niedziela, 5 marca 2023

Thor: Love and Thunder

Trzeci Thor bardzo mi się podobał. Prawdopodobnie bardziej niż powinien, zważywszy, ile tak naprawdę miał wspólnego z komiksami (np. Planet Hulk). Zgrabnie balansował głupawe poczucie humoru z poważnymi scenami i traktował wszystkie postacie względnie fair, bo nawet jeśli ktoś zarzucał, że Walkiria była tam tylko, żeby poniżać Odinsona, to jednak trzeba brać poprawkę na to, że nie czuła się już częścią ludu Asgardu i robiła to, co każdy normalny łowca nagród. Do tego topiła swoje smutki w alkoholu i kryła się za fasadą twardzielki, uciekając przed demonami przeszłości.

Love and Thunder wypierdziela to wszystko na śmietnik. Co prawda reżyser już na etapie zapowiedzi oświadczył, iż zamierza zniszczyć wszystkie oczekiwania fanów oryginału, ale rozpędził się w tych swoich poczynaniach do tego stopnia, że miłośników filmów również wkurzył (do tego Chrisa Hemswortha i pewnie multum innych osób).

Osią wydarzeń jest polowanie Thora na Gorra Bogobójcę, faceta, który poprzysiągł śmierć wszystkim bogom, gdy ten czczony przez niego okazał się zwyczajnym dupkiem nawet w chwili największej desperacji wyznawcy. Całość uzupełnia wątek umierającej na raka Jane Foster i jej żeńskiej wersji Thora; Walkirii, która z jakiegoś powodu zamiast mianować się królową, jest królem; Stormbreakera strzelającego focha z powodu Mjolnira; zbędny wstęp ze Strażnikami galaktyki oraz dwa niemal non-stop wydzierające się kozły…

Zacznijmy wytykanie od głównego złodupca. Jedyną mądrą decyzją odnośnie tej postaci było obsadzenie Christiana Bale’a w roli. Całą resztę dokumentnie spieprzono tak, jak miało to miejsce w przypadku Malekitha w drugim Thorze. Komiksowy Malekith to kawał naprawdę cwanego sukinsyna, który potrafił zaleźć za skórę dosłownie wszystkim, podczas gdy filmowo zmarnowany Christopher Eccleston jest tylko słupem soli dowodzącym pozostałościami swojej rasy. Gorr w wykonaniu Bale’a na początku ma jakieś podstawy, ale potem ni to Joker, ni to rzeźnik. W komiksie jest on fanatycznie oddany swojej misji, a dopóki autorzy nie zwiększają częstotliwości spotkań między nim i Thorem, wszystkie ślady jego działalności nadają się na dobry horror. W zasadzie jedyną zaletą filmu w tej kwestii jest przeniesienie jednego kadru z ofiarą Gorra bezpośrednio z komiksu. JEDNEGO.

Sam wątek pchający Gorra jest tak spłycony, że głowa mała. W filmie po prostu chce zemsty na bogach i podąża prostą, by nie rzec prostacką ścieżką do osiągnięcia celu. W komiksie jest to mocno zakręcony, ale bardziej złowrogi i krwawy plan. Oprócz zemsty kolejni bogowie padają też z paru innych powodów, przez które ciarki wręcz chodzą po plecach. A gdy Bogobójca jest niemal u szczytu swej potęgi i towarzyszące mu wersje jego utraconej rodziny jego samego określają bogiem, dochodzi do dużo ciekawszej konkluzji. Ponadto całość dzieje się na przestrzeni niemal całego życia Thora. Asgardczyk po raz pierwszy spotyka Gorra w okresie swojej młodości, w czasach naszych wikingów. Aktywnie ściga go, gdy jest już członkiem Avengers, a ostateczne starcie ma miejsce, gdy pozostał ostatnim bogiem. Żeby było ciekawiej, jest moment, gdy wszystkie te wersje Odinsona spotykają się i walczą ramię w ramię. Niestety, zamiast tego epickiego starcia z trzema kopiami postaci Hemswortha, dostaliśmy jej żeński odpowiednik…

No właśnie, drugim elementem, który podniósł mi ciśnienie, jest tzw. female Thor/lady Thor. Ten zabieg już w komiksie straszył głupotą. Ja rozumiem, że pseudonimy były przekazywane innym postaciom: Batman, Spider-Man, Wolverine, Robin i w cholerę innych. Nie każdy taki zabieg mi się podoba, ale go rozumiem. Thor w przeciwieństwie do wyżej wymienionych nie jest pseudonimem. To pełnoprawne imię i przekazywanie go tylko dlatego, że komuś Mjolnir wskoczył do łapy, jest idiotyzmem potężnego kalibru. Nawet w pierwszym Thorze Odyn mówi, że jeśli ktoś będzie godzien, zyska moc Thora, a nie stanie się Thorem. W ogóle jakim cudem przywrócono Mjolnir? Taika Waititi w swojej „mundrości” musiał retconować to, co sam wcisnął do Ragnaroka. Jest tu taka scena pokazująca rozkwit i upadek związku Thora i Jane, która ma miejsce między The Dark World i Ragnarok. Na koniec Thor mówi Mjolnirowi, by chronił Jane, więc gdy u niej diagnozują raka, młot składa się do kupy (dosłownie) i daje jej moc (nie, nie Posępnego Czerepu)… A potem wedle informacji z filmu okazuje się też być przyczyną, dla której Jane szybciej opuści ten padół łez… Gdy już dwoje bogów gromu się spotyka, sytuacja jest względnie znośna w scenach akcji, ale jak tylko muszą ze sobą pogadać, rozpoczyna się teatr żenady. Zdaje się oboje są dorośli, po przejściach i znają się, a zachowują się, jakby nadal byli nastolatkami i nie mieli pojęcia o interakcji z drugą osobą. Dialogi między nimi są tak złe, że chce się je przewijać (i serio nic nie stracicie). Nawet moja żona (taki podręcznikowy normie, który lubi filmy komiksowe, ale nie będzie ich przytaczać na wyrywki) pytała, czy to ma być parodia. Obraz nędzy i rozpaczy dopełnia fochanie się… Stormbreakera… sugerujące, że Thor ma co najmniej intymny związek ze swoim orężem.

Kolejna rzecz - Stormbreaker jako portal do Wieczności to dziura fabularna wielkości Wielkiego kanionu w USA – można tłumaczyć, że Kang tak chciał, gdyż wedle finału Lokiego brak niektórych rozwiązań to również wola Kanga. Dopiero po jego zabiciu uniwersum zyskało wolną wolę, ale moim zdaniem to tylko pokazuje jak ułomny to pomysł.

Wizyta w Mieście Wszechmocy, w trakcie której Odinson świeci gołym tyłkiem, bo poniżanie faceta widocznie jest zabawne (dla porównania, jak tylko ten sam los ma spotkać obie towarzyszki Thora, od razu się ujawniają), stanowi jeszcze jeden przykład nieprzemyślenia sprawy. Zeus palnął gdzieś tam głupotę, że tutaj skryją się wszyscy bogowie i Gorr ich nie dopadnie. Ba, takie kryzysy ich nie obchodzą. Pardon, a jakie obchodzą? Nie widziałem, by zrobili cokolwiek, gdy Thanos wprowadzał swój plan w życie. W komiksie Gorr nie tylko zaatakował miasto, ale także wyrżnął je prawie w całości, więc jeśli tutaj nie mógłby tego zrobić, to chyba tylko z powodu widzimisię reżysera. Z Zeusem jest inny problem. Ten na ekranie to straszny bufon i pajac, ale… w usuniętych scenach jest taka, w której tłumaczy on Odinsonowi, jak tworzyć błyskawice i bez pomocy przedmiotów typu Mjolnir. Naprawdę świetny moment, niemal ojcowskiej rady dla syna i bodaj trzecia najbardziej stonowana scena… I akurat ją ktoś usunął, a zamiast niej wstawił idiotyczną śmierć Zeusa. Ba, jej usunięcie spowodowało kolejną dziurę w opowieści. Tutaj wytłumaczono, jak Thor może manipulować błyskawicami, co później robi i przekazuje namiastkę mocy dzieciom. Bez niej – ni z tego, ni z owego: SHAZAM, macie moc!

Mógłbym jeszcze długo znęcać się nad niekompetencją Taiki w kwestii wykorzystania materiału źródłowego, ciągłości materiału (Korg miał poprzednio rodziców obojga płci, teraz we wspomnieniach są to tylko tatusiowie) oraz świadomości popkulturowej jako takiej (zapytał Natalie Portman, czy chciałaby zagrać w Gwiezdnych wojnach), ale może wypadałoby dokopać mu także z powodu jego konika, za którego zazwyczaj dostawał pochwały. Chodzi o poczucie humoru. Waititi był ceniony za Ragnarok oraz What We Do in Shadows, lecz tutaj zwyczajnie przegiął pałę. Nie licząc wprowadzenia Gorra i wątku z rakiem Jane wszystko inne musi zawierać głupi dowcip, komentarz albo uwagę. Myśleliście, że Joss Whedon żenował humorem w Avengers i Justice League? Że Ragnarok mógłby sobie darować z dowcip lub dwa? Poczekajcie do końca (jeśli dacie radę) seansu Love and Thunder – zmienicie zdanie. Tutaj jest żałosne, obleśne i nachalne do kwadratu. Thor stracił rodzinę? Zróbmy z tego komedię! Bogowie są mordowani jeden po drugim? Zeusa to nie obchodzi, ważniejsze jest zaproszenie na orgię! Kurde, ale pomiędzy tymi jakże „zabawnymi” momentami jest tyle ciszy… Dawajcie te kozły drące japy! Za każdym razem? Za każdym razem!

Thor: Love and Thunder to jeden z najbardziej męczących i odpychających filmów w MCU. Nieudolność autorów postawiła pod znakiem zapytania potencjalny powrót Chrisa do roli Thora, bo nawet on miał dość dziecinnego efektu końcowego. Nie wiadomo, czy wprowadzone przez Taikę elementy w ogóle się jeszcze pojawią (nie takie rzeczy studio ignorowało), co stawia pod znakiem zapytania sens marnowania czasu na tego potworka. Nie wystarczy napakować widowiska humorem i dobrą muzyką, by odbębnić sukces. Waititi nie odrobił pracy domowej i wreszcie dopadły go konsekwencje jego zadufania. Moja nader wyrozumiała ocena: 2. Jeśli ktoś ma ochotę zapoznać się z ciekawszą wersją tej historii, powinien sięgnąć po komiksy wydane przez Egmont: Thor Gromowładny: Bogobójca i Thor Gromowładny: Boża bomba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz