Najkrótsza wersja tego tekstu, jaką mogę napisać, to: Jeśli lubicie oryginał, Maverick jest pozycją obowiązkową. A teraz sio do kina/przed ekran! Gdyby to nie wystarczyło, poniżej znajdziecie więcej (mam nadzieję przekonujących) argumentów.
Akcja filmu toczy się 36 lat po wydarzeniach z TG. Maverick jest reliktem przeszłości, bardzo niewygodnym dla dowództwa, ale wciąż piekielnie zdolnym pilotem, którego rzucają od placówki do placówki. Skojarzyło mi się to z jedną sceną. W The Expendables 2 na widok starego samolotu jeden z weteranów kina akcji mówi: „That thing belongs in a museum.” Na co drugi: „We all do.” W Mavericku Tom na podobną zaczepkę odpowiada wbrew kolegom z branży: „Maybe so, sir. But not today.” I ta jedna linia doskonale podsumowuje cały film.
Pan Cruise i spółka udowodnili, iż staroszkolne kino akcji nie umarło. Twórcy nikomu się nie przymilali, nie ugrzeczniali niczego, mieli w poważaniu współczesne trendy. Po prawdzie – wcale nie musieli. Już oryginał był naturalnie zdywersyfikowany. W sequelu wystarczyło zrobić to samo. Nie ma tu durnego podkreślania, jak to ktoś jest innego koloru skóry lub innej płci i dlatego należy się uwaga. Nie – tutaj każda postać po prostu pokazuje, w czym jest dobra i dlaczego zasłużyła na miejsce w Top Gun. Jedynym argumentem przeciwko młodemu zespołowi jest może być znikoma ilość czasu antenowego poświęconego na rozwój bohaterów, ale moim zdaniem to i tak ich osobowości zostały nakreślone lepiej niż w oryginale. No bo bądźmy szczerzy: ilu z was jest w stanie wymienić pilotów innych niż Maverick, Goose, Cougar, Iceman, Slider, Viper i Jester, a następnie powiedzieć, kto i czym się charakteryzuje? Obstawiam, że część z tych wymienionych pomylicie od razu, jeśli nie pamiętacie konkretnej sceny lub aktora, a przecież to nawet nie połowa wszystkich uczestników. TG:M tego błędu nie powtarza. Co więcej – prezentując nowy zestaw protagonistów nie podkopał reputacji weteranów. Niestety, współczesne kino ma nieprzyjemny zwyczaj robienia z tzw. legacy characters ostatnich ofiar losu i tym samym wmawiać widzowi, iż jest to pora oraz powód przejścia na emeryturę. Gdyby przytoczyć jakieś stare franczyzy, którym udało się nie popełnić tego błędu, można śmiało wspomnieć o serii Rocky (wraz ze spinoffami Creed), Rambo oraz Cobra Kai (abstrahując od poziomu fabuły poszczególnych tytułów). Teraz do tego grona dołącza Maverick. Pete Mitchell pokazuje pazur nie tylko młodzikom, lecz także przełożonym. Przy czym tez nie jest to jakieś mega przegięcie. Nawet biorąc poprawkę na całą dozę kiczu i naciągania wątków fabularnych (że o realizmie nie wspomnę), jeśli ktoś ma dostać łomot od życia – dostanie. Niesnaski między poszczególnymi osobami dotyczą nie tylko udziału w misji i potwierdzenia swojego statusu. Przewijają się też motywy mocno personalne, a żeby było ciekawiej, wcale nie tak oczywiste, jak to zwiastun oraz znajomość TG sugerują. Na koniec tej części wpisu muszę wspomnieć o wątku miłosnym, który zaskakuje. Nie swoją oryginalnością, czy uroczą chemią między uczestnikami zajścia, tylko tym, kim jest partnerka Pete'a (i nie chodzi o aktorkę). Gdy odświeżałem sobie Top Guna po seansie sequela, kopara mi opadła, bo zorientowałem się, że to nie jest nowa postać stworzona na potrzebę TG:M. To jest ktoś, kto w filmie z 1986 nie jest obecny fizycznie, ale wspomina się o niej parokrotnie w trakcie seansu. Przez co jej udział w Mavericku ma ręce i nogi.
Pisząc o Mavericku nie sposób nie wspomnieć o bodaj najważniejszej składowej widowiska – popisach lotniczych. Już pierwsza część zawiesiła poprzeczkę dość wysoko jeśli chodzi o efekciarstwo i trzymanie oglądającego na krawędzi fotela. Jakkolwiek ciężko w to uwierzyć, następca przebija go o kilka długości i nie jest to zasługa CGI. Lwia część tego, co autorzy prezentują podczas seansu to autentyczne przeloty. Komputer dokleja tylko nieznaczne elementy i robi to na tyle dyskretnie, żeby nie przerywać chłonięcia spektakularnej akcji.
O ile pierwowzór fabułą nie grzeszył (bo ostatnia walka zawsze słabo mi się kleiła z resztą opowieści), o tyle drugi film stara się wszystko poukładać: miejsce Pete’a w świecie, relacje z Roosterem, Icemanem i kilkoma innymi osobami, a także powód, dla którego Mitchell wraca jako nauczyciel. Ten ostatni aspekt strasznie mnie wynudził. Zaznaczę, iż tutaj przewinie się spoiler. Jak ktoś chce go pominąć, zapraszam do kolejnego akapitu. 3… 2… 1… Otóż przyczyna całego zamieszania to wypisz, wymaluj finał czwartego epizodu Star Wars, który ktoś na siłę chciał wcisnąć w ramy realizmu. Serio – jest przelot kanionem, unikanie stanowisk strzeleckich po drodze, mierzenie do celu o małej średnicy, zniszczenie, ucieczka i uważanie na wrogie myśliwce. A że na powierzchni Ziemi lot wygląda inaczej niż w kosmosie, mamy pretekst do żyłowania pilotów w ekstremalnie trudnych warunkach. Niezależnie od jakości tego pomysłu i mojego marudzenia na temat bezczelnej kalki, tak naprawdę właśnie ten naciągany zamysł sprawia, iż fabuła Mavericka bardziej trzyma się kupy niż poprzednika.
Powyżej opisany cwancyś fabularny to jedyne, co sprawiło, że obniżam ocenę z 5 do 4+. Jeśli wam nie robi różnicy takie w sumie głupawe skojarzenie, możecie śmiało pokusić się o pełnoprawną 5. Maverick to podręcznikowo zrealizowany sequel, pełen efekciarstwa oraz rozmachu, szanujący swoje korzenie i fanów. Zasługuje na to, by oglądać go na jak największym ekranie. Gdyby powstawały tylko takie sequele, mielibyśmy naprawdę dużo więcej zadowolonych kinomanów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz