niedziela, 17 października 2021

Venom: Let There Be Carnage

Przy okazji pierwszego Venoma wspominałem, że kategoria wiekowa PG-13 dla opowieści o Carnage’u nie ma racji bytu. Po obejrzeniu Venoma 2 upewniłem się w tym przekonaniu.

Powiedzmy sobie tak – jeśli jesteście fanami komiksowego pierwowzoru i choćby pierwszego starcia na linii Spider-Man-Venom-Carnage, nie macie czego szukać w tym filmie. Spierdzielił on dokumentnie każdą możliwą podstawę fabularną, jaką dałoby się wziąć z kart komiksu, gdyby tylko zajęto się adaptacją, a nie wprowadzaniem zmian. Pochodzenie Carnage’a – zmienione, związek ze Shriek i sama jej postać – zmienione (wliczając w to obligatoryjną podmiankę koloru skóry), motywacja Cletusa – zmieniona. Jakby tego było mało, autorzy nie silą się nawet na wytłumaczenie tego, co sami wprowadzili. W jednej ze scen Venom jest przerażony (co już samo w sobie brzmi absurdalnie) tym, że Carnage jest czerwonym symbiotem. Dalczego? Cholera wie. W ostatnich scenach Kasady mówi, że chciał być przyjacielem Eddiego. Dlaczego? Cholera wie. Jedna z postaci wygląda tak, jakby u niej również zalęgło się żyjątko z kosmosu, ale czy chodzi o Toxina lub jeszcze coś innego? Cholera wie. Dlaczego Carnage twierdzi, że będzie najpotężniejszy tylko, gdy pokona Venoma? Cholera wie (Dla odmiany w komiksie proponował mu partnerstwo, żeby zatłuc Spider-Mana). Ironią jest to, że opisane drobiazgi są spójnie opisane w komiksach lub wcale ich nie ma, żeby tej spójności nie ruszać.

Venom w tej odsłonie jest bardziej infantylny (wraz z nim poczucie humoru oraz nastrój kilku scen zepsuty durnym komentarzem), a jego chęć odłączenia się od Brocka jest irytująca i sztucznie wydłuża seans (choć trzeba przyznać, że przynajmniej angażuje już znane postacie). Co mnie zaskoczyło, to chemia między postaciami. W przeciwieństwie do pierwowzoru z 2018 tutaj jakaś jest! Powody ku temu są dwa. Po pierwsze: prawie wszyscy zaangażowani są świadomi sytuacji, przez co dialogi i relacje wypadają bardziej naturalnie. Po drugie dialogi są lepiej napisane. Tym samym aktorzy wyglądają, jakby czuli się ze swoimi postaciami bardziej komfortowo.

Jak zwykle jakiś matoł musiał wpaść na to, że ¾ akcji ma mieć miejsce nocą. Choć tu muszę przyznać, że film i tak dobrze się ogląda. Lepiej wykorzystano oświetlenie, a kolor Carnage’a nie miesza się tak paskudnie, jak w pojedynku Venom vs. Riot. Ucieczka Cletusa jest szczególnie efekciarska, ale przy tym frustruje, bo gdyby film miał wyższą kategorię wiekową, dopiero byłoby na co popatrzeć. Zwłaszcza, że muzyka robi ogromne wrażenie. Sceny z udziałem czerwonego, w których nikt nic nie mówi, a on sam po prostu w nich jest, są rewelacyjne, wręcz jak z dobrego horroru. Żeby było śmieszniej, niektóre utwory znowu będą przywodzić na myśl kompozycje Danny’ego Elfmana z Batmana.

Na koniec warto wspomnieć o scenie w środku napisów. Warto ją zobaczyć, aczkolwiek nie wiadomo, co z niej wyniknie. Bo mogą to być zarówno poważne zmiany, jak i easter egg. Wszystko zależy od tego, jak się Marvel dogada z Sony.

Venom: Let There Be Carnage to widowisko minimalnie lepsze jakościowo od jedynki, jednak nadal utrzymujące się w stanach średnich i tylko jeśli całkowicie wyłączyć myślenie oraz nie porównywać którejkolwiek z jego składowych do komiksu. Moja ocena: 3+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz