niedziela, 30 grudnia 2018

Aquaman

Aquaman nie ma najlepszej reputacji. Przeważnie jest kojarzony z wersją pokroju tej z Super Friends, niż twardziela choćby z animowanej Justice League lub niektórych komiksów. Filmowa Justice League zrobiła krok w dobrym kierunku, ale ciągłe dowcipkowanie o gadaniu z rybami niespecjalnie pomogło. Zresztą dla przeciętnego pożeracza popkultury sytuacja ma się tak samo z Ant-Manem – jak można poważnie traktować gościa, który się zmniejsza i gada z mrówkami? A tu niespodzianka – można.

Arthur Curry jest dzieckiem królowej Atlantydy i latarnika. Karą za tę sytuację było skazanie matki na śmierć. Arthur obwinia siebie i czuje niechęć do podwodnego królestwa. Jednak gdy jego przyrodni brat grozi atakiem na świat ludzi, Curry postanawia zająć należne mu miejsce (przynajmniej tymczasowo), by powstrzymać inwazję.

Nie będę ukrywał, Aquaman bardzo mi się podobał. Bawiłem się tak rewelacyjnie, że głowa mała. Nie wiem, czy niezobowiązujący i lżejszy (w porównaniu do pozostałych filmów z DCEU) ton był w 100% zamierzony dla samego efektu, czy może dlatego że: Uniwersum nam się sypie, walić to, robimy film po swojemu. Nieistotne. Istotne jest, że otrzymaliśmy widowisko czysto rozrywkowe, nie podszyte mesjanizmem, nie będące mroczne na siłę i nie ładujące się w jakiś istotny okres historyczny, by pouczać i moralizować (nawet wątek o zatruwaniu środowiska potraktowano względnie subtelnie). Nie mówię, że takie filmy są złe, tylko nie każdemu wychodzą i nie wszystkim się podobają.

Co dokładnie sprawiło, że bawiłem się tak dobrze? Dosłownie wszystko. Dobór i starania aktorów (były tam ze dwa nazwiska, których się nie spodziewałem, przez co miło się zdziwiłem) – bez zarzutu. Fabuła, która z jednej strony jest prosta, a z drugiej wrzuca na ekran wiele rozpoznawalnych gatunków. Jest trochę przygody rodem z Indiany Jonesa, nieco intrygi dworskiej, niemała scena batalistyczna z udziałem kaiju wyjętego żywcem z Pacific Rim, a wszystko okraszone solidną porcją mordobicia i niewyszukanym, ale też nienachalnym humorem. Krótką mówiąc, dostaliśmy kwintesencję kiczu dopracowaną w najmniejszych szczegółach. Efekty specjalne robią wrażenie, a skala i projekty podwodnych stworzeń, walk, miasta i ruin przyprawiają o opad szczęki. Nawet na seansie 2D obraz wyglądał oszałamiająco.

Taka różnorodność może doprowadzić do tego, że niektóre sekwencje w filmie mogą być niewyraźne. I tu kolejna niespodzianka – wyszło znakomicie. Niezależnie od tego, czy mamy bitwę w otwartej przestrzeni, naparzankę w składzie win, zbliżenie na zabawny szczegół (książka Lovecrafta w jednej z pierwszych scen), czy ucieczkę w mroku przed potworami inspirowanymi tymi z Zewu Cthulhu (rewelacyjna scena przywodząca na myśl nastrój z Pitch Black), wszystko jest przejrzyste, wyraźne i angażuje widza w akcję.

Muzyce również nie mogę się nadziwić. Atlantydzie i jej mieszkańcom towarzyszy oprawa elektroniczna, przywodząca na myśl ścieżkę z pierwszego Blade Runnera, może trochę Tron: Legacy. Nawet cover utworu Africa zespołu Toto zagrany w ten sposób zrobił na mnie wrażenie dobrze dobranego. W pozostałych przypadkach autorzy serwują nam utwory symfoniczne, przeplatane z różnymi kawałkami mającymi oddać klimat danego miejsca lub nastroju. Inaczej brzmi tło, gdy Arthur poznaje swoje podwodne dziedzictwo, a inaczej, gdy Mera jest oczarowana kolorami świata na powierzchni.

Gdybym miał się czegoś czepić (i podkreślam słowo czepić, jest to naprawdę tak mała rzecz, że nie zasługuje nawet na minus w ocenie), byłaby to chronologia wydarzeń. Zamiast pokazać wszystko po kolei, wydarzenia skaczą sobie od teraźniejszości w przeszłość i z powrotem. Jeśli brzmi to znajomo, to macie rację. To powtórka z Batman Begins i Man of Steel. Nie mam pretensji o sam zabieg, zwłaszcza że tu jest znośny, ale nie chciałbym też, żeby twórcy filmów na podstawie komiksów DC non-stop korzystali z niego tylko dlatego, że w Batmanie wyszło (dla porównania przy Man of Steel było więcej narzekań na ten patent).

Aquaman to czysta, lekka i niezobowiązująca rozrywka. Kino superbohaterskie, które pozwala oderwać się od rzeczywistości i po prostu bawić się, czego raz na jakiś czas każdemu trzeba. Pozostaje mi tylko czekać, aż film trafi na płyty, by dorzucić go do mojej kolekcji. Moja ocena: 5.

P.S. Znajomość poprzednich produkcji z DCEU nie jest wymagana do cieszenia się seansem. W trakcie oglądania pada dosłownie jedno zdanie, które umieszcza film w chronologii, ale nie ma ono wpływu na jego odbiór.

niedziela, 23 grudnia 2018

Arrow – Season 5

Po naprawdę słabym czwartym sezonie miałem cichą nadzieję, iż seria odbije się od dna. Niestety, pomimo tego, że dużo się w niej dzieje, nie udało się. A może nie udało się, bo właśnie dzieje się za dużo?

Głównym przeciwnikiem w sezonie jest Prometheus, człowiek, który uważa, że Oliver jest hipokrytą ukrywającym swoją naturę mordercy. Adwersarz zrobi wszystko, by udowodnić swoją teorię.

O ile do założenia fabularnego, projektu przeciwnika (kostium jak kostium, ale motyw muzyczny jest całkiem fajny) i zagadki, jaką wokół niego stworzono, nie mogę się przyczepić, o tyle do realizacji już tak.

Liczba postaci ponownie wzrasta, Felicity jest jeszcze bardziej nie do zniesienia, a że jedną z broni Prometeusza jest powodowanie niesnasek, kłótni jest tyle samo, co walk. Zresztą sam Prometeusz też jest męczący. To jedna z tych osób, która ma wiecznie wszystko dopięte tak bardzo na ostatni guzik, że nawet dowolna wtopa po drodze zdaje się być zaplanowana. Trwa to do ostatnich sekund sezonu, co do których miałem nadzieję, iż przetrzebią menażerię, bo z powodu obecności wielu osób wyglądało to trochę, jakby planowano gruntowną przebudowę serii, albo jej koniec. Niestety, tu nastąpił kolejny zawód.

Warto odnotować, iż jest to ostatni rok wspominek Olivera z okresu, gdy rzekomo był na wyspie. Flashbacki są ponownie dłuższe, niż sezon temu, a ich głównym atutem jest dla mnie obecność Kovara granego przez Dolpha Lundgrena.

Z kolei dziwną rzeczą jest wątek romantyczny. We Flashu autorzy mają parcie na trzymanie się komiksowej wersji: Barry musi być z Iris West. Natomiast tutaj pomimo obecności nowej Dinah Drake / Black Canary, Olliego cały czas ciągnie do Felicity.

Na pocieszenie dostałem kilka minut obecności Deathstroke’a, ale sezon jako całość męczy zamiast relaksować. Moja ocena: 2+.

niedziela, 16 grudnia 2018

The Flash (2014) – Season 3

Sezon, który spowodował u mnie taki zawód, że ledwo dooglądałem go do końca. Otwiera go wariacja na temat jednego z ważniejszych wydarzeń w komiksach – Flashpoint. Są to raptem dwa odcinki, ale już one wskazują, z jakimi problemami będzie borykać się seria.

Zdaję sobie sprawę, że przy budżecie, jakim dysponuje stacja oraz całej żonglerce związanej z prawami do pokazywania tych czy tamtych superbohaterów nie byłoby możliwe odtworzenie skali, w jakiej oryginalny Flashpoint się dzieje, ale o konsekwencje można się już pokusić. Zarówno w wersji papierowej, jak i animowanej decyzja Barry’ego doprowadziła do końca świata. Tutaj Allen nie dość, że nie musiał przejmować się utratą mocy, to na zmianę decyzji wpłynęła jedna śmierć… To jak porównać zniszczenia spowodowane pociskiem artyleryjskim z tymi od kamienia z procy. Tyczy się to nie tylko zmian w linii czasu z Flashpointu, ale także tych po powrocie, gdzie jedna postać ginie, jedną dorzucają, a dziecku jednej pary zmieniają płeć.

W poprzednim sezonie zmieniono nacisk na poszczególne warstwy, tutaj dorzucono jeszcze zmianę w ilości czasu antenowego bohaterów. Co prawda skład Team Flash nie jest drastycznie powiększony i widać, że obecność tego czy tamtego odbywa się kosztem kogoś lub czegoś innego, ale jednocześnie ta żonglerka nie pozostawia wątpliwości co do kierunku, w którym autorzy prowadzą, a w zasadzie rozwadniają serię.

Odcinków-zapchajdziur jest niby mniej, niż w S2, ale tutaj są bardziej odczuwalne. Zwłaszcza, jeśli potrzeba dodatkowego crossoveru, by odkręcić fochy osób z dwóch seriali naraz (Flash + Supergirl). W ogóle nie ma tu chyba ani jednego odcinka bez grupowej kłótni, po której ktoś wychodzi z pomieszczenia, a druga osoba – „I got this” – idzie za nią. Barry – najszybszy człowiek na świecie, ale niewystarczająco szybko, by coś tam – robi się naprawdę irytujący ze swoim mazgajstwem. Obecności Iris w wielu scenach w ogóle nie rozumiem, a Kid Flash niemal cały czas siedzi na ławce rezerwowych.

Najgorszą postacią jest jednak główny antagonista. Pół biedy, że to kolejny speedster, albo że w jego przypadku starano się zrobić ten sam numer ze zmienionym głosem, co w przypadku Zooma (tam w kostiumie dubbingował go Candyman – Tony Todd, a Savitarowi głosu użyczył Jigsaw – Tobin Bell). Największą wtopą jest jedno zdanie, które gamoń wypowiada bodajże w siódmym odcinku. Nie wiem, jak inni oglądający, ale ja przyładowałem głową w biurko z zażenowania. Nie dość, że już wiedziałem, kto jest w pancerzu, to twórcy show uważali to za tak „genialny” pomysł, że powtarzali ów spoiler do oporu, a bohaterom zajęło kolejne 13 odcinków, by na to wpaść.

W całym sezonie da się znaleźć kilka niezłych pomysłów, a Reverse-Flash i Harrison Wells w różnych odmianach to zawsze trochę radochy, ale cała reszta to bałagan i zmęczenie syndromem focha o wszystko. Moja ocena: 2+.

niedziela, 9 grudnia 2018

Solo: A Star Wars Story

Biorąc pod uwagę, jakie opinie zbierają produkcje spod znaku Star Wars, odkąd markę przejął Disney, Solo nie mógł mieć łatwego startu. Przez jakiś czas zastanawiałem się też, czy ze mną wszystko w porządku, gdyż The Last Jedi również nie jest lubiany, a ja bawiłem się na nim całkiem dobrze. Byłem tak bardzo niepewny swojego zdania, że nie chciałem wracać do tego filmu, ale na rzecz Solo postanowiłem się przemóc i… nadal ogląda mi się go dobrze. Nie wiem dlaczego, ale pomimo wszystkich jego wad potrafię się na nie wyłączyć i nie wkurzać, jak ogół fanów. Choć nawet przy ignorowaniu bzdur są pewne rzeczy, które mi nie pasują (jak np. nieudane poświęcenie Finna). W przypadku Solo nie potrafię już zdobyć się na taką postawę i jest to pierwszy, nowy film z tego uniwersum, na który nie poszedłem do kina.

Solo opowiada historię Hana z okresu, w którym nikt o nim nie słyszał, a on sam próbował wyrwać się ze slumsów Corelii i zostać najlepszym pilotem w Galaktyce daleko stąd. Niestety, jest to historia, która chyba nikogo nie obchodzi, a już z pewnością nie mnie.

Z całego filmu lubię dosłownie 3 rzeczy. Lando Calrisiana w wykonaniu Donalda Glovera, 1,5 sceny akcji (ze wskazaniem na momenty, w których nikt się nie odzywa) oraz końcową scenę nawiązującą do oryginalnej wersji rozmowy Hana i Greedo. Pierwszego i trzeciego nie muszę tłumaczyć. Co do drugiej kwestii, chodzi o pół napadu na pociąg (nie z forsą, ale to Woody’emu Harrelsonowi nie przeszkadza) i Kessel Run. Obie ładnie nakręcone, z dobrymi efektami specjalnymi i minimum dialogów (dla porównania drugie pół napadu na pociąg nie podoba mi się właśnie dlatego, że postacie się rozgadują).

Cała reszta nie podoba mi się. Wzięto się za okres życia Hana, który nijak mnie nie interesuje i nie potrafiono przedstawić go tak, aby zainteresował. Nawet takie osiągnięcie jak Kessel Run wydaje się ekscytować tylko Solo, po reszcie spływa to jak woda po kaczce, więc widza obchodzi jeszcze mniej. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest brak jakiejkolwiek charyzmy niemal u wszystkich (tylko Donaldowi udaje się wywalczyć sympatię oglądającego). Przyznam, że to nie lada wyczyn, zwłaszcza po wzięciu pod uwagę obecność aktorów typu wspomniany Woody Harrelson, czy Paul Bettany. Najbardziej boli mnie obsadzenie Aldena Ehrenreicha, z którego taki Han Solo, jak z koziej dupy trąba. Widziałem go dosłownie w jednym innym filmie i nie zapadł mi w pamięć. Może i jest dobrym aktorem, ale Hanem beznadziejnym. Nie potrafił przekonać mnie, że Solo przechodzi przemianę od głupkowatego śmieszka-cwaniaka do twardego przemytnika. Dla mnie lepszym kandydatem do roli był Anthony Ingruber, ale kto wie, jak poradziłby sobie z tak słabo napisaną postacią. Pozostali to tak papierowi statyści, że jak tylko pojawią się na ekranie, można powiedzieć, co się z nimi stanie.

Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości, to w przewidzeniu tego ostatniego pomagają durne dialogi. Nagrodę najgłupszego zgarnia ten, w którym wychodzi pochodzenie nazwiska Hana. Żeby było śmieszniej, nasz łajdak przez cały seans dwoi i się i troi, by pokazać, jak bardzo ma nad wszystkim kontrolę, niezależnie od tego, jak szalony wydaje się dany pomysł, a tu trafia się tak losowy kwiatek, że pozostaje tylko przyładować głową w ścianę.

Naturalnie, skoro jesteśmy w stanie przewidzieć, co odwali dany bohater, po złożeniu wszystkiego do kupy i zaprezentowaniu wszystkich uczestników dramatu, wiemy, jak przebiegnie fabuła. Najdalej w połowie będziecie żałować, że zaczęliście oglądać. Zastanawiający jest też upór twórców przy wciskaniu kolejnych dupereli, które są jeszcze mniej interesujące, niż wątek główny. Motyw z robocicą walczącą o równouprawnienie droidów jest kompletnie od czapy. Han wiecznie pamiętający o wieszaniu kostek w pojeździe zachowuje się, jakby to były urny z prochami jego rodziców. Widzowi pozostaje tylko kręcić głową i pytać: Po co?

Nawet na najsłabszych odcinkach Clone Wars i Star Wars: Rebels nie wynudziłem się tak, jak na Solo. The Last Jedi jest dowodem na to, że jestem w stanie wybaczyć wiele nawet najgłupszym i najgorszym filmom. Solo nawet tego nie udało się osiągnąć. Moja ocena: 2.

niedziela, 2 grudnia 2018

Supergirl – Season 2

Sezon zaczyna się z grubej rury – pierwszy wypadek i już mamy Supermana w towarzystwie Kary. I... niestety jest to jedna z niewielu zalet, o czym poniżej.

Między sezonami serial zmienił stację i stał się większą częścią Arrowverse. W związku z czym od samego początku czuć klimat sprzątania (nie do końca udanego). Po pierwsze ze stałej obsady wylecieli Calista Flockhart i Peter Facinelli. Wszystko przez wzgląd na przeniesienie produkcji w inne miejsce. O ile Cat Grant pojawia się jeszcze gościnnie, o tyle Maxwell Lord zniknął całkowicie, a jego firma jest już tylko wzmianką w dialogach.

Tym samym robi się miejsce na nowe postacie. Na pierwszy ogień idzie Lena Luthor, która dla odmiany nie jest dyżurnym Luthorem. Gra ją Katie McGrath, którą kojarzyłem wcześniej z głównej roli pierwszego sezonu Slashera oraz serialowego Draculi z Jonathanem Rhys Meyersem. Drugim poważnym dodatkiem jest Mon-El pochodzący z planety Daxam. Wystarczy wspomnieć, że Krytpon i Daxam nie przepadają za sobą, co powinno zapewnić ciekawą dynamikę między Mon-Elem i Karą.

Ze smaczków należy wymienić obecność Miss Martian oraz kilka niezgorszych cameos. Pierwsza w oczy rzuca się Lynda Carter, serialowa Wonder Woman z produkcji z 1975. Później pojawia się Kevin Sorbo (serialowy Hercules) oraz Teri Hatcher. W przypadku tej drugiej nie jest to debiut w produkcji na podstawie komiksów DC. W 1993 miała okazję wcielać się w Lois Lane w serialu Lois & Clark: The New Adventures of Superman, w którym Supermana grał powracającego tu w roli ojca Alex i Kary Dean Cain.

Dlaczego więc ten sezon jest niewiele lepszy od poprzedniego? Bo tylko dwie rzeczy zrobił dobrze. Superman i inne smaczki – to rzecz numer jeden. Rzecz numer dwa to przerzut ciężaru z kolejnych metaludzi na kosmitów. Nie żeby autorzy zapomnieli o tych już wprowadzonych, jak Livewire, ale główne wątki kręcą się wokół kosmicznych imigrantów.

Niestety, dobre chęci i pomysły toną w natłoku słabych dialogów, dziecinnego zachowania postaci (relacja Mon-El – Kara oraz coming out Alex są na poziomie dramy o szkole średniej), nierównych jakościowo efektów specjalnych (w trakcie serialu różnie bywa, dopiero im bliżej finału, tym lepiej) oraz takich ilości kiczowatego patosu, że uszy więdną (czyli wracamy do słabych dialogów, których James Olsen może przeprowadzić więcej dzięki swojemu nowemu alter ego – Guardianowi). Brzmi to banalnie, ale trzeba pamiętać, że pomysły i smaczki pojawiają się tylko na moment, z wadami obcujemy przez większość czasu antenowego każdego odcinka.

W związku z powyższym są momenty, gdy drugi sezon przygód dziewczyny ze stali ogląda się dobrze, ale to wrażenie jest przeważnie zacierane np. następną sceną, wypełnioną żenadą. Moja ocena: 2.

niedziela, 25 listopada 2018

A secret society exists, and is living among all of us. They are neither people nor animals, but something in-between.

Gdy przy okazji serii Underworld zachwalałem wygląd wilkołaków, nie wzięło się to znikąd. W dzisiejszych czasach można przebierać w produkcja o zmiennokształtnych, bo obok serii filmowych mamy też seriale poświęcone tej tematyce. Jednak kiedy byłem młodszy, to nie licząc Wolfa z Jackiem Nicholsonem, nie trafiłem na film, który spełniłby moje oczekiwania (nawet pomijając kwestię wyglądu). Pierwszy seans pierwszego Skowytu zanudził mnie. Dog Soldiers było takie sobie, a Teen Wolf z Michaelem J. Foxem to nie ten gatunek. Wszystko to było spowodowane wydumanymi oczekiwaniami, nadmuchanymi lekturą podręcznika do Wilkołaka: Apokalipsy. Z biegiem czasu gust mi się poprzestawiał i teraz w ramach rozrywki wolę kicz filmowy od patosu walki ze Żmijem. W związku z czym nadeszła pora, by dać drugą szansę The Howling oraz zapoznać się z pozostałymi odsłonami serii. Zaznaczam przy tym, że nie czytałem ani jednej z książek, na podstawie których powstały niektóre filmy.


The Howling (1981)


W trakcie swojego śledztwa reporterka Karen White niemal staje się ofiarą mordercy, którego tropem podążała. W wyniku przeżytej traumy kobieta zostaje oddelegowana na urlop zdrowotny do odległego ośrodka wypoczynkowego, mieszczącego się w górach. Na miejscu okazuje się, że trafiła z deszczu pod rynnę.

Autorzy tego filmu chyba nie do końca wiedzieli, co chcą zrobić. A nawet jeśli wiedzieli, to niespecjalnie udało im się przekonać mnie do zamiarów. Skowyt (po Morderczych kuleczkach to zaskakująco dobre tłumaczenie tytułu) z jednej strony zawiera elementy tradycyjnego horroru, który skrywa mordercę, a z drugiej nawiązuje do innej sfery gatunku – potworów robiących jatkę. Choćby z tego powodu dochodzi do dysonansu w trakcie oglądania. Główni bohaterowie starają się rozwikłać tajemnicę i im fabuła serwuje w miarę subtelne podpowiedzi, które sami odrzucają. Natomiast widzowi (na wypadek gdyby nie wpadł na to po tytule) nachalnie wpycha się to w oczy na zasadzie: Oni jeszcze nie wiedzą, że to wilkołaki, ale ty tak, prawda? Nie? To masz tu rysunek wilka! O, a tam księga o podaniach o wilkołakach. Teraz już wiesz, prawda? Prawda?! PRAWDA?!

Projekty i kostiumy wilkołaków są dobre, ale bardzo rzadko widać bestie w całości. Proces przemiany pokazano za pomocą pierwszorzędnej charakteryzacji, tylko że sam w sobie jest on bardzo, ale to bardzo powolny. W takim Underworldzie dzięki współczesnym technikom człowiek przemienia się w bestię w kilka sekund, a może jeszcze komuś po drodze przydzwoni. Z kolei tutaj to trwa i trwa, co kreuje dość kuriozalny efekt np. w jednej ze scen, gdzie koleś zmienia się, a dziewczyna zamiast uciekać (zdążyłaby przy tym zrobić przynajmniej jedną rundkę dookoła całego kompleksu budynków) stoi i wrzeszczy, jak jej reżyser przykazał. Gdyby porównać to do scen ucieczki przed mordercą z dowolnego slashera, w których nie obejdzie się bez głupich potknięć, to te wypadają nad wyraz przekonująco, a my wierzymy w stu procentach w starania ofiar.

Tempo opowieści sprawia, że trochę ciężko się nastawić na konkretny klimat. Pierwsza połowa jest stosunkowo powolna, ale ma swoją atmosferę, tylko miłośnicy rzezi pokroju Critters będą się niecierpliwić w oczekiwaniu na właściwe mięcho. W drugą stronę też to działa, w momencie gdy wszystko się rozkręci, fani spokojniejszych horrorów mogą zacząć ziewać. No chyba że lubicie wszystkiego po trochu, wtedy faktycznie nie ma jak się przyczepić. Mało tego, samo zakończenie jest idealną wypadkową obu tych warstw.

Trochę ponarzekałem, jednak teraz, przy drugim podejściu bawiłem się dobrze. Naturalnie The Howling to w wielu miejscach zlepek oklepanych schematów, ale widać, że włożono w niego trochę serca i starań. Ma swój urok, potrafi nadrobić braki częścią wizualną. Moja ocena: 4.


Howling II: Stirba – Werewolf Bitch


Sequel, który ma jeszcze mniej wspólnego z protoplastą, niż drugi Koszmar z ulicy Wiązów ze swoim. Jest to nie lada osiągnięcie. Między Koszmarami da się doszukać przynajmniej kilku wspólnych elementów, jak postać Freddy’ego lub dom. W Skowycie 2 jedynym nawiązaniem jest widowiskowe zakończenie jedynki oraz to, że głównym bohaterem jest brat Karen White (stąd też alternatywny podtytuł: Your Sister is a Werewolf). Zignorowano resztę zakończenia, pokazującą inną postać, która przeżyła wydarzenia pierwowzoru. Co natomiast łączy oba sequele, to niska jakość.

Zamierzenie lub nie, Stirba jest filmem tak słabym, że dla niektórych aż dobrym, dla innych zniechęcającym do kontynuowania przygody z serią. Zacznijmy od tego, że przez cały czas ma się wrażenie, iż ktoś chyba nie do końca wiedział, o czym ma być ten tytuł. Opowieść wygląda, jakby miała być o wampirach (uczucie to potęguje obecność Christophera Lee oraz miejsce akcji: Transylwania), ale w ostatniej chwili doklejono do tego wilkołaki. Efekt końcowy jest podobny do Hellraisera: Deader, choć na szczęście tutaj całość wyszła lepiej. Ciągle powtarzany motyw muzyczny i jego klimat przywodzi na myśl The Lost Boys, co jest o tyle ciekawe, że widowisko o pijawkach pojawiło się dopiero 3 lata po Stirbie.

Co więcej można powiedzieć? Oprócz głównego wątku nikt chyba nie miał pomysłu na resztę. Mitologia dotycząca zmiennokształtnych nie trzyma się kupy, wizja kultu jest tania i tandetna, a luki w seansie postanowiono wypełnić golizną w ilościach podobnych do tych z Psycho Copa 2.

Efekty specjalne są niezłe. Przemiany oraz charakteryzacja aktorów również potrafi być w porządku. Jak zwykle ujęć całych postaci wilkołaków jest jak na lekarstwo, ale w nagrodę mamy obfite sikanie sztuczną krwią i przerysowaną rzeź.

Skowyt 2 to jeden z tych filmów, z których można rechotać do bólu brzucha, zwłaszcza w towarzystwie osób o podobnym guście. Ja jednak nie mogłem przeboleć zbyt wielu odstępstw od pierwowzoru. Gdyby darowano sobie pokrewieństwo głównego bohatera z Karen, nie miałbym tylu pretensji. Niestety, w ostatecznym rozrachunku dostałem sporo kiczu, który lubię, ale do tego również drugie tyle bzdur, których nie mogłem przetrawić. Moja ocena: 3-.


Howling III


Trzeci Skowyt udowadnia, że seria jako antologia miałaby więcej sensu, a połączenia jedynki i dwójki nie powinno być w ogóle. Niestety, nie oznacza to, że mamy do czynienia z dobrym filmem.

Akcja tej odsłony ma miejsce w Australii. Dziewczyna należąca do grupy wilkołaków chce się wyrwać do cywilizacji. Po dotarciu do Sydney praktycznie od razu udaje się jej zostać aktorką. W tym samym czasie pewien naukowiec dostaje dowody na to, iż zmiennokształtni to nie tylko mit. Przy wsparciu wojska zaczyna poszukiwania nowo odkrytego gatunku.

Bez owijania w bawełnę i tłumaczenia, że film da się oglądać w konkretnych warunkach lub ze specyficznym nastawieniem – Howling III jest okropny. Ekspozycja jest tak poszatkowana i tak zmontowana, że absolutnie nie obchodzi nas, co stanie się dalej. Głównych bohaterów ledwo się pamięta. Aktorstwo jest jednym z najsłabszych, jakie widziałem w kinie klasy Z. Efekty specjalne są mizerne, przemiany jeszcze bardziej toporne, a charakteryzacja i kostiumy tak niskiej jakości, że najgorsze filmy o kaiju zjadają je na śniadanie. Zakończenie częściowo chyba miało zrobić takie samo wrażenie, jak to z jedynki, a wyszła tylko koślawa kalka.

Osobną sprawą jest potraktowanie mitologii wilkołaków. Te z Australii są… torbaczami. Nie, nie żartuję. Zrobiono z tego wręcz osobny wątek, w którym główna bohatera doczekuje się potomka, a my jesteśmy świadkami porodu i umieszczania młodego w torbie. To ja już wolę wersję ze Stirby, gdzie niektóre z tych poczwar rozmnażały się niczym xenomorphy (również nie żartuję).

Jak już wspomniałem, Howling III nie da się polecić nikomu, ani w żadnych okolicznościach. Gdyby nie maraton, nie siadałbym w ogóle do oglądania. Moja ocena: 1.


Howling IV: The Original Nightmare


Ten film to dla mnie jakiś ewenement. Z reguły w seriach horrorów daje się ten sam schemat, ale zmienia na tyle dużo detali, by uzasadnić kolejny numer przy tytule. Czwarty Skowyt to ta sama historia, co w jedynce. Taki numer odwalił chyba tylko Evil Dead. Dlaczego tutaj zastosowano taki zabieg? Pierwsza część podobno stanowiła bardzo luźną adaptację książki o tym samym tytule. Czwarta również jest adaptacją, tylko ma być wierniejsza oryginałowi.

Ponownie nie odniosę się do poziomu adaptacji, ale bez porównań obu produkcji się nie obejdzie. Pomijając różnice typu tam główna bohaterka to dziennikarka, tutaj autorka książek, tą pierwszą i najważniejszą jest klimat. Po wzięciu na warsztat tej samej opowieści Howling IV obchodzi się z nią zupełnie inaczej. Rzezi prawie nie ma, wilkołaków jest tyle, co kot napłakał, ale za to budowania klimatu dwa razy więcej. Darowano sobie epatowanie krwią i golizną. The Original Nightmare nie jest tak nachalny we wciskaniu widzowi w twarz nawiązań do antagonistów. Ma to sens, bo skoro od początku wiadomo, z czym się zadajemy, po co jeszcze o tym przypominać co 10 minut? Wątek z zakonnicą może się kojarzyć z czwartą i piątą częścią Koszmaru z ulicy Wiązów.

Dwie rzeczy, które wypadają minimalnie lepiej w jedynce, to zakończenie i aktorstwo. Nie chodzi nawet o próbę szokowania widza, tylko to, że jest jakby pełniejsze. To z czwórki wygląda na nagłe i urwane. Z kolei gra w kinie tej kategorii nie jest uber istotna, ale da się odczuć różnicę.

Żałuję, że nie oglądałem Skowytu 4 jako pierwszego. Bardziej subtelny klimat, dobre efekty specjalne (choć póki co jest ich najmniej w serii), niezłe wilkołaki (i znowu: najmniej) to dobre argumenty, by sięgnąć po film. Jednak biorąc pod uwagę, że jest to powtórka z rozrywki, która może się trafić po męczących częściach II i III, do tego ma swoje za uszami i w przeciwieństwie do jedynki nie stara się zadowolić dwóch różnych grup miłośników grozy jednocześnie, warto ten wybór przemyśleć. Tyle dobrego, że Howling IV da się oglądać jako samodzielną produkcję. Moja ocena: 3+.


Howling V: Rebirth


Tym razem grupa nieznajomych trafia do zamku na odludziu. Śnieżyca uniemożliwia im opuszczenie miejsca, a pobyt urozmaica im wilkołak mordujący jednego po drugim.

Jeśli komuś zapaliła się lampka mówiąca, że pomysł brzmi znajomo, to ma rację. Rebirth to wariacja na temat rodem House on Haunted Hill, albo And Then There Were None autorstwa Agathy Christie. W zasadzie nic więcej nie da się powiedzieć o tej produkcji. Chyba tylko to, że straszy swoją przeciętnością.

Mamy fajną i klimaciarską budowlę, odrobinę mitologii w tle, znośną grę aktorską, przyzwoitą muzykę i tyci zwrot akcji w finale. Przeciwwagą do tych aspektów są: ślimacze tempo całego seansu, niezbyt angażujący wstęp, nijakie postacie (do tego stopnia, że zapomina się ich imion natychmiast po przebrzmieniu ostatniej sylaby każdego z nich) i tak tragicznie mało wilkołaków, że tę mitologię i stworzenia doklejono chyba w ostatniej chwili. Serio, gdyby nie ostatnie sceny i kilka dialogów, mogłaby to być dowolna inna istota. Z takim podejściem wiąże się jeszcze jeden zgrzyt: niemal nieobecne efekty specjalne. Nie jestem nawet w stanie przypomnieć sobie, czy była jakakolwiek przemiana, czy może zawsze dostawaliśmy gotową bestię.

Nie jest to ani najgorszy Skowyt, ani najgorsza interpretacja motywów z And Then There Were None, ale wymaga sporej dozy wytrwałości w oglądaniu. Moja ocena: 3.


Howling VI: The Freaks


Pomysł wyjściowy jest ciekawy. Do miasteczka na wygwizdowiu trafiają niemal jednocześnie człowiek znikąd oraz cyrk, którego właściciel kolekcjonuje wybryki natury. Tak się składa, że człowiek znikąd tak naprawdę jest wilkołakiem.

W zamyśle brzmi to fajnie, bo nietypowych postaci jest kilka, mogłyby się tłuc, mogłoby być sporo morderstw, klimatu grozy, a przez większość czasu jest nudno. Wyobraźcie sobie Miasteczko Salem Kinga, które po przyjeździe Barlowa zapomniało się rozkręcić, a sam wąpierz pojawia się potem w drobnych scenach dwa razy. Serio, jeśli najbardziej pozytywną reakcję wzbudził we mnie koleś pomalowany na fioletowo (nawet po obejrzeniu wielu filmów o tych potworach jakoś nie wpadłbym na to, by jednego z nich pokazać w ten sposób, choć z drugiej strony w innej wersji potrafią błyszczeć w słońcu...), który wyskoczył ze skrzyni i zjadł mieszkańca miasteczka, chyba coś jest nie tak.

Oprócz tego, że monstrów jest na ekranie mało, jakość ich charakteryzacji również pozostawia wiele do życzenia (no oprócz tego fioletowego). Nawet morderstw jest tyle, co kot napłakał. Aktorstwo jest przeciętne i tylko główny antagonista prezentuje się na tylec ciekawie, że widzi się postać, a nie grającą osobę.. Do tego dochodzi ostateczna konfrontacja, która jest zwyczajnie nudna.

Dla paru scen, słabych kostiumów, nieciekawej fabuły i minimalnej obecności wilkołaka nie warto sięgać po The Freaks. Moja ocena: 2-.


Howling: New Moon Rising


Znany także jako Howling VII: Mystery Woman. Jest to kolejny film, który rozpiernicza poczucie antologii i próbuje powiązać wszystko w przenikającą się całość.

W jednym miasteczku dochodzi do zbrodni. Jego mieszkańcy posądzają o nią lokalny gang motocyklistów. Z kolei w miasteczku obok policja śledzi mordercę, którego podejrzewają o bycie zmiennokształtnym.

Oba te wątki idą obok siebie praktycznie przez godzinę i 10 minut. Cały film trwa godzinę i 29 minut. Efekt końcowy jest bardzo męczący, bo w pierwszym wilkołak pojawia się tylko w aluzjach, a drugi to nic innego jak opowieść postaci podobnej do doktora Loomisa z Halloween, prezentującej fragmenty części 4-6 jako dowody na istnienie wilkołaków. Mało tego, kilka postaci z tych filmów również się pojawia, jednak zrealizowano to tak pokrętnie, tak na siłę, że nawet oglądając Skowyt 7 przy obieraniu ziemniaków można zasnąć… kilka razy.

Kiedy wreszcie obie warstwy fabularne łączą się w finale, wyjaśnienie „zagadki” sprawia tylko radość z tego, że seans dobiega końca. Nie jestem pewien, czy nie przespałem czegoś we wspomnianych ziemniakach, ale jeśli nie, to New Moon Rising ma najmniejszą liczbę scen z wilkołakami. Nie liczę tu retrospekcji. W siódemce jest chyba tylko jedna scena z bestią, w częściowym kostiumie okropnej jakości. Brakowało tylko odgłosu gumy, jaki słychać przy potrząsaniu pustą maską. Przemiana jest żenująca, bo w przeciwieństwie do poprzedników, w których nakładano kolejne warstwy makijażu i innych elementów, tutaj zastosowano najtańszy z możliwych efektów morph, gdy jedno zdjęcie zmienia się w drugie.

New Moon Rising nie da się polecić w żaden sposób. Do tego jest to film tak nudny, że jeśli robicie sobie zakrapiany maraton, macie gwarancję zaśnięcia w trakcie. No chyba że w porę przerzucicie się na oglądanie czegoś innego. Moja ocena: 1.


The Howling: Reborn


Nastolatek dowiaduje się, że jest wilkołakiem, a pierwsza przemiana tuż tuż. Niespecjalnie cieszy go też oferta lokalnego stada, które chce, by do nich dołączył. Zwłaszcza, że grożą nie tylko jemu, ale także dziewczynie, w której się zakochał.

Na każdym kroku widać, że Reborn to współczesna produkcja. Główni bohaterowie są na etapie szkoły średniej, pojawia się wątek  analizy i parodii filmów grozy (trend zapoczątkowany w Scream), dialogi są pełne pyskówek i wymądrzania się, a efekty specjalne nie stronią od CGI.

Przyznam się, że moja opinia będzie mało popularna. Podoba mi się Reborn. Sam w sobie jest to w film bardzo przeciętny pod każdym względem: jakości efektów, fabuły, aktorstwa i tendencyjnego dobory muzyki. Jednak każdy z tych aspektów zawierał coś, co pozwalało mi cieszyć się widowiskiem bardziej, niż powinienem. Efekty są balansowane kostiumami i charakteryzacją stojącymi o klasę wyżej, niż w kilku ostatnich odsłonach. Fabuła zawiera wystarczająco dużo przejrzystej akcji, nawalanki i lejącej się krwi, by przymknąć oko na powolny start. Aktorstwo nie jest Oskarowe, ale postacie potrafią wypaść na tyle naturalnie (nie zawsze, ale jednak), by nie prychać co chwilę z pogardą. Z kolei muzyka jest nastawiona na tanie efekciarstwo, ale jak usłyszałem Don’t Fear the Reaper i Book of Love, to jakoś nie potrafiłem się dalej czepiać.

Osobną kwestią jest to, że Reborn można potraktować jako soft reboot. Nie powiela on jedynki i The Original Nightmare kadr w kadr, ale pewne motywy wydadzą się znajome. Powiększenie stada, scena z pożarem, czy ujawnienie światu prawdy o zmiennokształtnych. Biorąc pod uwagę rok produkcji, to ostatnie zyskało większą skalę i zrealizowano je w ciut podobny sposób, co finisz Rise of the Planet of the Apes pokazany w napisach.

Jak już wspomniałem, Reborn to tak naprawdę średni film, ale podobał mi się, bo autorom udało się zawrzeć akurat takie detale, które grają na moich sentymentach, albo na których mi zależy w trakcie seansu. Dlatego też moja ocena: 4-.

niedziela, 18 listopada 2018

You play a good game, boy, but the game is finished. Now you die.

Seria Phantasm mogła być dla mnie kolejną podróżą do czasów wypożyczalni VHS. Dlaczego nie jest? Po pierwsze: dowiedziałem się o niej (że w ogóle jest to seria, a nie jeden film) gdzieś w okolicach 2006 roku od kolegi, Ratm4na, który jest chyba jedyną osobą w moim najbliższym otoczeniu potrafiącą przetrawić te same kiczowate horrory w ilościach hurtowych (o Psycho Copach i Maniac Copach też dowiedziałem się od niego). Po drugie: polski tytuł. Taki Warlock został przetłumaczony dosłownie: Czarnoksiężnik, w związku z czym nawet rodzima wersja budziła jakieś tam skojarzenia podczas przeglądania spisu kaset. Szczęścia i powodzenia, jeśli liczycie na to samo w przypadku Phantasma. Jakiś geniusz wpadł na to, by przetłumaczyć go jako Mordercze kuleczki. Tak więc nawet jeśli widziałem je w spisie, nic mi to nie mówiło lub podświadomie blokowałem obecność durnej nazwy. Na szczęście same filmy to osobna sprawa.


Phantasm


Fabuła zawiera tak dziwaczne pomysły, że rzucę tylko ogólny opis, żebyście mogli reszty doświadczyć sami. Po pogrzebie znajomego jeden młodzik zauważa, jak grabarz (przez wzgląd na wzrost nazywany Tall Man) jest w stanie unieść samodzielnie niemałą trumnę ze zwłokami. Od tej pory zaczyna się pościg. Dzieciak próbuje przekonać pozostałych znajomych, że nie zwariował, a w okolicy dzieją się dziwne rzeczy, natomiast dziad z cmentarza próbuje go zabić.

Jak już wspomniałem, powyższy opis jest tylko fragmentem tego, co się dzieje. Ilość poszczególnych scen, ich różnorodność i tempo potrafi sprawić, że widz sam czuje się, jakby zaczynał wariować. Nie wiem, na ile było to zamierzone, ale wiele z nich ogląda się z uczuciem, że pochodzą z dużo starszych filmów. Ciężko mi powiedzieć, skąd się to wzięło, ale dodawało swoistego uroku.

Szalonym pomysłom (bo Phantasma naprawdę ciężko porównać do czegokolwiek innego: ani to Friday the 13th, ani Candyman) towarzyszy rewelacyjna muzyka. Autentycznie śmiem twierdzić, że tworzy ona jakieś 80% klimatu całej produkcji. Pozostałe 20% to dosłownie reszta, w tym efekty specjalne, które potrafią bawić kreatywnością i ilością sztucznej krwi.

Dwóch rzeczy nie mogę przeboleć. Po pierwsze – tempo akcji w pierwszej 1/3 widowiska (jakieś 36 minut) potrafi się wlec do tego stopnia, że jest to sprawdzian wytrwałości. Jeśli przed stuknięciem 36 minuty wyłączycie film – oblaliście, bo dalej jest tylko lepiej… prawie. Wspomniałem już o różnorodności i tempie, które odczuwalnie zwiększa się po 36 minucie. Tylko tutaj ciężko nie mieć wrażenia przegięcia w drugą stronę. Jeśli na chwilę odwrócicie wzrok, po czym wrócicie do oglądania, jest całkiem spora szansa, że traficie na scenę tak bardzo oderwaną od poprzedniej, że gdyby nie bohaterowie lub muzyka, moglibyście zastanawiać się, czy oglądacie ten sam film.

Niemniej jednak cały powyższy akapit radzę traktować z przymrużeniem oka, gdyż Phantasm to ciekawe widowisko, wymykające się ździebko klasyfikacji gatunkowej. Warto znieść jego nierówne tempo przez wzgląd na jakość całokształtu. Moja ocena: 4.


Phantasm II


Bezpośrednio po wydarzeniach z pierwszej części główny bohater, Mike, trafia na 7 lat do psychiatryka. Gdy z niego wychodzi, zabiera ze sobą Reggiego i ruszają w pogoń za Tall Manem. Kierunek ich podróży wyznaczają puste groby pozostawione przez Tall Mana oraz wizje, jakie Mike miewa dzięki połączeniu psychicznemu z Liz, dziewczyną będącą jednym z celów łotra.

Na początku muszę uprzedzić, że będę wydziwiał. Phantasm II ma opinię dobrego sequela. Wręcz dorównującego poziomem pierwszemu filmowi. Jednak dla mnie zawiera kilka zgrzytów, które stawiają go o poziom niżej.

Po pierwsze – po zakończeniu jedynki spodziewałem się innego losu dla Mike’a. Ponadto twórcy nie poprzestają na tym i w dwójce serwują dokładnie ten sam numer, więc do trójki podejdę już z większym dystansem.

Po drugie – cała ta część sprawia wrażenie wyciętego trzeciego aktu poprzedniej. Mike i Reggie są zdeterminowani udupić Tall Mana, więc po krótkim początku i wprowadzeniu Liz przeskakujemy do tego wątku tak szybko, a następnie spędzamy z nim tyle czasu, że ma się wrażenie pominięcia środka.

Po trzecie – zmieniono strukturę opowieści. Koniec z uczuciem chaosu, skakaniem od sceny do sceny. Niestety, przy okazji pozbyto się atmosfery zaszczucia i niepewności. Nie ma już tak, że przechodzimy do sceny A i zastanawiamy się, co nas przestraszy, a potem to samo w scenie B i C. Tutaj wiadomo, kiedy należy spodziewać się straszenia. Nawet muzyka nie działa już tak, jak poprzednio (tzn. jest w porządku, tylko nastroju tak nie potęguje), choć motyw przewodni nadal daje radę.

Efekty specjalne stoją na przyzwoitym poziomie, z tymże samej sztucznej krwi jest jakby mniej. Do aktorów nie mam zastrzeżeń. Szwendanie się po cmentarzach miło kojarzy się z Omenem.

Jak już wspomniałem wcześniej, Phantasm II jest przez wielu uważany za dobry sequel. Mnie powyższe braki / zmiany na tyle mierziły, że nie podzielam tej optymistycznej opinii. Niemniej jednak jednorazowy seans jestem w stanie polecić nawet przy takiej ocenie: 3+.


Phantasm III: Lord of the Dead


Trzecie… Mordercze kuleczki to w zasadzie powtórka z dwójki. Tym razem to Mike zostaje porwany przez Tall Mana, a Reggie rusza w pościg, by go ratować. Zaczyna swoją podróż sam, dopiero po drodze trafiają mu się nowi sojusznicy.

W przeciwieństwie do większości slasherów lub nawet sequeli zwykłych horrorów Phantasm robi jedną rzecz inaczej. Typowe sequele niejako resetują sytuację, np. Jason przeważnie zabija nową grupę X lat później, podobnie Freddy Kreuger, a dom i klamoty z Amityville znajdują coraz to nowych właścicieli. W Phantasmach póki co sytuacja jest ciągła. Pomimo kolejnych starć z Tall Manem, on ciągle działa, kontynuuje swoje dzieło, powiększając zasięg, bez rozpoczynania od nowa z powodu porażki. W dwójce można było zauważyć spustoszenie, jakie poczynił w kilku miejscach. W trójce skala tegoż jest odczuwalnie większa i wpływa nie tylko na widza, ale także na postacie, jakie Reggie spotyka na swojej drodze. Muszę przyznać, że zabieg jest ciekawy i zachęcił mnie do sięgania po kolejne sequele.

Jednak jak już wspomniałem na początku, cała reszta to Phantasm II bis. Efekty specjalne są trochę bardziej zróżnicowane i ciut lepszej jakości. W kilku scenach mamy przesadną ilość krwi. Teoretycznie powinno to postawić numer trzy nieco ponad numerem dwa, ale tak nie jest z jednego powodu. Pierwsza 1/3 seansu ma potwornie nierówne tempo. O ile doceniam klimat tworzony pustymi miejscami i sugestiami, dlaczego są w takim stanie, o tyle muszę odnotować fakt, że skutecznie wydłużają oczekiwanie na konfrontacje z właściwym łotrem. W związku z czym Lord of the Dead dostaje taką samą ocenę, co poprzednik: 3+.


Phantasm IV: Oblivion


Mike’a nie udało się uratować. Reggie wciąż ściga Tall Mana, ale coraz bardziej powątpiewa w sens zmagań z tak potężnym przeciwnikiem. Z kolei Mike odbywa inną podróż, obfitującą w wiele ciekawych sytuacji i podającą bardzo istotne informacje na temat intrygi spajającej cztery (póki co) filmy.

Tak jak dwójka jest uważana za dobry sequel, tak czwórka niekoniecznie. I znowu mam odwrotnie. Czwórka zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Rola Reggiego została nieco umniejszona, ale zrobiono to z sensem. Teraz to Mike’owi poświęcono więcej czasu. Jego wędrówka i odkrycia pozwoliły mi wreszcie wypełnić pewne luki w uniwersum Phantasma. Wręcz do tego stopnia, że po seansie czwórki ma się ochotę obejrzeć pozostałe części jeszcze raz, uwzględniając wszystko, czego dowiedzieliśmy się w Oblivionie.

W zasadzie ciężko dodać coś więcej, by nie otrzeć się o poważniejsze spoilery. Pozostaje chyba jeszcze tylko jedna istotna rzecz. Pomimo motywu podróży Oblivion różni się od Phantasma 2 i 3. Ta wędrówka jest bardziej zróżnicowana, prawie tak „skacząca”, jak pierwowzór, a swoim wydźwiękiem zahacza momentami o wątki rodem z Twin Peaks. W rezultacie jest to bardzo specyficzna mieszanka, która zdecydowanie nie każdemu podejdzie (co widać po opiniach na forach internetowych), a do tego, pomimo zawarcia kilku odpowiedzi dotyczących serii, zostawia widza ze sporą liczbą nowych pytań (takie zawieszenie też nie każdego ucieszy). Moja ocena: 4.


Phantasm: Ravager


Stosunkowo świeży film, bo raptem sprzed dwóch lat. Kontynuuje motyw wędrówki i wraca na pełny etat do Reggie’ego. W zasadzie na dwa etaty.

Gdybym miał fabularnie porównać Ravagera do czegoś, to byłaby to Drabina Jakubowa. Z tą różnicą, że dzięki Oblivionowi piąty Phantasm nie zostawia nam jednej wersji tego, co się dzieje. Widzimy prowadzone równolegle dwa wątki i tylko od naszej interpretacji zależy to, czy faktycznie jeden wpływa na drugi, czy może idą zawsze obok siebie. Co prawda ostatnia scena (już w środku napisów) trochę nachalnie sugeruje ten drugi wariant, ale da się przymknąć na to oko.

Pomimo upływu czasu Phantasmowi udało się zachować klimat kina klasy B. Uwspółcześniono go odpowiednio (włącznie z efektami specjalnymi i ich skalą), ale nie da się go pomylić z żadnym innym rodzajem. Aktorsko jest całkiem przyzwoicie. Niestety, jest to też pożegnanie z Angusem Scrimmem, który wcielał się w upiornego Tall Mana. Zmarł przed premierą piątej części.

W moich oczach jedyną poważną wtopą jest ta scena w środku napisów. Gdyby jej nie było, to scena przed napisami byłaby dużo lepszym zakończeniem. Na tyle zamkniętym, by nie robić kolejnych Phantasmów, ale jednocześnie wystarczająco otwartym, by kontynuacja była w miarę naturalna. Przeplatanie się dwóch warstw zrealizowano pomysłowo, płynnie i w popierniczonym duchu części pierwszej i czwartej. Bawiłem się zaskakująco dobrze (rzadko zdarza się to na tym etapie jakiejkolwiek serii) i jeśli robicie maraton Phantasmów, Ravager zasługuje na uwagę. Moja ocena: 4.

niedziela, 11 listopada 2018

Tout, Tout, through and about; your callow life in dismay. Rentum, Osculum, Tormentum: a decade twice over a day.

Seria Warlock to jedna z tych, które widywałem na listach filmów wypożyczalni kaset wideo, ale jakoś nigdy nie było okazji, żeby ją obejrzeć. Dodatkowo w przeciwieństwie do takiego A Nightmare on Elm Street, Candymana czy Halloween, Warlocka nie kojarzyłem nawet z telewizji. Pozostawała tylko ta myśl gdzieś z tyłu głowy, że kiedyś trzeba to będzie nadrobić.


Warlock


W 1691 roku w Bostonie Giles Redferne, łowca czarownic, łapie jednego z czarnoksiężników. Jednak zanim zostanie wykonany jakikolwiek wyrok, jeniec teleportuje się 300 lat w przyszłość. Giles nie odpuszcza i ściga swojego więźnia. Obaj lądują w Los Angeles, pod koniec lat osiemdziesiątych. Czarnoksiężnik chce znaleźć biblię szatana podzieloną na 3 części. Dzięki niej chce zniszczyć świat.

Pierwszym wrażeniem, jakie mnie naszło w trakcie oglądania Warlocka to: Terminator + 9 Wrota. Na to wrażenie składa się motyw podróży w czasie, partnerka z teraźniejszości, powstrzymanie końca świata i szukanie części księgi. Żeby było śmieszniej, gdyby opisać tempo akcji, to również byłby to Terminator, tylko z tempem 9 Wrót. Pomimo wagi wydarzeń, morderstw, pojedynków, opowieść idzie sobie spacerkiem, a czasami się strasznie wlecze. I nie służy to niemal niczemu, niekiedy może tworzy trochę klimatu. W 9 Wrotach sprawdzało się to przez wzgląd na naturę opowieści. Terminator pomimo powolniejszych scen jest kojarzony przede wszystkim z akcją. W tutejszej mieszance są sceny, które potrafią z tego skorzystać, np. nastrój budowany we wstępie osadzonym w 1691, ale gdy to samo tempo przykłada się do polowania na biblię, mniej wytrwały widz odpadnie w 1/3 seansu.

Inna sprawa, że film nie traktuje siebie poważnie. Przynajmniej nie do końca. Morderstwa wyglądają groteskowo i bardziej przypominają Beetle Juice z dodatkiem krwi, albo lżejszą wersję Wishmastera, niż rasowy horror. Też nie jest to konwencja, która podejdzie wszystkim.

Aktorsko jest zadziwiająco dobrze. Efekty specjalne są również w porządku. Może nie wszystkie związane z czarami robią wrażenie, ale jeśli zawierały jakieś dodatki praktyczne (np. obcięcie kończyny), to są troszeczkę wyżej od przeciętnego slashera. O muzyce pamiętam tylko tyle, że była ponura, ale do Omenu to jej daleko.

Jeśli macie ochotę na dosyć powolną, ale solidnie zrealizowaną mieszankę kiczu, horroru, fantasy i groteski, Warlock powinien przypaść wam do gustu. Ja bawiłem się zaskakująco dobrze. Moja ocena: 4.


Warlock: The Armageddon


Tym razem zamiast łowców czarownic tytułowego warlocka będą starali się powstrzymać druidzi. Z kolei motyw podróży w czasie zastąpiono reinkarnacją i tajemnicami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie.

Na dzień dobry widza wita muzyka, która może kojarzyć się z Hellraiserem. Dalej jest podobnie, jak w jedynce, tylko tym razem to warlock ściga oprawców. Tempo jest podobne, postacie mniej przerysowane, choć tak samo stereotypowe. Finał ponownie ma miejsce na wygwizdowiu.

Co odróżnia The Armageddon od pierwszego Warlocka, to morderstwa oraz efekty specjalne. Te pierwsze mogą kojarzyć się z tym, co zrobiono (znowu) w Wishmasterze, gdy dżin dosłownie spełniał życzenia. Te drugie w dzisiejszych czasach wyraźnie odstają jakościowo, ale gdy obejrzeć oba filmy jeden po drugim, są bardziej zróżnicowane i lepszej jakości.

Nie oczekiwałem po drugim Warlocku zbyt wiele, ale oglądało mi się go równie dobrze, co pierwowzór. Może nie gwarantuje takiej głupawki, ale seans był jak najbardziej w porządku. Moja ocena: 4-.


Warlock III: The End of Innocence


Kris Miller dowiaduje się, że otrzymała w spadku pokaźną posiadłość. Dziewczyna zbiera swoją ekipę i jadą pozbierać, co się da, nim budynek zostanie zburzony. Na miejscu jej przyjazdem interesuje się tytułowy czarnoksiężnik.

Autorzy chyba sami nie wiedzieli, o czym ma być ten film. Na początku da się odnotować zmianę głównego aktora oraz muzykę wskazującą, w jakim okresie film wyszedł (1999 rok). Juliana Sandsa zastępuje Bruce Payne. Niestety, nie wiadomo, czy jest to zmiana łotra, jak między Wishmasterem 2 i 3, czy może ta sama postać grana przez innego aktora (co sugerowałaby charakteryzacja).

Wątek z domem i wypadem grupy studentów będzie przywodził na myśl pierdyliard innych horrorów i slasherów. Tylko że te skojarzenia udowodnią wam wyłącznie, jak słabo można kopiować po trochu wszystkich dookoła i uzyskać efekt bez polotu, bez czegokolwiek od siebie. Zresztą morderstwa, motyw z rytuałem, czy nawet wizje/sny również nadają się do gry w stylu: walnij kielicha za każdym razem, gdy wpadniesz na to, gdzie jeszcze coś takiego widziałeś. Nie mam na myśli mechanizmów jako takich, tylko pomysły zawarte w poszczególnych scenach.

W rezultacie otrzymujemy film na winie: wpisz do scenariusza wszystko, co się pod rękę nawinie. Można obejrzeć go pod dwoma warunkami: powyższa drinking game lub bycie fanem znanej z serii Hellraiser Ashley Laurence. Moja ocena: 2-

niedziela, 4 listopada 2018

The war had all but ground to a halt in the blink of an eye.

W okresie szkoły średniej i studiów miałem wystarczająco dużo czasu, by dość często grać w gry RPG. Zaczynałem chyba jak większość fanów tej rozrywki od Warhammera, tak zwanej pierdycji. Potem były kolejne gry, które zostawały ze mną dłużej lub krócej. Pośród nich znalazły się dwa tytuły, których moim ówczesnym mistrzom gry za cholerę nie udało się sprzedać. Były to Cyberpunk 2020 oraz Vampire: The Masquerade. O ile koncepcja i klimat obu bardzo mi pasowały, o tyle granie w tej konwencji już nie bardzo. Trochę się to zmieniło, gdy White Wolf wydał swój cykl World of Darkness na nowo. W tej odsłonie wampiry reprezentował Vampire: Requiem, którego naprawdę polubiłem i z chęcią prowadziłem. Kolega zasugerował wtedy, żebym obejrzał Underworld. Powiedzmy sobie szczerze, zarówno pierwszy film, jak i reszta serii nie są ambitnymi tworami. Ot, efekciarska mieszanina motywów z horrorów oraz kina akcji. Co je wyróżniało, to właśnie tematyka zbliżająca do World of Darkness, a ponieważ jesień jest dobrym czasem na historie o wilkołakach oraz wampirach, postanowiłem zrobić sobie maraton. Cztery z filmów odświeżyłem, piąty oglądałem po raz pierwszy. Zapraszam do lektury.


Underworld


Główna bohaterka, wampirzyca Selene należy do oddziału Death Dealers – pijawek polujących na wilkołaki. Po 500 latach takich polowań jest przekonana, iż gatunek Lycanów jest na wymarciu i niedługo ona sama stanie się nieprzydatna. Do czasu, gdy podczas tropienia kilku wrogów odkrywa, iż z jakiegoś powodu ci podążają za człowiekiem, a jak na ginącą rasę czują się zbyt pewni siebie. Dość szybko wychodzi na jaw, że tacy nieliczni to oni nie są, a skoro to się nie zgadza, co jeszcze ukryto w historii?

Zdaję sobie sprawę, że film nigdy nie miał stanowić bezpośredniej adaptacji settingu RPG. Niemniej jednak w ten czy inny sposób autorom udało się przenieść jego elementy. Scena otwierająca, gdy Selene w strugach deszczu rozgląda się po okolicy, a następnie pewna siebie skacze z wieży i bez problemu ląduje to coś, co spokojnie mogłoby zacząć sesję. Walka między obydwoma rasami jest odpowiednio efekciarska i nadnaturalna. Poza tym był to jeden z pierwszych tytułów, w którym wilkołaki pokazano tak dynamicznie. Wampiry są wyraźnie podzielone na kasty i nawet w obrębie jednego leża potrafią knuć przeciw sobie, zaś wilkołaki rozwiązują swoje problemy okładając się po pyskach.

Sceny akcji są zróżnicowane i przejrzyste (nawet przy wszystkich zastosowanych zbliżeniach). Problem polega na tym, że Underworld to film powstały na fali popularności Matrixa, więc niezależnie od tego, jak autorzy będą się gimnastykować, wiele patentów zwyczajnie zerżnięto od Wachowskich.

Kolejną sprawą jest istnienie wersji rozszerzonej. Początek wersji kinowej może wydawać się nieco chaotyczny. Nie żeby Underworld zawierał zawiłości fabularne czy rozterki bohaterów z rodzaju tych, w których widz może się pogubić, ale wersja rozszerzona poprzez dodanie kilku minut tu i tam jest zdecydowanie bardziej klarowna, a przejścia między poszczególnymi scenami płynniejsze.

Aktorsko jest w porządku. Z ciekawostek należy wymienić tutaj drobną rolę Wentwortha Millera. Z kolei Michael Sheen grający przywódcę Lycanów zmienił barwy klubowe w serii Twilight. Nie jest jednak jedynym, który trafił do innej marki o wampirach i innych nadnaturalach. Grająca tu Sophia Myles wylądowała w 2007 roku w serialu Moonlight. Wisienką na torcie jest Viktor, w którego wciela się Bill Nighy.

Polecanie Underworlda komukolwiek jest co najmniej problematyczne. Ja zawsze dobrze się przy nim bawię. Nie jest to idealne odwzorowanie którejkolwiek z odsłon World of Darkness, ani nawet specjalnie ambitne czy oryginalne widowisko. Ba, cały świat opowieści sypie się, gdy tylko widz zacznie zadawać najbardziej banalne pytania, np. ile amunicji mieści się w magazynku pistoletu Selene? Jeśli szukacie odmóżdżającej, głośnej i rozbuchanej rozrywki w sosie wampiryczno-wilkołaczym, której efekty specjalne i akcja starzeją się wystarczająco znośnie, Underworld jest dla was. W przeciwnym razie czeka was średnio udany akcyjniak z udziwnionym światem. Moja ocena: 5-.


Underworld: Evolution


Dwa z trzech starszych wampirów nie żyją, a Marcus właśnie się przebudził. Nie czując jarzma pozostałej dwójki, postanawia uwolnić swojego wilczego brata – Williama. Okazuje się, że kluczem do zrobienia tego ostatniego są wspomnienia Selene, na którą polują dosłownie wszyscy. Jakby tego było mało, całej aferze przygląda się Alexander Corvinus.

Tak jak pierwszy film inspirował się Matrixem, dodając sporo od siebie, tak drugi wziął wszystko, co najgorsze z Reloaded. Proste założenia fabularne są komplikowane na siłę, niektóre sceny akcji bez sensu wydłużono (stosując cały czas schemat: pościg, walka, gadka), nawet scena erotyczna budzi takie samo zażenowanie, jak ta między Neo i Trinity. Co więcej, tutaj efekty specjalne zestarzały się gorzej niż u protoplasty. Na samym końcu seansu można dostać głupawki, gdyż monolog Selene strasznie pokracznie stara się naśladować… Terminatora 2.

Czy warto sobie zawracać głowę Evolution? Tak, pod kilkoma warunkami. Pierwszym jest polubienie pierwowzoru – bez tego ani rusz. Drugim jest umiejętność wyłączenia myślenia i odporność na miejscami bzdurne dialogi. Wtedy można cieszyć się niezłą rozwałką. Projekty potworów są całkiem fajne, a wampiryczna postać Marcusa notorycznie kojarzyła mi się z serią Legacy of Kain. Miejsce ostatniej potyczki przywodziło mi na myśl serię Tomb Raider. Zresztą całej Evolution w jakiś pokrętny sposób bliżej do gier komputerowych niż systemu RPG. Warstwę współczesną urozmaicono wstawkami ze średniowiecza, które idealnie wpasowały się w klimat tworzonego świata (oczywiście pomijając fakt, że z prawdziwym mają niewiele wspólnego). No i obsada robi, co może z napisanym materiałem, przez co nawet największa bzdura brzmi w porządku. W takim zestawieniu efekt końcowy jest w najlepszym wypadku średni. Nie żałuję, że oglądałem film, ale jakby mnie ominął, również nie czułbym się stratny. Moja ocena: 3-.


Underworld: Rise of the Lycans


Trzecia część jest prequelem. Jej akcja jest osadzona w średniowieczu. William tworzy kolejne potwory. Viktor poluje na jego hordy i zabija, ile wlezie. Do momentu narodzin Luciana – osobnika, który potrafi przemienić się w bestię i z powrotem w człowieka. Za jego pomocą wampiry zyskują armię strażników-niewolników. Tyle że tym ostatnim nie podoba się takie położenie. W związku z czym już wkrótce obie rasy biorą się za łby na niespotykaną dotąd skalę.

Jeżeli oglądaliście dwa poprzednie filmy (ze wskazaniem na pierwszy), to tak pi razy drzwi wiecie, co się stanie i z czyim udziałem. W przeciwieństwie do Evolution tutaj nie starano się niepotrzebnie komplikować fabuły, czy założeń świata. W rezultacie otrzymujemy prostą, niezobowiązującą i nie próbującą udawać innej rozrywkę. Co prawda mam wrażenie, że gdzieś tam szczegóły i ramy czasowe trochę się rozjeżdżają po porównaniu ich do wcześniejszych odsłon, ale przyznam się, że jest to na tyle nieistotne, że darowałem sobie szukanie konkretów.

Dlaczego? Bo Rise to naparzanka pełną gębą. Jeśli nie oglądacie go dla widoku wilkołaków i wampirów okładających się po mordach, to w zasadzie w ogóle nie ma sensu do niego podchodzić. Natomiast w czysto rozrywkowej postaci sprawdza się znakomicie. Walki są miodne, akcja przejrzysta, muzyka nastrojowa, a dbałość o detale (począwszy od kostiumów, przez miejsca, po efekty specjalne) potrafi cieszyć. W ogóle są tu chyba jedne z najbardziej dopracowanych wizualnie wilkołaków w historii kinematografii. Choćby za to ostatnie dałbym taką ocenę, ale oprócz tego na Rise zwyczajnie dobrze się bawiłem. Moja ocena: 5-.


Underworld: Awakening


Wracamy do sequeli. Pierwsze sceny Awakening rozgrywają się zaraz po Evolution. Ludzkość dowiedziała się o istnieniu obu gatunków nadnaturali i zaczęła się czystka. W trakcie jednej z potyczek Selene traci przytomność. Pobudka następuje 12 lat później, a po Michaelu nie ma śladu.

Nigdy nie myślałem, że będę nudził się na akcyjniaku z wilkołakami i wampirami w rolach głównych. W tym filmie nie angażuje nic: ani wybuchowa akcja, ani demolka, ani okładanie się po gębach, ani wymiana postaci Billa Nighy na postać Charlesa Dance’a.

Fabuła jest tak posklejana, jakby aktorzy z poprzednich odsłon nie mieli ochoty brnąć w to dalej, w związku z czym ze starej obsady na pełnym etacie została tylko Kate Beckinsale. Z nowych bohaterów nie pamiętam żadnego imienia (no dobra, jedno – Eve, ale tylko dlatego, że to było jedyne dziecko).

O muzyce mogę powiedzieć to samo – nic z niej nie kojarzę. Nawet mało wyszukane, ale pasujące motywy z niektórych scen z pierwszego Underworlda jestem w stanie sobie przypomnieć. Tutaj oprawa była tak nijaka, że w trakcie seansu czułem się, jakby jej wcale nie było.

Jakby tego było mało, opowieść sprawia wrażenie urwanej. Nie na zasadzie: jest miejsce na sequel. Raczej: zabrakło kasy, jak się sprzeda, to dokręcimy kolejną część. To ostatnie wrażenie potęguje fakt, iż w momencie wydania Awakening był najkrótszą odsłoną serii.

Czy w związku z powyższym jest po co siadać do oglądania? Chyba tylko, żeby zobaczyć niektóre efekty specjalne, jeszcze bardziej zróżnicowane wilkołaki i zaliczyć wyłącznie, jeśli oglądacie całą serię z marszu. W przeciwnym razie nie ma sensu. Moja ocena: 2.


Underworld: Blood Wars


Selene i Eve są ścigane przez wampiry i wilkołaki. Pijawki knują między sobą, a futrzaki zabijają każdą, jaka im wpadnie w łapy.

Po słabej części czwartej byłem zaskoczony, że komuś jeszcze chciało się zabierać za kolejną. A tu nie dość, że tak zrobiono, to jeszcze nie wyszło najgorzej. Fabuła stara się nawiązywać do poprzedników. Tym razem spośród starszych wampirów dowiadujemy się więcej o Amelii. Przy okazji Blood Wars udowadnia, jak bardzo zbędny był Awakening. Informacje nawiązujące dałoby się upchnąć w dodatkowe 30 minut seansu, może mniej. Mało tego, pozostałość fabularna, jaką jest sama Eve, przewija się tu wyłącznie jako pretekst i pojawia się na kilka sekund. O Michaelu nie wspomnę.

Oprócz akceptowalnej opowieści mamy standardową dla serii nawalankę, przyzwoite efekty specjalne i bardziej różnorodną scenerię niż film temu. Niestety, same sceny akcji potrafią też nużyć przez wzgląd na przewidywalny przebieg i to, co nastąpi zaraz po nich. Całości towarzyszy klimat sprzątania po Awakening.

Zbierając to wszystko do kupy: jeśli już przemęczyliście się przez Awakening, można na luzie wrzucić Blood Wars. Jest to dolna warstwa stanów średnich z zakończeniem na tyle otwartym, że można czekać na kolejny film, ale też na tyle zamkniętym, że jeśli go nie będzie, nie poczujecie się stratni. Moja ocena: 3-.

niedziela, 28 października 2018

Halloween (2018)

Slashery są chyba jedynymi filmami, których sequele witam z otwartymi ramionami, nawet jeśli ostatnie X odsłon było do kitu. Gdy więc zobaczyłem zwiastun z wkurzoną Jamie Lee Curtis i usłyszałem charakterystyczny motyw muzyczny, pomyślałem: Fuck it, idziemy do kina. Do tej pory w tym roku obejrzałem w kinie tylko jeden film, który nie rozczarował mnie w ten czy inny sposób: Deadpool 2. Od teraz w tym gronie znajduje się także Halloween (2018).

Schemat jest ten sam, co w większości odsłon serii. Michael wyrywa się ze swojego więzienia, obiera kierunek na Haddonfield i zabija każdego, kto stara się utrudnić mu dotarcie do celu.

Jeśli lubicie pierwsze Halloween z 1978 roku, możecie pominąć ten tekst i iść do kina. No chyba że jesteście ciekawi, jak prezentuje się nowa odsłona na tle serii i nie boicie się tycich spoilerów, w takim razie zapraszam do lektury.

Przez cały seans ma się wrażenie, iż ogląda się list miłosny do pierwowzoru i jego fanów. Nowe Halloween bardzo wiernie, choć nie bezmyślnie naśladuje protoplastę (np. scena z autobusem i szwendającymi się wariatami) oraz zapożycza sobie elementy nawet z mniej lubianych odsłon (m.in. są tu maski z Halloween 3). Po wstępie, w którym napięcie odczuwalnie rośnie dostajemy w twarz nieco agresywniejszym motywem przewodnim i ekranem tytułowym z powolnym zbliżeniem do upiornej dyni – numer stosowany przez poprzedników, sprawiający, że fan czuje się swojsko. Wracamy do starań, by twarzy Michaela nie było widać w kadrze, nawet jeśli nie ma maski. Przywrócono stalkerowe zachowanie Myersa i ujęcia z jego perspektywy. Niekiedy na drugim planie dzieje się więcej, niż na pierwszym, co skutecznie przykuwa uwagę i każe śledzić rozwój wydarzeń. W ogóle praca kamery jest rewelacyjna. Niezależnie od tego, czy mamy sceny nocne czy dzienne, akcję czy przestoje, wszystko jest przejrzyste i nie męczy widza. Morderstwa przypominają wcześniejsze odsłony i nie oszczędzają nikogo. W jednej ze scen dostaje się nawet chłopakowi, który jest dużo młodszy, niż zwyczajowe mięso armatnie. Całości towarzyszy naprawdę ponura atmosfera doskonale podkreślona przez muzykę lub jej brak.

Tutaj przejdę to małych spoilerów. Jedną rzecz H2018 robi inaczej. Jeśli ktoś jest fanem serii, zapewne pamięta fakt, iż informacja o tym, że Laurie jest siostrą Myersa, wprowadzono dopiero w Halloween 2 (1981). Na tym fundamencie wybudowano zarówno sequele 4-8 (ze wskazaniem na H20, czyli część siódmą), jak i oba remake’i Roba Zombiego. Autorzy nowego Halloween od początku twierdzili, że kontynuują wyłącznie oryginał, w którym Laurie była przypadkową ofiarą. Dorzućcie do tego motyw zbliżony do H20, gdzie Laurie po 20 latach musiała stawić czoła bratu. Tutaj po 40 latach jeszcze starsza Strode chce na dobre załatwić Myersa. W tej wersji wydarzenia pierwowzoru z uwzględnieniem braku powiązania z mordercą oraz żądza zemsty odbiły się jeszcze bardziej na jej rodzinie i zdrowiu psychicznym, co stworzyło niełatwy, lecz ciekawy grunt pod akcję.

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to byłyby to trzy drobiazgi. Po pierwsze – przy niektórych scenach można odnieść wrażenie, że się dłużą (co jest o tyle dziwne, że seans do długich nie należy). Mnie to spotkało gdzieś bliżej końca. Akcja wraz z postaciami ma się przenieść do domu Laurie, który jest położony na kompletnym zadupiu. Ekipa podróżuje tam partiami i właśnie ta podróż trochę mi się dłużyła. Mało tego, bałem się, że skoro po drodze jest las, to jeszcze spędzimy z 15 minut na udawaniu Friday the 13th. Na szczęście tak daleko twórcy się nie posunęli. Po drugie – zakończenie. Z jakiegoś powodu wybrano finał przypominający… Halloween 2 (1981). I znowu boję się, że jeśli seria pójdzie dalej, będą to dyrdymały porównywalne z rozpoczęciem czwórki. Po trzecie – tytuł. Serio? Halloween sequelem Halloween? Zdaję sobie sprawę, że chodzi raczej o przyciągnięcie nowych widzów (bo tak naprawdę do obejrzenia wersji 2018 nie jest wymagana znajomość pierwowzoru, wszystkie informacje i fragmenty tegoż otrzymujemy w trakcie seansu), których numerek lub podtytuł mogłyby odstraszyć, ale to nie zmienia faktu, że efekt końcowy jest kuriozalny.

Podsumowując, jeśli macie ochotę na dobry, mięsisty slasher, a do tego marzy wam się nowa odsłona klasycznej serii uwspółcześniona ze smakiem, z dobrze budowanym i utrzymywanym napięciem (nawet jump scares dobrano w takich ilościach i zrealizowano tak dobrze, że nie mogę się czepić), to lepiej nie można było trafić. Halloween (2018) dostaje ode mnie: 5-.

niedziela, 21 października 2018

Daredevil (2015) – Season 3

Sezon rozpoczynamy retrospekcją pierwszego, drugiego oraz finału serii The Defenders. Sytuacja Matta i spółki jest beznadziejna, a dalej jest tylko gorzej.

Przy okazji S1 stwierdziłem, iż jego atmosfera jest przytłaczająca, ciężka, posępna i odzierająca z nadziei tak bohaterów opowieści, jak i widza. Wyobraźcie sobie, że S3 potęguje to uczucie do kwadratu. Tutaj praktycznie nie ma chwili wytchnienia, a każdy pomysł na przezwyciężenie przeciwności jest gnojony w ten, czy inny sposób. Jak zazwyczaj oczekuję, że w okolicach 10 odcinka zacznie być choćby minimalnie lepiej – tutaj do samego końca jest dołująco. Rozwiązanie tej sytuacji wygląda na trochę pośpieszne i niemalże przypadkowe. Pozostawia wrażenie, jakby planowano zrobić cliffhanger w tym punkcie i dopiero czwarty sezon miał być drogą ku lepszemu. Jest to o tyle dziwne, że przez wszystkie odcinki  trzymano się tego wystarczająco konsekwentnie, serwując zwroty i zwrociki akcji, że aż chce się krzyczeć: dzwońcie po Franka!

Z drugiej strony zakończenie zostawia oglądającego z pewnym poczuciem satysfakcji. Biorąc pod uwagę ostatnie wiadomości o nieprzedłużaniu Iron Fista i Luke’a Cage’a, jeśli podobny los spotka Daredevila i Jessicę Jones, to te dwie ostatnie serie zostawiają widza z dużo lepiej zamkniętymi historiami.

Aktorsko jest jak zwykle rewelacyjnie. Nowe postacie (Bullseye!), wątki (matka Matta) i zamykanie starych (zniknięcie Wesleya) zgrabnie powiązano. Sekwencje akcji nie wloką się. Muzyka pasuje do całości tak obłędnie idealnie, że ktoś powinien dostać za to nagrodę. Przy tej okazji muszę wspomnieć o dwóch drobiazgach, które mogą zgrzytać, ale też podkreślam, że jest to czepialstwo największego kalibru. W tych kwestiach seria zalicza swego rodzaju regres. Kwestią numer jeden jest kostium Daredevila. Nie chodzi nawet o fakt, że wrócił do czarnego, tylko o powody, dla których nie chce nosić czerwonego nawet po zamknięciu sprawy. W takim wypadku już chyba dla jaj do zakończenia powinien zmajstrować sobie żółty. Drugą kwestią jest kariera Foggy’ego. Jasne, przyczynia się do optymistycznego i otwartego finału, ale jakoś ciężko mi przełknąć decyzję, która może rozwalić mu stabilne życie oraz doprowadzić do powtórki z sezonu numer dwa.

Jeśli nie liczyć dysonansu między zakończeniem, a resztą sezonu, oraz szczegółów z poprzedniego akapitu, trzeci sezon Daredevila oglądało mi się bardzo dobrze. Odcinki trzymają w napięciu, niektóre zwroty akcji potrafią zaskoczyć, zaś klimat nie odpuszcza nawet na moment. Moja ocena: 5-.

niedziela, 14 października 2018

South Park: The Fractured but Whole DLC

To, że DLC wydawane obecnie przez dużych wydawców pokroju Ubisoftu lub Electronic Arts nie są lubiane, nie jest niczym nowym, ani bezpodstawnym. Pakiet dodatków do The Fractured but Whole nie odbiega od tej reguły. Oprócz rozszerzeń fabularnych w jego skład wchodzą inne rzeczy. Pierwszym są kostiumy i drobiazgi nawiązujące do Kijka prawdy (Relics of Zaron). Jeśli ktoś lubi nawiązania wizualne do pierwszej gry, może pokusić się o zakup, ale tak poza tym nie ma sensu. Drugi to Towelie, wiecznie zjarany ręcznik, służący radą i pomocą… Nie jest on nawet w połowie tak przydatny, jak sławny spinacz Microsoftu z pakietu Office, a branie tego dodatku w sposób inny, niż razem z przepustką sezonową, to słaby pomysł, nie warty zachodu i tych kilku złotówek. Trzeci dodatek to Danger Deck, wzorowany na sali ćwiczeń X-Men, dostępny zarówno poprzez autobus DLC, jak i w piwnicy Tokena, sprowadzający się do serii wyzwań / walk. Potyczek w całej grze jest tyle, że naprawdę nie mam pojęcia, komu chciałoby się jeszcze męczyć z tym rozszerzeniem. Tutaj dochodzimy do tych dodatków, które, moim zdaniem, stanowią danie główne przepustki. To, czy okażą się smaczne, jest osobną kwestią. A że oba stanowią ukłon w stronę mniej lub bardziej znanych horrorów, niniejszym wpisem rozpoczynam jesienną serię w tym klimacie.


From Dusk Till Casa Bonita


Pierwsze DLC już tytułem opisuje, o czym będzie zawartość (jeżeli z jakiegoś powodu nic ci to nie mówi, odsyłam na seans pierwszego, filmowego From Dusk Till Dawn). Pośród całej zawieruchy znanej z podstawowej wersji gry pojawia się kolejna, dawno niewidziana frakcja: Vamp Kids. Zafascynowana nimi siostra Kenny’ego postanawia udać się na imprezę urodzinową ichniego „szefa”, która ma miejsce w Casa Bonita (ulubiona jadłodajnia dzieciarni z South Park). Mysterion nie zamierza tego tak zostawić i prosi nas o pomoc w odbiciu siostry. Na miejscu szeregi sojuszników zasili Henrietta, dziewczyna z Goth Kids (Goth i Vamp starli się wcześniej w serialu).

Od strony mechanicznej jest to dobrze zintegrowane DLC. Po dojechaniu autobusem i odblokowaniu nowej klasy postaci oraz sojuszniczki zostają oni na stałe wpisani w kartę postaci. Dzięki czemu jeśli rozgrywaliście Casa Bonita jako odskocznię od głównego wątku, teraz możecie kontynuować go z nowymi możliwościami. Jedyny zgrzyt w tej kwestii jest taki, że jeśli gracie po ukończeniu podstawowej gry, to żadnych potężniejszych artefaktów nie zdobędziecie. Od strony fabularnej jest słabiej. Dodatek nie wykrywa momentu rozgrywki, w którym znajduje się nasza postać. O ile sam początek nie daje o tym znać (ot, kolejne zlecenie), o tyle końcowa rozmowa z Mysterionem jawnie zdradza, że najlepiej rozegrać dodatek przed pewnym punktem w fabule. Szkoda, bo są gry, których dodatki mają inne linie dialogowe w zależności od tego, kiedy się w nie gra. Najzabawniejsze w tej warstwie jest to, jak dana grupa wiekowa postrzega wampiry. Dzieciaki, paradoksalnie, trzymają się klasycznego wizerunku krwiopijcy, nieco starszy gościu wydziera się: „Team Edward!”, a jeden z rodziców uważa, że The Lost Boys są cool.

Miejsce akcji to skondensowanie wszystkiego, co napotkacie w głównej grze. Chyba tylko przez wzgląd na mniejszy rozmiar ma się wrażenie, że zagadek z pierdzeniem jest więcej (a już wyzwania kiblowe to w ogóle kwintesencja kompresji). Na plus jednak policzę to, iż zaprojektowano je w taki sposób, że ma się nieco satysfakcji z rozgryzienia co i w jakiej kolejności poprzestawiać, by zdobyć poukrywane tu i tam przedmioty. Walki z bossami mogą się trochę wlec, bo paskudy mają mocne ataki obszarowe, przez co większość tur spędza się na manewrowaniu drużyną, by uniknąć bęcków. Jeden z typów to niemal taki sam rehash pomysłu, jak Chef z Kijka prawdy, a ponieważ nawet w serialu przewinął się kilka razy, to tutaj chce się tylko powiedzieć: Znowu? (Na co on pewnie powiedziałby: No, that’s ignorant!)

From Dusk Till Casa Bonita to niby więcej tego samego, ale jakoś tak sensowniej podane. Dobrze bawiłem się przy dodatku, ale ciężko mi go polecić. Dlaczego? Bo to pi razy drzwi dwie godziny grania za około 60zł. Jeśli taka proporcja ceny do zawartości wam nie przeszkadza, Casa Bonita jest rozszerzeniem na szkolne 4. W przeciwnym wypadku ocena leci o 1 w dół i lepiej poczekać do promocji.


Bring the Crunch


Drugie i ostatnie fabularne rozszerzenie. Tym razem zleceniodawcą jest Jimmy/Fastpass, który wzywa nas na teren obozu Lake Tardicaca. Obóz dla niepełnosprawnych jest zagrożony, jeśli wszyscy jego opiekunowie znikną (a kilku już brakuje), zostanie zamknięty. Naszym zadaniem jest rozwiązanie zagadki zaginionych dorosłych.

Od samego początku widać, z jaką parodią mamy do czynienia. Casa Bonita to byli krwiopijcy, Crunch to praktycznie cała reszta kiczowatej rodzinki. Obóz jest oczywistym nawiązaniem do Crystal Lake z Friday the 13th, przeciwnicy noszą kostiumy przedstawiające znane potwory (np. The Wolfman, The Fly), przed dalszą podróżą ostrzega nas standardowy, szalony staruszek, a w sąsiedztwie znajdziemy indiański cmentarz. Wymienione przykłady są dosłownie pierwszymi z brzegu, bo smaczków jest dużo więcej.

Podobnie jak Casa Bonita, Crunch jest skondensowaną grą podstawową, choć tutaj więcej jest zagadek z manipulacją czasem, niż pozostałych. O dziwo, udało się zawrzeć nowy patent w obrębie tej mechaniki (a jeśli był także w podstawce, to nie rzucił mi się wtedy  w oczy). Niestety, zapożyczono dwa patenty z poprzedniego dodatku, które niespecjalnie mi pasują. Po pierwsze – praktycznie każda pierwsza wizyta w nowym miejscu równa się przerywnikowi. Na początku będziemy dosłownie ganiać od jednego punktu na mapie do drugiego, więc średnio co pół minuty zrobimy przerwę na filmik. Po drugie – walki. W Casa Bonita bossowie mieli upierdliwe ataki obszarowe, które zmuszały do ciągłego manewrowania, sztucznie wydłużając rozgrywkę. Tutaj praktycznie każda walka jest taka, gdyż w szeregach podstawowego mięsa armatniego jest dwóch typów z takimi atakami. Całe DLC nie jest za bardzo rozbudowane. Wykonując wszystkie zadania i łamigłówki dałoby się je skończyć pewnie w 2 godziny, ale walki skutecznie zwiększają tę liczbę.

Z nowości należy wymienić nowego superbohatera, który do nas dołączy, nową klasę – Final Girl oraz drobną zmianę w ekwipunku. O ile przedmiotów kosmetycznych jest tu istne zatrzęsienie, o tyle tych wpływających na statystyki jest raptem kilka, a jeśli gracie w Cruncha po ukończeniu podstawki, praktycznie żaden nie będzie przydatny. Z jednym wyjątkiem – pas z odznakami. Ten po zdobyciu ma niemal maksymalny poziom mocy, tzn. maksymalny, jeśli brać pod uwagę podstawkę i Casa Bonita. Natomiast tutaj można go podnieść jeszcze bardziej poprzez zdobywanie odznak. Te ostatnie otrzymuje się za wykonanie serii konkretnych zadań na terenie obozu.

Doceniam tematykę i nawiązania do gatunku, który lubię. Fabuła i gagi są w porządku, projekt miejsca i stylizacje są pierwszorzędne, nawet muzyka wypadła nader klimaciarsko. Szkoda tylko, że przez całą rozgrywkę towarzyszy uczucie niewykorzystania potencjału, jakiegoś pośpiechu ku zakończeniu gry oraz satysfakcji mniejszej, niż oczekiwana. Moja ocena: 4-, ale radzę poczekać do wyprzedaży.