Oryginalna trylogia The Karate Kid powstała w latach osiemdziesiątych, w związku z czym wiele osób urodzonych w tym okresie zapoznała się z nią dopiero w kolejnej dekadzie. Jest to jedna z tych serii, które będą kojarzyć się z rozwojem stacji typu Polsat oraz wciąż prężnie działającymi wypożyczalniami kaset video. W 1994 powstała czwarta część, w której pan Miyagi miał nową uczennicę (w tej roli Hilary Swank), a „złego” nauczyciela grał Michael Ironside. Niestety, ta odsłona nie przyjęła się tak dobrze, jak perypetie Daniela. Podobny los spotkał remake z 2010, w którym rolę mentora odegrał Jackie Chan. Moim zdaniem ten ostatni był w porządku, choć tytułu do dziś mu nie mogę darować.
Założenia pierwszego filmu były proste: Daniel przeprowadza się do nowego miasta. Gdy próbuje zintegrować się z lokalną dzieciarnią, podpada grupce osiłków trenujących karate. Po kilku konfrontacjach z pomocą przychodzi mu pan Miyagi, niepozorny staruszek z Okinawy i dozorca budynku, w którym chłopak mieszka z matką. Miyagi przekonuje trenera osiłków, by zamiast włazić sobie w drogę i tłuc się na ulicy, młodziki zmierzyły się w nadchodzącym turnieju. Od tej pory staruszek rozpoczyna trening Daniela i stosuje przy tym dość niekonwencjonalne metody.
Tutaj należałoby wspomnieć o dwóch sequelach, ale je pominę z powodów opisanych niżej. W ten sposób dochodzimy do Cobra Kai – serialu, którego akcja rozgrywa się tak ze 30 lat po pierwszym filmie. Ówczesny przywódca osiłków – Johnny Lawrence jest w życiowym dołku. Jego dojo Cobra Kai nie istnieje, a samo ugrupowanie otrzymało dożywotni zakaz udziału w jakichkolwiek zawodach karate. Mężczyzna ma problem z alkoholem, jego ojczym chce się go pozbyć ze swojego życia, jego syn nienawidzi go, a w pracy (wykonuje mniejsze i większe naprawy w domach bogatych ludzi) musi znosić liczne poniżenia. Na domiar złego zewsząd jest atakowany wizerunkiem swojego przeciwnika ze szkolnych lat – Daniela LaRusso, któremu powiodło się: jest właścicielem sieci salonów samochodowych, ma duży dom, dwójkę dzieci i kochającą żonę. Pierwszy odcinek składa się przede wszystkim z ciągu wydarzeń, które jeszcze bardziej pogarszają sytuację Johnny’ego, ale wszystko to prowadzi do jednej decyzji: reaktywacji Cobra Kai – miejsca, w którym Lawrence odnalazł siebie oraz poczucie przynależności.
W dzisiejszy czasach, gdy wielka machina rozrywkowa podpina się pod stare franczyzy za pomocą kolejnych remake’ów, rebootów oraz sequeli wątpliwej jakości ciężko nie być sceptycznym. Nie inaczej było z moim nastawieniem względem Cobra Kai. Na szczęście mogę powiedzieć, iż czekała mnie bardzo miła niespodzianka. Jeżeli choć trochę lubisz pierwszą część The Karate Kid, nie ma co czytać dalej – oglądaj serial. Jeśli wciąż się wahasz, kontynuuj.
Serial w bardzo poważny sposób podszedł do materiału źródłowego. Oprócz aktorów powracających w rolach Johnny’ego i Daniela spotka nas wiele powtórek z pierwszego filmu. Ciekawostką jest tutaj perspektywa, w jakiej autorzy podają informacje. Przyjęto założenie, że The Karate Kid to opowieść z punktu widzenia LaRusso. Natomiast w serialu tym samym scenom Lawrence nadaje inny kontekst. Nagle okazuje się, że nie wszystko jest czarno-białe, a obaj panowie mają ze sobą więcej wspólnego, niż podejrzewamy. Pierwszy sezon doskonale oddaje jedną z lekcji pana Miyagi – równowaga. W trakcie seansu ujrzymy naprawdę dołujące chwile, będziemy współczuć jednym i nazywać dupkami innych, w obu przypadkach będą to osoby, po których raczej nie spodziewamy się, że wywołają w nas takie reakcje. Nie zabraknie także neutralnych chwil, humoru (seria potrafi drwić sama z siebie i swoich poprzedników, włącznie z filmem z 2010) oraz radości z osiągnięć bohaterów. Tych ostatnich zbudowano tak, że można przewidzieć ich decyzje na kilka odcinków naprzód. Wręcz do tego stopnia, iż nie ma problemów z uwzględnieniem dziecinnego zachowania dorosłych osób. Fakt – dla niektórych seria może być przez to zbyt przewidywalna, ale nadal będzie podchodzić z szacunkiem do widza i swoich korzeni oraz nie pozostawi zbyt wielu wątków bez konsekwencji.
Ile trzeba nadrobić, by zagłębić się w seans? Teoretycznie nic. Cobra Kai zawiera wystarczająco dużo fragmentów z pierwszego filmu, by widz wiedział, na czym oparto opowieść. W dialogach umieszczono drobne nawiązania do wyprawy na Okinawę (drugi film), a z trzeciej części została tylko wzmianka o antagoniście.
W Cobra Kai są dwie rzeczy, które mi zgrzytają. Pierwszą są pewne aspekty tępoty Lawrence’a. Ja rozumiem, że nie był najbystrzejszy nawet w oryginale, zaś jego brak tolerancji na poczucie nietykalności współczesnej młodzieży oraz ciągłe obelgi pasują do jego charakteru i zacofania. Jednak co innego, gdy chodzi o dopierdzielanie z powodu wyglądu lub samopoczucia, a co innego gdy mowa np. o stanie zdrowia. To pierwsze powoduje, że niektóre postacie wprowadzają istotne zmiany w zachowaniu i imidżu, co ma ręce, nogi oraz uzasadnienie fabularne, ale gdy jednemu uczniowi udaje się wmówić, żeby zapomniał o astmie – to już zakrawa na bzdurę nawet w czymś tak niezobowiązującym. Drugim problemem jest cliffhanger na koniec sezonu. Nie pokrywa się z tym, czego dowiadujemy się podczas serialu oraz, jeśli twórcy widowiska nie napiszą drugiego sezonu z taką samą drobiazgowością, co pierwszego, może całkowicie rozwalić drogę, jaką przebył jeden z bohaterów. Jednak jako że ten sezon wyszedł im bardzo dobrze, mają mój kredyt zaufania. Cobra Kai dostaje ode mnie 5-. Czekam na dalszy ciąg.
Stike First
OdpowiedzUsuńStrike Hard
No Mercy