niedziela, 23 kwietnia 2017

Batman: The Dark Knight Returns

Komiks o tym tytule, autorstwa Franka Millera jest pozycją tak uwielbianą, tak kultową, że wielu późniejszych twórców opowieści o Batmanie próbowało oddać hołd lub zaadaptować choćby jeden jego kadr na własny grunt, byle tylko podkreślić znajomość klasyka i pochwalić się zgłębieniem tematu (jakie by ono nie było). Przykłady? The New Batman Adventures zawiera scenę walki Bruce’a z mutantem wziętą żywcem z TDKR. Jeden z odcinków The Batman dzieje się w Gotham przyszłości, którego wizja odzwierciedla tę od Franka Millera. Legends of Tomorrow – w futurystycznym Star City postać jednorękiego Arrow jest odbiciem Olivera z TDKR. Z filmami sprawa ma się podobnie. Najświeższymi (no prawie) przykładami będą: trylogia Nolana (w której zwłaszcza trzeci film czerpie garściami z komiksu) oraz Batman v Superman powtarzający motyw starcia obu postaci. Nawet tryb czołgu w Batmobilu i jego gumowe kule z Arkham Knight (że o zakończeniu nie wspomnę) można podciągnąć pod inspirację TDKR. Dopiero w latach 2012-2013 wydano właściwą adaptację animowaną tej historii, podzieloną na dwa filmy (wersja deluxe z października 2013 roku zawierała obie części w 1 wydaniu).

Przy okazji animowanej wersji Roku pierwszego narzekałem, że kreska za bardzo wygładziła komiksowy oryginał. W przypadku TDKR sprawa jest dziwniejsza. Pierwowzór był rysowany przez samego Millera, który ma naprawdę specyficzny i rozpoznawalny styl (jeden z moich kolegów nie chciał czytać Year One właśnie dlatego, że Miller go nie rysował). Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak autorzy tej adaptacji poradzą sobie z odtworzeniem tegoż na ekranie. Nie wiem, na ile świadomie, ale zdecydowano się na półśrodki. Projekty postaci, miejsc oraz niektóre kadry to przeniesienie treści komiksu niemalże 1:1. Stonowane i wyblakłe kolory to również ukłon w stronę protoplasty. W przeciwieństwie do papierowej wersji, film nie zawiera takiej liczby detali oraz kreski sprawiającej wrażenie kontrolowanego chaosu. Muszę przyznać, że to całkiem rozsądny kompromis podparty pierwszorzędną animacją i dynamiką wylewającą się z ekranu.

Samą opowieść przerzucono naprawdę wiernie, wliczając w to wątek komentujący zimną wojnę. Mając w pamięci kadry pierwowzoru, byłem pod wielkim wrażeniem wydźwięku, jaki aktorzy i muzyka dodają do znanej mi historii, co rzadko się zdarza. Oprawa pierwszej części kojarzyła mi się przede wszystkim z Batmanami Nolana (choć tu muszę podkreślić, że to tylko moje skojarzenie wywołane dosłownie drobiazgami), natomiast druga zawiera muzykę „bardziej autorską”, posępną, ponurą i doskonale podkreślającą np. drastyczne sceny z udziałem Jokera. Podstarzałą wersję tego ostatniego gra tutaj znany z seriali Lost i Person of Interest Michael Emmerson. Znowu popadnę w skrajność, ale po Marku Hamillu i Troyu Bakerze to pierwsza dubbingowa interpretacja postaci, która tak bardzo mi się spodobała. Trochę gorzej na jego tle wypada Batman grany przez Petera Wellera (RoboCop 1-2). Ma on kilka mocnych scen, ale w zestawieniu z emerytowanym Brucem z Batman Beyond w wykonaniu Kevina Conroya wypada słabiej (co nie znaczy źle).

Parokrotnie wspomniałem o podziale na części. Gdyby oglądać je jedna po drugiej lub w wersji deluxe, otrzymujemy jeden z najdłuższych (jeśli nie najdłuższy) film animowany ze stajni DC. 148 minut napakowanych akcją, posępną atmosferą i niebanalną fabułą. Poziom adaptacji powala swoją pieczołowitością i nawet przy moim czepianiu się Wellera Batman: The Dark Knight Returns w wersji animowanej jest pozycją obowiązkową dla wszystkich fanów, niezależnie od tego, czy czytali komiks, czy nie. Moja ocena: 5-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz