Zacznę od tego, że poza świadomością istnienia takiej postaci jak Shang-Chi, nic o niej nie wiem. Motyw sztuk walki u Marvela kojarzy mi się przede wszystkim z Iron Fist, a tę historię już zdążono spaprać w serialu. Tym samym w ogóle nie czekałem na ten film. Trochę miałem nadzieję, że jeśli go obejrzę, to może chociaż aspekt kopany sprawi mi radochę, ale nie, ten również… skopano…
Shang-Chi opowiada historię tytułowego kolesia, który ucieka przed swoim dziedzictwem. Ma pracę, która rzekomo go zadowala (parkuje auta gości hotelu) wraz ze swoją przyjaciółką ze szkoły średniej. Aż któregoś dnia odnajdują go wysłannicy jego ojca. I zaczyna się ganianie od osoby do osoby, kopanie, ganianie, kopanie, ganianie i tak do samego końca. Tylko ganiający tłumek powiększa się z każdą gonitwą. Do tego w tle przewija się wątek z matką uwięzioną przez swoich pobratymców, zalatujący Aquamanem.
Z pozytywów jestem w stanie wymienić choreografię niektórych walk, zdjęcia w plenerze i smaczki typu nawiązania do Iron Mana oraz obecność Bena Kingsleya jako Trevora. Autentycznie nie jestem w stanie wymienić nic więcej.
Główny bohater straszy jedną miną przez cały seans, Awkwafina straszy trzema (rozdziawiona gęba, zamknięta gęba, koński wyszczerz). Przy nich wysiłki Brie Larson w Captain Marvel to kreacja oskarowa. W ogóle ta dwójka może ma jakąś chemię między sobą, ale poza tym są nudni jak diabli. Przez co niezależnie od stawki wydarzeń, los tej dwójki w ogóle mnie nie obchodził. Ich znajomi twierdzą, że to najbardziej utalentowane osoby, tylko że to stwierdzenie pozostaje bez pokrycia. No chyba że policzymy jego wygraną w autobusie oraz jej ekstremalnie szybką naukę łucznictwa w finale (serio, w około dobę nauczyła się strzelać tak, że Legolas może szukać pracy). Przy czym ta wygrana to bodaj jedyny raz, gdy Shang osiąga coś sam. W pozostałych przypadkach zawsze ktoś mu pomaga. I to nie na zasadach partnerstwa, tylko: sam sobie nie poradzi. Jak będę chciał oglądać pierdołowatą postać, która nie ogarnia własnego tytułu, wrócę do Lokiego.
Jak na ironię, film popełnia ten sam błąd, co serialowy Iron Fist (do którego kinowe rodzeństwo nie chce się przyznać) – nie potrafi wykorzystać swojego settingu. Tak – non-stop ktoś komuś kopie zadek, ale jest to strasznie nudne. Nic dziwnego, skoro bohaterowie są słabo nakreśleni i zagrani, to i dłużące się wymiany ciosów nie powodują emocji. Nie dość, że wiadomo, że i tak wygrają, do tego każdy przyjmuje na siebie tyle ciosów (i znowu – jak w Iron Fist), że brakuje tylko pasków życia nad głowami, które usprawiedliwiałyby ciągnące się sekwencje.
Sceny akcji niezależnie od tego, czy mówimy o walce, czy dosłownie o czymkolwiek innym, wpisują się w tę samą kategorię – nic mnie nie obchodzą. 10 pierścieni noszonych w komiksie ma przeróżne efekty, z których dałoby się wyczarować cuda na ekranie, a co dostaliśmy? Przedłużenie kończyn niewiele różniące się od broni prezentowanych w Doktorze Strange’u. I tu mam kolejny żal. Strange to bardzo przeciętny film, ale wizualnie wgniótł mnie w fotel. Gdyby Shang-Chi zawarł choć połowę tej kreatywności, bawiłbym się lepiej. Jak na ironię, momenty, w których autorzy próbują być kreatywni, z automatu skojarzą się z innymi widowiskami, np. Crouching Tiger, Hidden Dragon, a nawet przerywnikami z… World of Warcraft: Cataclysm…
Na tym nie kończę narzekania. MCU nigdy nie było ostoją realizmu, ale do pewnego momentu było przynajmniej na tyle spójne fabularnie, że nie przeszkadzały mi braki. Teraz widok Wonga walczącego z potulnym Abomination w klatce wydaje mi się tak bardzo od czapy, że głupsza jest już tylko najnowsza, szósta część Home Alone. Co się stało z wkurwem Emila? Poszedł na terapię? Dlaczego Wong walczy w klatce? Strange słabo płaci? Skoro czarodzieje już pozują na organizację podobną do Avengers, to może ktoś zajmie się Baronem Mordo, który chciał uszczuplić ich populację? I podkreślam, że jest to JEDEN motyw, którego czepiam się w tym tekście. Gwarantuję, że w filmie jest tego więcej.
Shang-Chi kontynuuje niechlubną tradycję obniżania poziomu w czwartej fazie MCU. Autentycznie zastanawiam się, czy nie pominąć już Eternals i przejść od razu do Spider-Mana. Dla porównania: Na What If już nie wystarczyło mi sił (nawet pamiętając o najsłabszej produkcji: Inhumans). Moja ocena: 2+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz