niedziela, 19 kwietnia 2020

Hinomaru Sumo

Rok 2020 zaczął się dla mnie w dziwny sposób. Ni z tego, ni z owego algorytm Youtube’a zaczął podrzucać mi relacje z trwającego w styczniu (12-26, jeśli mnie pamięć nie myli) basho (turniej sumo). Pierwszą sugestię zignorowałem. Przy drugiej stwierdziłem: „A co mi szkodzi?” Odpaliłem i dopiero 20 minut później zorientowałem się, że w międzyczasie wżarłem kolację i siedzę z pustym już kubkiem po herbacie, wciąż oglądając relację z turnieju. Normalny człowiek zacząłby pewnie od szukania choćby wpisu na Wikipedii, mówiącego, co jest czym. Ja stwierdziłem, że takie suche informacje to nie dla mnie (a przynajmniej jeszcze nie) i że najlepszym wyjściem byłoby… anime. Hinomaru Sumo było dosłownie pierwszym wynikiem wyszukiwania (ciekawostką w drugą stronę jest to, ile osób zaczęło oglądać sumo na YT po tej serii, wystarczy poczytać komentarze).

Od samego openingu do końca napisów wiadomo, z jakim rodzajem anime mamy do czynienia. Hinomaru Ushio chce zdobyć tytuł yokozuny. Problem polega na tym, że do zawodów poza szkolnych nikt go nie dopuści przez wzgląd na niski wzrost (157 cm z wymaganych 167). Jednak wygranie zawodów szkolnych pozostawia furtkę w postaci specjalnego udziału w takich zawodach. A żeby nie było za łatwo, Ushio na dzień dobry popierdzielił szkoły, ale że w tej niewłaściwej znalazł podobnego pasjonata sumo, zamierza z jego pomocą rozkręcić klub, a następnie wygrać szkolne zawody.  Jego umiejętności oraz oddanie sumo powoduje, że wkrótce dołączają do niego osoby, po których raczej się tego nie spodziewał. Zwłaszcza, że nawet w anime sumo dość często stanowi obiekt drwin, a tu nie dość, że jest ono motywem przewodnim, to jeszcze ukazanym z innej perspektywy.

Podobnie sprawa ma się z przebiegiem fabuły. Od pierwszych chwil po ostatnie napisy końcowe wiadomo, co się stanie. Do spoilerów przyczynia się poniekąd opening oraz zasady samych zawodów. Jeśli w zawodach drużynowych potrzebne są 3 wygrane z 5, po dwóch przegranych już wiecie, kto wygra. Mimo to nawet w takich sytuacjach autorzy robią wszystko, aby podtrzymać napięcie. Czasami też udaje się zaskoczyć widza tym, kto w drużynie wygra. Było to widoczne zwłaszcza w finale, gdzie oczekuje się pozytywnego zakończenia, ale nie każda postać zakończy tak samo swój własny wątek.

W ogóle nie mogę przestać zachwycać się zarówno openingiem, jak i animacją zamykającą. Ten pierwszy przywodzi na myśl trochę animowanego Virtua Fightera. Na początku muzyka jest względnie spokojna, widzimy głównych bohaterów, wyluzowanych, zawadiackich i gotowych. Jak tylko przymierzają się do walki, miny tężeją, z oczu lecą iskry – zaczyna się! W VF podobnie zachowywał się protagonista, Akira. Zazwyczaj sprawiał wrażenie lekkoducha, ale gdy tylko na zakładał opaskę na czoło, sprawy przybierały poważniejszy obrót. Z kolei motyw zamykający odcinek rozpoczyna się w tak energiczny sposób i towarzyszy takiemu montażowi, że ma się ochotę zacząć ćwiczyć, aż wszystkie kończyny odpadną. A jeśli jeszcze trafi się akurat na koniec odcinka z cliffhangerem, z marszu sięga się po kolejny. Żeby nie było, w obu przypadkach pozytywy dotyczą pierwszych wersji intro/outro. Druga piosenka, która wskakuje tak w połowie sezonu jest… co najmniej durna… Muzycznie jest nijako, tekst zawiera ze 4 razy więcej angielskich wtrąceń i jest odczuwalnie głupszy. Z kolei outro w drugiej wersji to takie delikatne, popowe plumkanie.

Najciekawszym aspektem są same pojedynki sumo. Jeśli kiedykolwiek oglądaliście np. jakieś basho, na pewno zwróciliście uwagę, że większość starć jest bardzo krótka. W Hinomaru Sumo każdy cios jest z jednej strony rysowany tak, jakby był niezwykle szybki i mocny, a z drugiej zawsze jest moment po ciosie na komentarz lub wyjaśnienie. I tutaj dochodzę do jednej z dwóch wad. O ile w pierwszej połowie serii komentarze i wyjaśnienia mają naturę niemal wyłącznie pouczającą (gdyż jest tam kilka postaci, które o sumo nie mają pojęcia, więc uczą się razem z takim widzem jak ja), o tyle dalej zastąpiono to komentarzami - dywagacjami. Z samymi komentarzami nie ma problemów, raczej z ich liczbą. Dowcip polega na tym, że z każdym pokonanymi zespołem grono komentujących rośnie, a oprócz zawodników sumo dołączają do niego także trenerzy i agenci zespołów, więc w końcowych odcinkach gadania jest więcej niż walki. Drugą wadą jest montaż walk. Im dalej w serię, tym częściej są przerywane nie tylko komentarzami, ale także retrospekcjami. Głównie po to, żebyśmy mieli kontekst dla KAŻDEJ postaci, która staje do walki. Pewnie, że dzięki temu dowiedziałem się nawet, jak wygląda kwestia zawodników sumo spoza Japonii, ale jako przeciwwagę otrzymałem walki, które potrafią długością dorównać tym z Dragon Balla. Ok, może nie trwają kilka odcinków, ale jeden lub pół to już norma.

Niemniej jednak przy Hinomaru Sumo bawiłem się świetnie i nawet powyższe marudzenie nie wpływa za bardzo na ocenę końcową. Nie wiem, jak anime ma się do mangi, ale samo w sobie jest warte uwagi zarówno przez wzgląd na tematykę, jak i jako optymistyczna opowieść na poprawę humoru. Moja ocena: 5-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz