niedziela, 12 maja 2024

The Flash (2014) – Season 7

Chyba pora rozprawić się z resztą Arrowverse i innych seriali DC. Siódmy sezon Flasha zaczyna się niewiele po szóstym. Sytuacja jest bez zmian: Złolka z poprzedniego sezonu się panoszy, Iiris nadal tkwi w lustrze, Speed Force nie istnieje, a Flash posiłkuje się sztucznie stworzoną prędkością. Wells próbuje odtworzyć Speed Force, zaś Cisco i Caitlin pozostają nieobecni. Całość trwa dosyć krótko (choć dłużej niż numer odstawiony w ostatnim sezonie Supergirl).

Potem wskakujemy w drugi wątek: Speed Force walcząca z innymi siłami. Pomijając na moment drakę obejmującą personifikacje mocy, zastanawiam się, dlaczego użyto ich zamiast klasycznych łotrów. Wszak to nie jest tak, iż Flash cierpi na deficyt przeciwników w komiksach. Nora jest strasznie rozchwiana i głupio uparta. W zasadzie z tej ekipy tylko jedna postać wykazuje się rozsądkiem, reszta sztucznie wydłuża story arc. Na szczęście dla oglądającego liczba osób zaangażowanych jest na tyle ograniczona, że nawet przy wspomnianym wydłużaniu historia kończy się w jedenastym odcinku z osiemnastu. Dwunasty to pożegnanie z Cisco (w przeciwieństwie do piątego sezonu takie oficjalne, definitywne, lecz zostawiające furtkę na występy gościnne) i pojedyncza sprawa.

Od trzynastego rozpoczyna się miks wątków, których okruchy były rozsiane po dwóch poprzednich. Najpierw Cecile, która nie jest sobą – to zamykamy najszybciej, bo pora kontynuować podejrzaną przeszłość Kristen Kramer. Przyznam się, że jak tylko wrzucono to na warsztat, liczyłem na przyzwoitego złola. Babka o szemranej przeszłości, chcąca udupić wszystkich metaludzi (legalnie lub nie) i mająca ku temu środki. Brałem poprawkę na to, że to CW, więc całość będzie przefiltrowana przez ichni infantylizm. Wiele się nie pomyliłem. W międzyczasie rozpoczyna się „wojna” speedsterów, w której po jednej stronie stają Flash x2, Reverse Flash, XS oraz Impulse, a po drugiej armia Godspeedów. Finałem jest pojedynek na miecze z błyskawic…

Jak na kiczowate widowisko o trykociarzach, siódmy sezon byłby znośny. Dużo się dzieje, nie ma pojedynczego zagrożenia, każdy robi swoje, autorzy nie moralizują bezczelnie widza, ani nie wciskają dyrdymałów typu „We are the Flash.” Brzmi obiecująco, nie? Niezupełnie. Głównym motywem tego sezonu wydaje się być wybaczanie i łagodzenie konfliktów. Ma to swoje wady i zalety. Zalety – jest w tym jakieś przesłanie, morał i pozytywna wartość. Wady – próba rozwiązania wszystkich konfliktów takim sposobem jest co najmniej przesłodzona i brakuje tego, że czasami ktoś (dla odmiany inny niż bohaterowie) dostanie solidny łomot. Niestety nawet jeśli ktoś definitywnie oberwie po głowie, to nigdy od Flasha. Barry wydaje się być tylko pośrednikiem między postaciami. Pomimo tego, że wszędzie go pełno, odnosi się wrażenie, iż wszyscy zażegnują konflikty i rozwiązują problemy, tylko nie on! Czy ja po to oglądam Flasha, by widzieć, jak ostatniego złego załatwia Reverse Flash?

Nie pomaga też zauważalnie mniejszy budżet. Wbrew pozorom nie chodzi o efekty specjalnie (bywało, że wyglądały gorzej), ale np. o statystów. W Jitters bywało od groma ludzi, teraz w scenie jest dwójka bohaterów i barista.

Ciekawostką jest też ostatnia scena, która tak naprawdę mogłaby stanowić zwieńczenie serii, lecz biorąc pod uwagę ostatnie słowa Allena, to było proszenie się o kłopoty, a przed Scarlet Speedsterem jeszcze dwa sezony. Siódmy dostaje ode mnie: 3+.

niedziela, 5 maja 2024

Fallout (2024) – Season 1

Nigdy nie byłem jakimś ogromnym fanem Fallouta. Ba, za pierwszym razem odbiłem się od tej gry i nie miałem ochoty do niej wracać. Nie pomogła też nasiadówka po jednej sesji RPG, w trakcie której dwoje znajomych przez półtorej godziny (albo i dłużej) przerzucało się wspomnieniami z gry, a ja nudziłem się jak mops. Kilka lat później zrobiłem drugie podejście i wsiąkłem. W rezultacie na przestrzeni lat skończyłem Fallouta, Fallouta 2 oraz Fallouta 3. Próbowałem Brotherhood of Steel i New Vegas, ale te przegrywały z czymś innym w danym momencie. Kiedyś postaram się do nich wrócić. Fallouta 4 widziałem tylko na gameplayach.

Zapowiedź serialu nie napawała mnie optymizmem. W dobie adaptacji zawierających ogromne i bardzo często głupie zmiany względem oryginału, z których wiele powstało dla Amazona, obawy były uzasadnione. Zwłaszcza, że podobnie jak w przypadku filmowych Dungeons & Dragons tak i tu reżyser twierdził, iż serial nie jest dla fanów. W związku z tym do seansu siadałem z negatywnym nastawieniem.

Pierwszy odcinek potwierdził kilka obaw, ale pokazał też, że ma sporo do zaoferowania. To wystarczyło, bym połknął haczyk i siedział przyklejony do ekranu, aż obejrzałem całość. Serialowy Fallout opowiada o losach trzech postaci: mieszkanki krypty, rekruta Bractwa Stali oraz Ghoula, który przed wojną był aktorem, a teraz jest łowcą nagród. Wszyscy mają wspólny cel, lecz jego realizacja służy każdemu z nich do osiągnięcia czego innego.

Z tym twierdzeniem reżysera to połowicznie prawda. Fani znający gry na wylot, ze wskazaniem np. na fabułę New Vegas, linię czasu, wydarzenia dotyczące Bractwa, czy nawet sam powód wybuchu wojny, będą co chwila łapać się za głowę, bo wiele szczegółów nie trzyma się kupy. Jest taka teoria spiskowa, iż Todd Howard (producent w Bethesdzie sprawujący pieczę nad seriami Fallout i The Elder Scrolls) ma kompleks na punkcie tych odsłon serii, których Bethesda nie zrobiła. Oznacza to dosłownie wszystkie oprócz trójki, czwórki i 76. Właśnie to miałby być powód do nieścisłości i niejakiego dowalania pozostałym grom. Z drugiej strony po premierze serialu twierdził, iż drugi sezon wygładzi wszystkie te niezgodności. Niestety, nawet jeśli to zrobi, pozostaje kilka bzdur, które po prostu przeczą logice świata. Wspomnę o jednej, ale za to takiej, której nie da się „odzobaczyć”. Przez nią będziecie podświadomie szukać podobnych motywów. Otóż w Bractwie jest postać o imieniu Dane. Dane jest grany przez osobę transpłciową. Sęk w tym, iż dialogi sugerują, że postać także jest transpłciowa. Po pierwsze: Bractwo nijak nie pozwoliłoby na obecność takiej osoby w swoich szeregach. Po drugie: biorąc pod uwagę świat postapokaliptyczny, tam nie ma zwyczajnie warunków na jakiekolwiek terapie, zabiegi, by coś takiego przeprowadzić.

W samo Bractwo wbiję jeszcze jedną szpilę. Jeden z głównych bohaterów, Maximus, jest przyzwoitej postury i generalnie gdyby chciał, mógłby solidnie dać w ryj. Mimo to pozostaje obiektem drwin i kpin chuderlaków, którzy złożyliby się dwukrotnie po jego ciosie. Niby pada argument, że takim ludziom udało się po prostu przegadać resztę, ale nadal podejrzane, że każdemu się udało. Chyba wszyscy olali Charyzmę przy tworzeniu postaci, skoro dali się namówić.

Jeśli jednak potraktować obecnie Fallouta jako alternatywną linię czasu i przymknąć oko na jego bzdurki, otrzymujemy krwawy, bezpardonowy, groteskowy i wyrazisty serial. Wbrew gadaniu reżysera tylko fani będą czerpać tyle radochy z widowiska, które w rewelacyjny sposób oddaje klimat tego świata. Fakt, kolorystycznie będzie się raczej kojarzył z Falloutem 4, ale poza tym ma odniesienia do licznych drobiazgów z poprzedników. Najlepsza jest integracja. Seria nie ogranicza się tylko do wymieniania znanych przedmiotów, broni lub miejsc. Zamiast tego są one naturalnie wplecione w to, co podziwiamy na ekranie. Gdy poznajemy Lucy, opowiada o sobie dokładnie tak, jakby czytała swoją kartę postaci. Charakterystyczna zmutowana fauna próbuje zrobić postaciom kuku. Interakcje oraz walka wraz ze swoimi efektami przypominają testy w turowych grach z marki (autentycznie dałoby się powiedzieć, kto i kiedy zawalił jakiś test albo kiedy wszedł krytyczny sukces), zaś przedmioty typu Stimpack leżą sobie w tle lub korzysta się z nich dokładnie w sytuacjach znanych z gier.

Przy charakteryzacji, kostiumach oraz miejscach odwalono kawał nieziemskiej roboty. Wszystko wręcz krzyczy: Fallout. Tego stylu nie da się pomylić z niczym innym. Nawet przemoc w pokrętny sposób oddaje groteskowość odpowiednika z gier. Jeśli ktoś pamięta swój pierwszy raz, gdy w komputerowym Falloucie strzał z broni wyrwał przeciwnikowi pół ciała, tutaj uśmiechnie się na widok równie krwawych zagrań.

Aktorom należą się brawa. Dzięki nim postacie dosłownie nabierają życia. Lucy zaczyna strasznie naiwna. Jej poglądy oraz cała wiedza boleśnie zderzają się z rzeczywistością oczekującą ją poza kryptą. Maximus niby pozostaje wierny Barctwu, ale jego ideały gdzieś tam zostają zweryfikowane. Ghoul ma chyba najbardziej przerąbane, bo nie dość że musiał poniżać się jako człowiek, to jako mutant jest na skraju zdziczenia. Jeśli Walton Goggins (o którym wspomniałem przy okazji Kruka 3) nie dostanie za tę rolę żadnej nagrody, będę naprawdę rozczarowany. W rolach drugoplanowych znajdziecie jeszcze kilka mniej lub bardziej znanych nazwisk, ale o tym lepiej przekonać się samemu.

Pierwszy odcinek potrafi odrzucić. Fani będą zgrzytać zębami, bo wiele rzeczy nie będzie zgadzać się z grami, z kolei widzowie nie znający gier mogą zniechęcić się z powodu dość osobliwej natury serialu. Jeśli jednak przetrwacie do drugiego, to niezależnie od tego, w której grupie jesteście, Fallout zaoferuje wam świetny klimat, bardzo dobre aktorstwo i intrygi sięgające dużo dalej niż losy głównych bohaterów. Fakt, znajdzie się tu sporo dziur fabularnych i braki w logice, ale po wyłączeniu myślenia dałem się wciągnąć i dobrze się bawiłem. Moja ocena: 4.