Postać Black Adama kojarzę z komiksów, produkcji animowanych (ze wskazaniem na The Return of Black Adam) oraz gier Injustice. Powiedzmy, że nie jest to ktoś, dla kogo rzucę wszystko w diabły, byle tylko obejrzeć jakiś tytuł z nim w roli głównej. Zwłaszcza, że w mainstreamowej odsłonie będzie on rozwodniony/ugrzeczniony. Zwiastuny od początku potwierdzały moje przypuszczenia i pewnie przesiedziałbym seans w domu, ale entuzjazm, z jakim Dwayne Johnson promował widowisko, sprawił, iż ruszyłem cztery litery do kina.
Na dzień dobry jestem w stanie potwierdzić teorię, iż ta wersja postaci została rozwodniona. Co prawda nadal daleko mu do bohatera, ale jego niechęć wynika raczej z tego, że tak naprawdę zrobił swoje dawno temu, a obudzenie w czasach współczesnych w zasadzie ani grzeje go, ani ziębi. W oryginale BA to kawał sukinsyna, który stwierdza, iż taka moc może posłużyć do podboju i właśnie za to leci na odsiadkę (różną w zależności od wersji postaci). W przypadku wspomnianego wcześniej filmu animowanego po dostaniu bęcków woli zginąć, niż wrócić do swojego więzienia. Przekształcanie go z łotra w antybohatera też zajęło sporo czasu. Tutaj jest to niemal status quo, a i to nie do końca, bo przy takim Punisherze Adam w wersji Rocka to potulny baranek/niechętny bohater, ale nadal bohater.
Fabuła w dużej mierze wynika z tego ostatniego – BA nie chce być bohaterem, ale okoliczności ustawiają go tak, że nim zostaje. Otrzymanie mocy jest niestandardowe, ale wbrew pozorom przewidywalne – tutaj autorom zwrot nie wyszedł. Co jest bardziej zaskakujące, to że jakaś międzynarodowa grupa najemników zajmuje cały kraj i ni cholery nikt z tym nic nie robi. NIKT – NATO, USA, Justice League, Suicide Squad. Nawet Amanda Waller dzwoni po kilka osób z Justice Society of America dopiero po uwolnieniu Black Adama.
Postacie superbohaterów są zaskakująco w porządku. Nie ma tu dogryzania, wjazdów na sumienie z powodu koloru skóry lub płci. Jest docieranie się i współpraca. Pierce Brosnan wypada rewelacyjnie jako Doctor Fate, pozostali s ą ok. Efekty specjalne dupy nie urywają, ale też nie sprawiają wrażenia, że coś nie pasuje. Przy czarach Fate’a twórcy musieli się nakombinować, żeby nie kopiować bezczelnie pomysłów z Doctora Strange’a. Muzyka wgniotła mnie w fotel. Black Adam ma najbardziej wyrazisty motyw przewodni w całym DCEU. Chodził mi po głowie ze dwa tygodnie, a i po tym czasie wracał regularnie na playlistę.
No dobra, a co jest nie tak z tym filmem? Wiele rzeczy. Po pierwsze – podobnie jak Venom jest to widowisko, które ze swoją premierą spóźniło się minimum dwanaście lat. Tym samym zawiera trykociarskie naleciałości sięgające pierwszych filmowych X-Men (i nawet nie chodzi o posiadłość i ukrycie samolotu). Po drugie – Black Adam jako postać jest ofiarą ego jego odtwórcy. Jest praktycznie niezniszczalny, Supermanowi pozwala jedynie na kilkunastosekundowy występ gościnny w napisach, a Shazama nawet nie wpuszczają na ekran. Ponoć jest to część wymagań zakontraktowanych przez Dwayne’a Johnsona. Po trzecie – gdyby pozbyć się patosu i udawanego rozwoju postaci, otrzymamy zwykłą napierdzielankę z tyloma dziurami w logice (włącznie z tą komiksową), że ser szwajcarski dostałby rumieńców.
Czy w związku z tym Black Adam to zły film? Z jednej strony to jest taki sam średniak, co wspomniany Venom z drugiej jednak lepiej nakręcony. Jako średniak zasługuje na 3, ale ja bawiłem się na tyle dobrze, ciesząc się rozwałką, że daję: 4-. Przy czym tutaj muszę podkreślić kolejny paradoks – do Venoma jestem w stanie wrócić dla Toma Hardy’ego, a Black Adam to jednorazowa wizyta niezależnie od oceny lub popisów Brosnana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz