Terminator 2 był pierwszym filmem w serii, jaki widziałem. Ba, miałem kolegę tak zafascynowanego nim, że streścił mi całość, uzupełniając opowieść rysunkami „machanymi” na szybko w zeszycie. Jak tylko dorwał kasetę VHS, odwiedził mnie przy pierwszej okazji i urządziliśmy sobie seans. Biorąc poprawkę na to, że wiekowo niespecjalnie nadawałem się na takowy, ze strachu chowałem się za fotelem na sam widok T-1000, przyprawiając kolegę o sporą głupawkę. Z wiekiem strach minął, a jego miejsce zastępowała fascynacja. Każdy kolejny seans pogłębiał moje uwielbienie dla tej produkcji. W międzyczasie nadrobiłem zaległość i zapoznałem się z oryginałem, który przy rewelacyjnej dwójce wydawał się nudny i rozwleczony. Doceniłem go dużo później. Potem nadeszła trójka, na którą wybrałem się do kina. Przez niemal cały czas trwania odnotowywałem kolejne kalki scen Judgement Day. W moich oczach tę odsłonę uratowało zakończenie. Kilka lat później w kinach wylądował Terminator Salvation, na którym zawiodłem się jeszcze bardziej. I tak oto dochodzimy do Genisys.
Po pierwsze, autorzy Genisys popełniają tę samą zbrodnię, co przy Salvation – zwiastuny zdradzają najważniejszy zwrot akcji… Sugeruje go także główny plakat… Po drugie – twórcy sami nie wiedzą, czego chcą od tej produkcji. Mamy tu jednocześnie: reboot jedynki, motywy z dwójki i w cholerę smaczków z obu. Następnie na siłę gmatwają wątki związane z linią czasu, olewają wyjaśnienie dziur fabularnych (do jednej nawet Kyle się odnosi, ale szybko milknie) i biorą sobie, co chcą z całego franchise’u. W rezultacie obok nowego T-1000, czy nowych Dysonów, można znaleźć scenę wziętą niemal żywcem z… Kronik Sary Connor…
Nowy John Connor daje radę, podobnież Emilia Clarke (choć tu trzeba przyznać, że również widać niezdecydowanie dotyczące tego, jaką Sarą Connor ma być), a Arnie zwyczajnie świetnie się bawi. Największe pretensje mam do Jaia Courtneya, którego Kyle Reese wypada blado nawet w porównaniu do smarkacza z Salvation. Widziałem nawet komentarz, którego autor twierdził, że to już drugi sequel znanej serii, który ten aktor spieprzył (pierwszym był A Good Day to Die Hard). Z kolei obecności J.K. Simmonsa w ogóle nie rozumiem… Mieć aktora tego kalibru i obsadzić go w tak przeciętnej roli i tak małym wątku… Fani Doktora niech również nie nastawiają się na zbyt wiele scen z Mattem Smithem – jego jest jeszcze mniej niż Simmonsa.
Od strony akcji ciężko się przyczepić – jest efekciarsko, ale bez tandety rodem z Rise of the Machines. Same efekty specjalne są przeciętne, a narzekanie, że wyglądu T-1000 nijak nie poprawiono przez tyle lat jest uzasadnione. 3D jest na szczęście nieinwazyjne, ale również bez rewelacji. Natomiast muzyka… eee… tego… nic z niej nie pamiętam… nawet tego, jak brzmiała nowa wersja motywu przewodniego…
Podsumowując, Genisys oglądało mi się lepiej niż T3 i T4. Jednak o ile do T3 zdarzało mi się wracać (z różnych powodów), o tyle do Genisys, podobnie jak do Salvation, nic mnie ponownie nie przyciągnie. Moja ocena: 3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz