Nie jestem pewien, czy to zasługa Sonica, że znowu zainteresowano się adaptacjami gier komputerowych na grunt filmowy, ale trudno nie cieszyć się z faktu, iż ktoś próbuje i do tego stara się nie powielać błędów filmowców z poprzednich dekad. No i ciężko zignorować fakt, że w tej sytuacji stara rywalizacja między maskotkami Segi i Nintendo w pewnym sensie odżyła.
Braci Mario poznajemy w momencie, gdy wydali ostatni grosz na reklamę swojej działalności i już za chwilę lecą na zlecenie, które… kończy się źle. Niewiele później w wyniku dziwnego zbiegu okoliczności związanego z ich branżą trafiają do Grzybowego Królestwa. Jednak w trakcie lotu zostają rozdzieleni. Mario trafia do królestwa księżniczki Peach, podczas gdy Luigi ląduje na ziemiach Bowsera.
Jeśli przynajmniej dwa pierwsze zdania brzmią znajomo, to znaczy, że mieliście okazję oglądać film Super Mario Bros. z 1993. Dlaczego? Bo te założenia są niemal prawie identyczne. Żeby było śmieszniej, w finale trafia się scena, którą również można porównać do produkcji z 1993. Jednak w przeciwieństwie do obrazu z Bobem Hoskinsem i Johnsem Leguizamo tegoroczna adaptacja bierze wszystko to, co tam spierdzielono i odkręca tak, by pasowało do imidżu znanego z gier nie tylko poprzez nazwę.
Największym osiągnięciem The Super Mario Bros. Movie jest w pełni udana celebracja własnych korzeni. Widowisko czerpie garściami z różnorodności światów z gier, porypanych projektów poziomów wymagających małpiego refleksu, a wszystko okrasza soczystą kolorystyką. Jednocześnie nie ogranicza się tylko do platformówkowych odsłon franczyzy, ani do samego Mario. Jednym z punktów fabularnych jest wizyta w królestwie Kong, zaś sekwencja spinająca dwa ostatnie akty to rozwałka w stylu Mario Kart. Każda scena akcji jest dynamiczna i nawet pomimo powtarzania się pewnych aspektów (bez jaj – to nie jest narzekanie, bo równie dobrze mógłbym narzekać, że w większości gier z Marianem trzeba skakać) nie da się nudzić. Do tego wszystko jest wyraźne i np. pomimo szybkiego przemieszczania się postaci nie traci się orientacji w tym, co się dzieje.
Większość humoru i sama historia są dość proste, w końcu projekt kierowany jest przede wszystkim do dzieci. Niemniej jednak wartości, wokół których wszystko się kręci (rodzina, nigdy się nie poddawać itp.) są na tyle uniwersalne, że każdy się odnajdzie. Ale nie jest to jedyny składnik dostarczający rozrywki. Zawarto taką ilość fanservice, slapsticku i smaczków, że nawet dorośli (zwłaszcza fani) znajdą coś dla siebie. W tle przygrywają znane motywy w nowych aranżacjach, tu i tam wciśnięto montaż, któremu towarzyszy jakiś słynny kawałek, np. Thunderstruck, Take On Me lub Holding Out for a Hero. Wisienką na torcie jest autorska piosenka w wykonaniu Bowsera, która przez wzgląd na realizację może nawet powalczyć o… Oscara. Akcja mknie w takim tempie, że przez te półtorej godziny nie zdąży się ziewnąć.
Gdybym miał się czegoś czepić, to chyba tylko tego, że TSMBM to taki Sonic na odwrót. W tamtym filmie jeż trafiał do nas i próbował ogarnąć nową rzeczywistość, zaś tutaj Mario i Luigi są wyrwani z Brooklynu i robią to samo po drugiej stronie. Jeżeli jednak nie robi wam to różnicy, nie odpycha was prostota, a lubicie gry z Mario i macie ochotę na czystą rodzinną rozrywkę, to nie ma co się zastanawiać, The Super Mario Bros. Movie jest dobrym wyborem na popołudnie przed dużym ekranem. Moja ocena: 4+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz