„Terror odtwarza przebieg tragicznej w skutkach wyprawy badawczej z maja 1845 roku. Dwa statki – HMS Erebus i HMS Terror – pod dowództwem doświadczonego żeglarza, sir Johna Franklina, wyruszyły ku północnym wybrzeżom Kanady, celem poszukiwania Przejścia Północn-Zachodniego. To ciąg przesmyków pomiędzy wyspami Archipelagu Arktycznego, gdzie od kilkuset już lat, kosztem wielu istnień ludzkich, szykano możliwości opłynięcia Ameryki Północnej, chcąc zaoszczędzić na odległości przemierzanej drogą morską pomiędzy wybrzeżami Atlantyku i Pacyfiku. Na statkach zgromadzono spore zapasy żywności, które w teorii miały wystarczyć na około pięć lat. Wyposażono je w silniki, konieczne do przebijania się przez lód, i zapas węgla. Wtedy, w maju 1845 roku, ostatni raz widziano je w Anglii…”
Zazwyczaj pochłaniam różne lektury w dość rozsądnym tempie, nawet przy moim ciągłym braku lub słabej organizacji czasu. Mimo to Terror zajął mi rok. Nie dlatego, że był długi (choć 645 stron to na dzisiejsze czasy niemało). Nie dlatego, że był ciężki (choć opis wyprawy do najsympatyczniejszych nie należy). Był często nudny i nie potrafił zdecydować się na konwencję.
Zacznijmy od tego, o czym wspomniałem w cytacie na początku: Terror odtwarza przebieg wyprawy. Istotnie, takie przedsięwzięcie miało miejsce. Wrak Erebusa znaleziono w 2014 roku, a wrak Terroru w 2016. Sam przebieg nie jest dokładnie udokumentowany i naprawdę wiele pozostaje w sferze domysłów. Dało to spore pole do popisu dla pana Simmonsa. W efekcie otrzymujemy bardzo realistyczne opisy niemal każdego aspektu podróży. Od budowy statków, przez poszczególne stanowiska, zasoby, organizację marynarki, porównania do innych wypraw, po wszystko, co ma związek z Inuitami. Raj dla każdego fana historii i wypraw morskich. Problemem numer jeden jest powtarzalność i chronologia wydarzeń. Powieść zaczyna się, gdy okręty są już na dość zaawansowanym etapie i dopiero mają podjąć decyzję o felernym postoju. Autor serwuje czytelnikowi ciężką atmosferę i już dodaje pewne wskazówki, że będzie źle, choć sugerują one zagrożenie pokroju niedźwiedzia polarnego. Następnie jesteśmy rzucani w liczne retrospekcje sprzed wyruszenia i dopiero, gdy znamy już CAŁE tło, wracamy na pokłady. Taki zabieg nie jest niczym nowatorskim, ani nie stanowi problemu sam w sobie. Sedno tkwi w tym, iż jakieś ¾ informacji sprzed wypłynięcia z Anglii nie ma wpływu na fabułę. Daje pogląd na tło niektórych członków załóg, ale jednocześnie niepotrzebnie wydłuża lekturę.
Powtarzalność jest wymuszona przez charakter opowieści. Wielu uczestników zmarło w podobnych okolicznościach, w związku z czym opisy konających na szkorbut i wszystkie jemu podobne „atrakcje” powtarzają się regularnie i są niemal zawsze równie szczegółowe. Do tego stopnia, że po 400 stronach, gdy tylko zacznie się wyliczanie symptomów, czytający rzuca słowem „szkorbut” na długo przed autorem. Pozostaje jeszcze kwestia tego, że jeśli ktoś jest zbyt wrażliwy, będzie się tymi opisami brzydzić (a dochodzą jeszcze detale odnośnie zapachu).
Problem numer dwa to mieszanie konwencji. Jednym z zagrożeń, któremu muszą stawić czoła bohaterowie, jest przez dłuższy czas nienazwana bestia. Przypomina niedźwiedzia polarnego, ale to mylne wrażenie. Jeśli potraktować Terror jako powieść historyczną, część nadnaturalna związana z mitologią Inuitów pasuje do niej jak pięść do nosa. Jeśli nastawiać się wyłącznie na horror, ciągnące się w nieskończoność opisy realiów skutecznie rozwadniają nastrój. Zabieg z częścią nadnaturalną jest dla mnie o tyle dziwny, że i bez niej dzieje się naprawdę sporo. Sama wyprawa, morale załogi, rola religii, walka o przetrwanie, bunt wiszący w powietrzu, próba zachowania pogody ducha poprzez chwytanie się resztek zwyczajów cywilizowanego świata – tona materiału i jeszcze trochę. Ludzie padali tam prawie hurtowo i bez obecności jakiegoś drapieżnika.
Z twórczości Simmonsa uwielbiam (to chyba żadna niespodzianka) Hyperiona. Z kolei Upadek nieco mnie rozczarował. Niemniej jednak z wielką ochotą zabierałem się za Terror, a że wyszło, jak wyszło… Mikstura gatunkowa nie udała się. Miłośnicy aspektu historycznego wyciągną z tej knigi najwięcej frajdy, choć muszą przeboleć powtórki oraz fragmenty nadnaturalne. Fani horroru mogą podjąć próbę zmierzenia się z grozą Terroru, ale jest szansa, że zasną, zanim trafią na coś wartego ich uwagi. Moja ocena: 3+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz