Drugi sezon pozytywnie mnie zaskoczył, ale jednocześnie sprawił, że na trzeci nie czekałem jakoś specjalnie. Gdy ten w końcu ruszył, odkładałem seans w nieskończoność. Teraz, gdy wiadomo, że serial zbliża się ku końcowi, nadganiam zaległości.
Tytani są coraz bardziej rozpoznawalni i wspierani przez społeczeństwo. Jason Todd wrócił do Gotham i wciąż zmaga się z traumą zafundowaną przez Deathstroke’a. Raven nadal przebywa wśród amazonek, Donna pozostaje martwa, a Hawk i Dove rozstali się. Sytuacja gmatwa się, gdy Jason postanawia wykazać się i sam rusza w pościg za Jokerem, z którego rąk ginie.
Sezon numer trzy jest bardzo nierówny. Z jednej strony mamy żonglowanie sporą liczbą wątków, z drugiej udało się to wszystko tak rozwlec, że najpóźniej po 5 odcinkach (z 13) zaczyna się odczuwać znużenie i ogląda już pro forma. Dlaczego? Bo te pierwsze pięć odcinków zawiera najmocniejsze sceny i odniesienia do klasycznych momentów z komiksów. Joker okładający Robina łomem rodem z A Death in the Family, zabójczo skuteczny Red Hood, Barbara będąca jedną z wariacji na temat tej z Killing Joke. Problem zaczyna się właśnie z tego przejścia z ADitF do Under the Hood. Akcja ma miejsce z odcinka na odcinek i każdy znający komiksowe wersje będzie wiedział, o co chodzi. Natomiast pozostali… prawdopodobnie też, bo raz że tajemnica jest zdradzana za szybko, a dwa, że między tymi dwoma motywami praktycznie nie ma odstępu, więc nijak nie zdążono zasiać wątpliwości. Potem następuje jeszcze dość niespodziewane zdjęcie jednej postaci i od tej pory reszta się wlecze.
Jest tutaj wiele elementów, zwłaszcza jeśli chodzi o interpretację, które mi nie pasują. Nie wiem, czy to kwestia przyzwyczajenia do komiksów i np. wersji animowanych. Jason jako rozdarty emocjonalnie osobnik – przyzwoita gra aktorska. Jason jako wkurwiony Red Hood – no nie, brak mu charyzmy. Batman w przypływie rozpaczy rozprawiający się z Klaunem – bywało. Bruce Wayne przesiąknięty depresją do tego stopnia, że próbuje się zabić – nie kupuję tego. Moim największym problemem jest jednak Tim Drake, który tutaj jest w zasadzie takim Milesem Moralesem. Nawet głupiej. Tutejszy Tim to praktycznie nowa postać (nie tylko pod względem koloru skóry), którą ktoś (cholera wie po co) nazwał Tim Drake. Oracle nie jest już alter ego Barbary, tylko systemem komputerowym, zaś ogolony Crane traci jakieś 98% swojej wiarygodności (i wyobraźcie sobie, że w takim wydaniu koleś próbuje odwalić ten sam numer, co jego odpowiednik w Arkham Knight). W tej sytuacji pozostaje tylko współczuć „pomysłowości”.
Sceny akcji i niektóre zawiązania fabularne są przyzwoite, ale giną w natłoku tych przeciętnych i przedłużanych. Jest taka seria dialogów bodajże w okolicach dziewiątego odcinka, po której miałem nadzieję na zakończenie tego konfliktu i rozpoczęcie czegoś innego, ale nie. Autorzy serwują kolejny, tym razem zbędny zwrot i znużeni sytuacją jedziemy do końca.
Biorąc pod uwagę, jak zmontowano całość, ktoś chyba nie miał pojęcia, jak rozłożyć ciężkość poszczególnych wątków. Zamiast utrzymać tajemnicę tożsamości Red Hooda jak najdłużej wraz ze śmiercią jednego z bohaterów, strzela się nimi na początku, a potem liczy, że widz i tak wysiedzi na coraz mniej charyzmatycznych popisach ekipy ganiającej po Gotham. Serio odnosi się wrażenie, że nieważne, czy ratują miasto, rozwiązują wewnętrzny konflikt, zdradzają się, czy zakochują – entuzjazmu jest coraz mniej. Finał trochę sugeruje, że to mógł być ostatni sezon, ale nim nie jest. Ta rola przypada czwartemu. Natomiast S3 da się obejrzeć, ale najlepiej to zrobić tak: Pierwsze 5 odcinków, dziewiąty i ostatni. Resztę można sobie odpuścić. Moja ocena: 3-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz