Wiecie, co będzie, jeśli wymieszać współczesne odsłony (ze wskazaniem na Fallout) Mission Impossible z serią Fast & Furisous od piątki wzwyż? No właśnie Hobbs & Shaw.
Jeśli myśleliście, że fabuła osiągnęła szczyt absurdu przy okazji ucieczki z sejfem, pościgu czołgiem, teleportującego się Shawa albo driftującej łodzi podwodnej… to mielibyście rację, bo w danym momencie szczyt jest tylko jeden, a każda kolejna część zwyczajnie przesuwa go. Tak więc tym nowym jest bitwa o śmiertelnego wirusa hasającego sobie po krwiobiegu siostry Shawa. Co w tym absurdalnego? Przecież to nie pierwszy akcyjniak kręcący się wokół zabójczego wirusa, który nie może wpaść w niepowołane ręce. Prawda, ale żaden z poprzednich filmów nie podkręcał akcji do sześcianu.
Zwiastuny pokazują tylko ułamki tego, co się dzieje w filmie. Np. ucieczka z fabryki jest odpowiednio dłuższa i z taką ilością eksplozji, że zabrakło ich tylko przy mruganiu oczami. Michael Bay mógłby pozazdrościć! Jeśli oglądaliście Civil War, zapewne pamiętacie scenę, w której Steve Rogers przytrzymuje helikopter rękami. To wyobraźcie sobie sytuację, w której bohaterowie H&S próbują zrobić to samo… czterema autami spiętymi łańcuchami… na pełnym gazie… A to tylko dwa przykłady. Gwarantuję, że każda inna scena jest tak samo przegięta, tak samo durna i tak samo efekciarska.
Nie będę owijał w bawełnę. Hobbs & Shaw to jeden z najgłupszych, najbardziej przerysowanych i przegiętych filmów akcji, jakie w życiu widziałem. Poczucie humoru jest żenujące, a poziom kiczu to odpowiednik „Tonight we're cancelling the apocalypse!” z Pacific Rim rozciągniętego na cały seans (wywalając przy tym patos, z którego znany jest Toretto). I żadnego z tych aspektów nie mam twórcom za złe. Po pierwsze – jest to rozrywka w najczystszej formie (niczym metamfetamina Heisenberga!). Bawiłem się genialnie i rechotałem przez jakieś 90% widowiska. Po drugie – z ekranu wręcz wylewa się zaangażowanie wszystkich osób biorących udział. Nieważne, jak absurdalna ma to być sekwencja albo dialog, każdy robi wszystko, by widz miał radochę. Po trzecie – to samo zaangażowanie tyczy się także warstwy technicznej. H&S kipi od ilości akcji, ale nie zapomniano przy niej o widzu. Całość jest pięknie i przejrzyście nakręcona. Nawet zmieniające się jak w kalejdoskopie ujęcia nie przyprawiają o ból głowy, czy oczopląs.
Podsumowując – to nie jest ambitny film, a obok realizmu nawet nie stał. Jeśli jednak nie przeszkadza wam jego głupkowatość i chcecie po prostu obejrzeć serię rewelacyjnych scen akcji spiętych jakąś tam opowiastką, to nie ma co się zastanawiać. Należy zaopatrzyć się w zakąski i picie, skombinować jak największy ekran i jeszcze większe głośniki, i dać ponieść się wybuchowemu szaleństwu. Moja ocena: 5.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz