ludobójstwo i tortury), co w sumie po The Winter Soldier i Civil War stało się wizytówką braci Russo (choć to wciąż nie poziom Daredevila). Wizualnie nie idzie się do niczego przyczepić (włącznie z CGI Thanosem), aktorsko również. Nawet przy przeważającej ilości nawalanki, fabularnie jest co najmniej dobrze (nie lada wyczyn przy takiej liczbie postaci, gdzie żadna nie robi wrażenia zbędnej, nawet jeśli wypowiada tylko 4 zdania w trakcie całego seansu, a przez pozostały czas wygląda lub kopie tyłki). Thanos jest wreszcie łotrem, którego można postawić obok Lokiego, Kingpina i Kilgrave’a. Do tego zawarto fajne smaczki, jak np. postać pojawiająca się w kosmicznej kuźni, do której trafia Thor lub jeszcze jedna, zamykająca pewien zapomniany przez wielu wątek z pierwszej fazy uniwersum.

Pomimo powyższych zachwytów nad poszczególnymi aspektami mam mieszane uczucia. Kolejne sceny są tak zrobione, by sprawiać wrażenie zmierzających w konkretnym kierunku, ale jednocześnie pozostałe mają równie wielkie szanse wystąpienia. Potrafi to zbudować i utrzymać niemałe napięcie, tylko że nie zawsze idzie w parze z satysfakcją z tego, jak się rozwiązało. Szczytem wszystkiego jest zakończenie. Przez wzgląd na nie oraz wydźwięk widowiska można pokusić się o porównanie do (takiego naprawdę starego filmu) Empire Strikes Back. Jednak Imperium nawet przy świadomości dalszego ciągu potrafiło lepiej pozbierać finał do kupy. Infinity War miało być takie samo (zrezygnowano z dzielenia go na Part I i Part II, obiecywano bardziej zamkniętą opowieść), jednak jest tak urwane, jak Matrix Reloaded, a scena po napisach zapowiada, że ZANIM siądziemy do kolejnych Avengers, musimy zaliczyć przynajmniej jeszcze jeden film. To ostatnie trąci mi też hipokryzją, bo znowu mamy teaser czegoś na przyszłość, ale ani słowa na temat czegokolwiek z serialowego rodzeństwa (tak, czepiam się). Krótko mówiąc: fajna rozpierducha, ale nie dała mi tyle radochy, ile chciałem, a zakończenie tylko mnie rozdrażniło. Moja ocena: 4 (osoby bez dziwactw podobnych do moich mogą podnieść ocenę o 1).

niedziela, 22 kwietnia 2018

Superman: Unbound

Istota zwana Brainiac brnie przez kosmos w poszukiwaniu Kryptonijczyka. Jej metalowe wnętrze pełne jest więźniów różnych ras. Nie tylko pojedynczych przedstawicieli, ale całych metropolii. Tymczasem Kal-El pomaga swojej kuzynce zaaklimatyzować się na Ziemi. Pomimo tego, iż oboje władają potężnymi mocami, Karę dręczy lęk przed potworem, który dokonał rzezi w jej rodzinnym mieście.

Film jest adaptacją wątków zebranych w tytule Superman: Brainiac. W Polsce można go przeczytać w jednym komiksie wydanym w ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów DC, tom 31. Pomimo stosunkowo banalnej konstrukcji, klimat opowieści jest zawiesisty i wypełniony swoistą grozą. Sceny, w których Clark przemierza korytarze statku, powodują ciarki. Gdyby jeszcze w tle włączyć sobie ścieżkę dźwiękową z eksploracji statku Collectorów z Mass Effect 2, wrażenie byłoby pełne, a lęk Supergirl w pełni zrozumiały. I niby ma się tę pewność, że młody Kent zwycięży, ale jednak przy każdym starciu z Brianiaciem ciężko nie skrzywić się na widok bólu i trochę owej pewności stracić.

Tu dochodzimy do adaptacji. Niestety, wypada ona przeciętnie. Z grozy i obcości statku nie zostało nic. Brutalności przeniesiono niewiele, przez co lęki Supergirl wypadły średnio. Wycięto kilka informacji i wątków związanych z ziemskimi korzeniami Clarka, co zaowocowało innym zakończeniem. Z jednej strony czyni to film bardziej przystępnym, z drugiej brak poważnych konsekwencji i mało powagi sytuacji. Całkowicie zmieniono projekty postaci na nijakie. W komiksowych rysunkach dało się dostrzec chęć nawiązania wyglądu Kal-Ela do filmów z Christopherem Reevem. Wersja animowana kompletnie to olała, szkoda. Z kolei muzycznie, o dziwo, ta odsłona nie pada tak daleko od wspomnianych klasyków. Animacja jest przyzwoita, aktorzy też (choć pomimo kilku znanych nazwisk nie jest to wykonanie zapadające w pamięć), a całość zamknięto 75 minutach.

W związku z powyższym wybór jest między niezobowiązującą nawalanką z płynną animacją, a naprawdę klimaciarskim komiksem zawierającym pewien ciężar emocjonalny. W moich oczach komiks jest lepszy, zaś animacja nie zasługuje na więcej niż 3+. Jednak zwolennicy odwrotnych proporcji mogą śmiało dodać jeden do oceny.

niedziela, 15 kwietnia 2018

Arrow – Season 3

Od ataku Deathstroke’a i jego ekipy minęło 5 miesięcy. Team Arrow jest zorganizowana i zmotywowana lepiej, niż kiedykolwiek, a jej szeregi zasilił Roy Harper – Arsenal.

Sezon, który zaczyna się dość dobrze, ale mniej więcej w 1/3 wszystko zaczyna irytować. Zdecydowanie za dużo czasu poświęcono fochom poszczególnych postaci. W tej kwestii przoduje największa hipokrytka sezonu: Felicity. Jakimś cudem wkręcono w to także Ligę zabójców. Przez co motyw z Oliverem, który ma być następnym Ra’s al Ghulem, wydaje się strasznie naciągany (pomijając już fakt, że znowu ma się wrażenie oglądania Batmana bez Batmana).

Największym atutem serialu jest tym razem nie akcja (bo tutaj efekciarskość sprowadza się tylko do tego, ile osób tłucze się jednocześnie, a nie jak to robią), lecz liczba elementów zapożyczanych z komiksów oraz rozbudowujących uniwersum. Trzeci sezon Arrow szedł równolegle do pierwszego sezonu Flasha. Do tego towarzyszyła im miniseria Vixen. Pojawił się Ray Palmer, którego wątek zmierza do wprowadzenia Atoma. Wspomniałem już o Lidze zabójców, której obecny Ra’s al Ghul jest grany przez Matta Nable’a znanego np. z Riddicka. W crossoverze z Barrym mamy do czynienia z Captain Boomerangiem. Tutaj doszło do zabawnej sytuacji. W Arrowverse tę postać gra kolejny weteran Spartacusa: Nick E. Tarabay. W tę samą rolę w Suicide Squad wcielił się jego kolega z gladiatorskiego widowiska: Jai Courtney. Ponadto w tym samym crossoverze pojawia się też teoria spektrum barw odpowiadających emocjom (odcinek Flasha skupiał się na czerwonym – gniewie). Na sam koniec warto wymienić liczne wzmianki o Damienie Darhku, obecność Katany (której poświecono więcej czasu, niż miało to miejsce w Suicide Squad) oraz to, że nowa wersja Vertigo przypomina w działaniu chemikalia stworzone przez doktora Crane’a.

Niestety, spadek formy spowodowany głównie strasznie durnymi proporcjami w zawartości show (drama, drama, drama, hipokryzja, rozbudowa uniwersum, akcja) sprawiły, że przez trzeci sezon ciężko się przebić. Zdarzają się w nim takie perełki, jak odcinek siedemnasty z udziałem Task Force X, ale ogólnie brak mu wyrazistości dwóch poprzednich, a na choć trochę cięższy klimat przeważnie nie ma co liczyć. Moja ocena: 3-.

niedziela, 8 kwietnia 2018

Ready Player One

Główne założenia fabularne oraz postacie są takie same, jak w książce: twórca wirtualnego świata Oasis zmarł, ale zostawił po sobie testament. Jego ostatnim życzeniem jest przekazanie władzy zarówno nad wirtualną rzeczywistością, jak i firmą stojącą za nią osobie, która znajdzie easter egga ukrytego w grze. W szranki stają pojedynczy gracze w różnym wieku oraz korporacja IOI, której Oaza jawi się jako potencjalnie największe źródło dochodów.

Na ten film nie da się patrzeć inaczej, niż na kilka sposobów. Na początek wariant: nie czytałem książki i nie zwracam uwagi na idiotyzmy. Ready Player One to spielbergowy (naiwny, ale w przeciwieństwie do starszych filmów reżysera niespecjalnie uroczy) akcyjniak, w którym należy wyłączyć myślenie i przyswajać rozwój akcji tak, jak go podają. Wtedy jest lekko, przyjemnie, a my możemy cieszyć się bajeczną oprawą i taką liczbą nawiązań popkulturowych, że jeśli ktoś spróbuje zrobić z tego drinking game, to może paść nieprzytomny po 15-20 minutach oglądania. Wśród aktorów najlepiej wypadają Ben Mendelsohn w roli antagonisty oraz Mark Rylance jako Halliday, a całości towarzyszy ścieżka dźwiękowa zmontowana z mniej lub bardziej znanych hiciorów z lat osiemdziesiątych (przykłady: seans otwiera Jump w wykonaniu Van Halen, a mniej więcej w środku widowiska, podczas sceny w klubie da się słyszeć Blue Monday zespołu New Order). Jedynymi wadami są tu zbyt duże zbliżenia na postacie/pojazdy w niektórych ujęciach oraz bezsensowne upychanie lens flares, gdzie się tylko da. Oba zabiegi utrudniają śledzenie akcji i są męczące. W takiej wersji pokusiłbym się o ocenę 4-.

Wariant: nie czytałem książki, ale to nie usprawiedliwia bzdur w filmie. Tu już będzie gorzej, bo nawet bez znajomości pierwowzoru da się wyłapać wiele braków i absurdów. Po pierwsze – przebieg historii jest dość chaotyczny, a szukanie kluczy i wpadanie na rozwiązania graniczą z przypadkowością. Po drugie – poszukiwacze jaja to wariacja na temat graczy komputerowych, w związku z czym ich filmowa reprezentacja jest biedna.  Pierwsza zagadka i jej rozwiązanie są tak banalne, że brak tego drugiego przez 5 lat od ujawnienia treści ostatniej woli Hallidaya wydaje się absurdalny. W naszych czasach jest multum speców od szukania ciekawostek w grach, uskuteczniania speedrunów i wielu innych sposobów na ukończenie gier. Zakładam, że gdyby „nasi” dorwali się do poszukiwań easter egga w filmie, znaleźliby go dużo szybciej. Żeby było ciekawiej, opisana przeze mnie sytuacja to pierwsze 15 minut widowiska, dalej jest tego więcej. Opis świata (zwłaszcza wirtualnego) jest co najmniej dziurawy i poddaje w wątpliwość to, co postacie powinny umieć, a czego nie. W rezultacie w trakcie seansu co chwila kręcimy głową z niedowierzaniem, zaś na ocenę końcową najbardziej nadaje się: 3.

Ostatnim wariantem jest: czytałem książkę… Co to jest?! Jako adaptacja Ready Player One nie nadaje się do niczego. Oprócz głównych założeń fabularnych zmieniono wszystko, włącznie z relacjami postaci i ich miejscem w intrydze. Zagadki są mniej wymagające (żeby nie powiedzieć czegoś dosadniejszego), choć na pewno bardziej widowiskowe. Ostatecznie co innego patrzeć na wyścig, a co innego na 2 osoby grające w Joust. Kolejność scen w stosunku do książki jest inna. Wycięto też całe wątki (przeważnie związane ze światem rzeczywistym). Jeśli któryś z nich zawierał istotną informację lub przedmiot, te trafią na ekran w inny sposób (ćwierćdolarówka), ale nie dotyczy to wszystkiego (artefakt Daito - tu istotne były okoliczności, nie sama zabawka). Braki w prezentacji realiów powodują, iż w ogóle nie czuć wagi wydarzeń, jakie obserwujemy. Ogólna atmosfera jest zdecydowanie lżejsza od powieści. Usunięto nawiązania do papierowych gier RPG, a cała reszta celuje bardziej w ogólnie pojętą popkulturę, niż jej niszowe odłamy związane z jedną dekadą. Taka aktualizacja nie każdemu przypadnie do gustu, gdyż pozostawia uczucie zabrania czegoś geekom na rzecz szerszej widowni (zabieg będący na porządku dziennym w branży rozrywkowej). Trafiają się też zmiany oddające rok produkcji powieści i adaptacji. Przykład: gdy książkę opublikowano, gry Blizzarda w jej treści reprezentował World of Warcraft, natomiast na ekranie to zadanie przypadło Overwatch. Summa summarum, jasne, kilka scen robi bardzo dobre wrażenie nawet w tym wariancie (konkretnie te rozgrywające się w Oasis), ale dla 3-4 scen i tony smaczków można nie mieć ochoty na ślęczenie przed ekranem przez 2 godziny. W tej wersji, powodującej więcej zawodu niż uśmiechu, RPO otrzymuje ode mnie 2+. Lepiej przeczytać książkę.

niedziela, 1 kwietnia 2018

Time Mysteries 3: The Final Enigma

Ester Ambrose dała się zrobić w konia w drugiej części Time Mysteries. Teraz będzie musiała naprawić linię czasową, a przy okazji dowie się, kto kryje się za tym całym bałaganem.

Ciężko nie odnieść wrażenia, że ta część była robiona na szybko. Są nowe lokacje, sekwencje hidden object, ale recykling tych drugich jest widoczny (ba, w miniprzygodzie wykorzystuje się wręcz te z poprzedniej gry), a w lokacjach czasami jest mało roboty.

W warstwie muzycznej można pokusić się o to samo określenie, gdyż motyw przewodni to ta sama melodia, co w TM2, tylko chyba wariacji ma więcej. Grafika utrzymuje styl poprzednika i nie licząc kilku dość pustych wnętrz wypada przyzwoicie, choć animacje mówiących postaci przywodzą na myśl gry z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, gdzie szczęka lata góra – dół, ale nijak do tekstu nie pasuje.

Zagadki nie stanowią wyzwania, sceny hidden object zawierają te same błędy, co poprzednio (kilka obiektów o tej samej nazwie, dziwne skalowanie, jeszcze dziwniejsze ukrycie niektórych z nich). Tyle dobrego, że motyw podróży w czasie wykorzystano trochę bardziej kreatywnie, nie ograniczając się do jednego miejsca w różnych okresach. W grze udało się też zawrzeć ze dwa drobne nawiązania do pierwszej części Time Mysteries, ale na szczęście dla grającego są one tak malutkie i nieznaczne, że nadal można sobie Inheritance odpuścić.

Pozytywnie zaskoczyło mnie rozwiązanie wątku z antagonistą. Tradycyjnie dla przygodówek tego rodzaju – od razu wiadomo, kto jest głównym mataczem, ale już sama konfrontacja wypadła całkiem nieźle.

Na koniec wypada wspomnieć o strasznie krótkim czasie gry. Fakt – na liczniku mam coś w okolicach czterech godzin, ale te są rezultatem grania w scenariusz główny, dodatkowy oraz parokrotnego zostawienia włączonej gry, bo akurat trzeba było zająć się czymś innym. Mało tego, zrobienie przerwy w graniu przychodzi bezboleśnie, bo nawet jak na przedstawiciela gatunku, The Final Enigma w ogóle nie angażuje i odpycha przeciętnością rozgrywki. Jeśli rozważacie jej zakup, bo chcecie dopełnić formalności i dotrwać do końca opowieści, to nawet w promocji TM3 powinno znaleźć się gdzieś pod koniec drugiej połowy wishlisty. Moja ocena: 3-.