Na świecie giną znamienite osobistości, dochodzi do zamachów bombowych i innych głośnych incydentów. W każdym z przypadków wygląda to na lokalny problem. Tylko Sherlock Holmes zdaje się dostrzegać powiązania między tymi wydarzeniami.
Pierwsza część niekonwencjonalnej wersji Sherlocka bardzo mi się spodobała. Fakt, że niewiele miała wspólnego z literackim pierwowzorem, ale posiadała pomysł na nowy image postaci, dobrze dobranych (i grających z jajem) aktorów, świetną scenografię oraz wpadającą w ucho muzykę. Z A Game of Shadows problem jest taki, że nic ponad to nie oferuje. Dostajemy wszystko w tych samych ilościach. No może poza fabułą – ta w jedynce była składniej i bardziej równomiernie podana, w dwójce po pierwszej połowie wlecze się niemiłosiernie. Miałem wręcz wrażenie, że efekciarskiej akcji odpowiednio wymieszanej z opowieścią starczyło na godzinę, a w drugą wrzucono resztki ze scenariusza.
Sam tytuł też jakoś niespecjalnie mi pasował. W filmie otrzymujemy holmesowe gdybanie, które niby do tej Gry nawiązuje, ale to jednak za mało, by ją w pełni uzasadnić. Szkoda mi było Noomi Rapace w jej postaci, bo tak naprawdę niewiele miała do zagrania. Za to panowie Downey i Law bawią się znakomicie w swoich rolach, co zresztą widać i dzięki czemu udaje się nam się przebrnąć przez drugą godzinę. Świetni też byli Stephen Fry (jako Mycroft Holmes) oraz Jarred Harris (jako Moriarty).
Konserwatywni fani detektywa z Baker Street w zasadzie nie mają czego w tym filmie szukać. Będzie on dla nich zbyt głośny, za szybki (chodzi mi o poszczególne sceny, a nie tempo całości) i ze zbyt małą ilością śledztwa jako takiego. Z kolei fani pierwszego filmu dostaną tu mniej więcej wszystko to, za co polubili oryginał. Tylko czy takie podejście gwarantuje sukces? A Game of Shadows zdecydowanie się zwrócił, lecz przy potencjalnej trzeciej części może już nie być tak różowo. Chyba że autorzy opowiedzą lepszą historię, albo wzbogacą akcję o nowe patenty. Moja ocena: 3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz