Kolejna origin story, tym razem wprowadzająca do MCU magię dla ludzi oraz postać doktora Stephena Strange’a.
Filmy z MCU mają opinię wtórnych, zwłaszcza po pierwszej fazie uniwersum. Zdawałem sobie z tego sprawę, ale niespecjalnie mi to przeszkadzało. Do teraz. Doctor Strange na każdym kroku dawał o sobie znać jako kumulacja wielu pomysłów przemysłu rozrywkowego, ale bez jakiegokolwiek charakterystycznego elementu od siebie. Postać Strange’a będzie kojarzyć się z Tonym Starkiem, zwłaszcza w zestawieniu z pierwszym Iron Manem. Z kolei Christine przypominała mi Jane Foster z Thora. Aktorów dobrano naprawdę dobrze i wszyscy dają solidny pokaz rzemiosła, ale ich materiał szału nie robi. Fabuła nie odbiega od schematu, który dojono w starych filmach walki z Jackie Chanem, albo Jean-Claude Van Dammem. Muzyka pasuje do akcji, ale nie zapada w pamięć (podczas gdy motyw przewodni Avengers, albo dobór piosenek z Guardians of the Galaxy pamiętam do dziś).
Największe wrażenie robi bez dwóch zdań oprawa wizualna. Efekty magii, zmiany otoczenia, walki – po prostu wszystko. Wygląda to jak kompilacja najlepszych patentów kinematografii od pierwszego Matrixa, przez filmy o Harrym Potterze i Ucznia czarnoksiężnika, po Incepcję. Przez moment zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem idąc na seans 2D, ale po przyjrzeniu się poszczególnym scenom stwierdziłem, iż decyzja była zasadna. Choć tu czynnikiem decydującym nie było samo widowisko, tylko kino w Suwałkach. Nie przepadam za oglądaniem filmów w 3D w tymże, głównie przez brak podświetlenia ekranu. Jeśli jednak macie dostępne w okolicy 3D dobrej jakości bez głupiego przyciemniania, albo jeszcze lepiej – IMAX – zaryzykowałbym taki właśnie seans.
Gdyby oceniać widowisko wyłącznie na podstawie wyglądu i scen akcji okazyjnie przerywanych dialogiem, dałbym temu filmowi 4 bez wahania. Niestety, jako całość nie wcisnął mnie w fotel. Zabrakło mi jakiegoś dodatkowego patentu, iskry, czegoś, co wzbudziłoby większe emocje (nawiązanie do sparaliżowanego Rhodesa, widok siedziby Avengers, czy scenki w środku napisów oraz po nich – to za mało). Na nieszczęście polskiego dystrybutora kilka tygodni przed premierą filmu wydawnictwo Egmont rzuciło na rynek inną wariację na temat pochodzenia postaci pt. Doktor Strange - Początki i zakończenia. Nie żeby była to jakaś genialna opowieść, ale wrażenie zrobiła na mnie większe, zwłaszcza w kontekście tego, co Strange musiał poświęcić, żeby zostać Sorcerer Supreme. W związku z tym filmowy Doctor Strange dostaje ode mnie: 3+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz