Sezon kinowy uważam za otwarty. Na początek muszę ponarzekać. Jeśli ktoś jest spoza Suwałk, ten akapit może pominąć, bo będzie to narzekanie stricte lokalne, bez wpływu na ocenę filmu. Miałem to wątpliwe szczęście, iż sala, w której miał odbyć się seans, została zamknięta z przyczyn technicznych. Następnie obsługa kina oświadczyła, iż pokaz filmu odbędzie się w sali obok, numery na biletach nie obowiązują, ale na pewno się wszyscy zmieścimy (w końcu było około 60 widzów na 170 miejsc). I wtedy się zaczęło… Kto pierwszy, ten lepszy… Dorośli (w większości) ludzie, a przepychanka niczym w podstawówce… Nie trafia do jednego i drugiego cepa, że jak już stoją w kolejce, to chamskie napieranie nijak im nie pomoże w zajęciu miejsca… Tak więc zaliczyliśmy obsuwę już na wejściu. Niestety, nie zlitowano się nad nami, widzami płacącymi stawkę weekendową i gotowymi obejrzeć film nawet o 22:00, zaserwowano nam pełny, chaotyczny (pierwszy raz widziałem zwiastuny przetykane reklamami, a nie emitowane po kolei) i nudny blok reklamowy.
Dobra, wracamy do sedna wpisu – F&F7. Jest to wreszcie pełnoprawny sequel całej serii. Jego akcja ma miejsce tak po części szóstej, jak i Tokyo Drift. Koniec z „po tej, ale przed tamtą”. Od tej pory, jeśli seria pójdzie dalej, będzie tylko do przodu. Brat antagonisty z #6 postanawia zemścić się na naszych bohaterach, a my po raz kolejny możemy usłyszeć: one last ride/one more job.
Od strony fabularnej (tak, nawet w tak durnym filmie można się czegoś czepić, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo jest głupi) nadal nie podoba mi się obecność Letty i w zasadzie wszystko, co z tego wynika (no może oprócz jednej sceny mordobicia w wieczorowej kiecce). Cała reszta zwyczajnie mnie bawi. Jason Statham jako ten zły – no rewelacja, rodem z gier komputerowych. Gościu dosłownie spawnuje się w poszczególnych scenach, robi rozwałkę i nagle znika z ekranu. Główny wątek, w którym Vin Diesel pomaga Kurtowi Russelowi jest kompletnie bez sensu, ale to właśnie dostarcza największej frajdy. Sam Toretto powiedział, że to jest bez sensu, ale i tak zgodził się na propozycję Russela. Tutaj nasuwa się jeden wniosek – ten film spóźnił się o 2 dekady. Serio. Jak nagle przestaniemy analizować, co jest nie tak, to okazuje się, że otrzymujemy esencję kina sensacyjnego z lat ’90. Mamy absurdalne, ale niesamowicie efekciarskie sceny akcji. Mamy bicie po gębach średnio co 15 minut (szkoda, że tylko 2 sceny są z udziałem Tony’ego Jaa, bo jest na co popatrzeć), mamy odczuwalnie więcej akcji na drogach, niż w F&F6, a postacie Vina i Dwayne’a na zmianę wypluwają z siebie onelinery godne króla tychże: Arnolda Schwarzeneggera, tylko bez akcentu.
Zarzuty o braku realizmu są… w zasadzie bez sensu. Tej serii nie ogląda się dla realizmu. Więc jeśli ktoś się odbił z powodu np. sceny z sejfem w piątce, to siódemka tego nastawienia nie zmieni. Z kolei czepianie się, że w filmie za dużo razy mówi się „rodzina” i można zrobić z tego drinking game, można rozbić o kant dupy. Słowo rodzina pada w filmie mniej więcej 7 razy, co na 140 minut seansu niespecjalnie służy rozkręceniu się gry. Natomiast do strony technicznej już można się przyczepić. Sceny z udziałem pojazdów lepiej mi się oglądało w Need for Speed. Tutaj bywały męczące, a niektóre ujęcia sprawiały wrażenie, że wrzucono je tylko w celu wydłużenia danej sceny. Paul Walker w wersji CGI ujdzie. Zakończenie sugeruje finał całej serii, ale przecież plotki o ósmej części, z większym udziałem Kurta Russela i Lucasa Blacka (Sean Boswell z Tokyo Drift), już krążą. Ostatnim zarzutem, który zresztą przytaczam przy każdym filmie akcji, jest znowu zbyt poważna atmosfera między scenami akcji. Dziwnie to kontrastuje z kiczowatą atmosferą pozostałych elementów widowiska.
Póki co podtrzymuję opinię, że nieparzyste części serii warto obejrzeć, zwłaszcza w gronie ludzi, którzy lubią tępą, efekciarską i kiczowatą rozwałkę. Fast & Furious 7 otrzymuje ode mnie to samo, co szóstka: 4-, choć przyznaję, że tę odsłonę oglądało mi się lepiej od poprzednika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz