Każdy gatunek ma swoje liczne podgatunki, nisze i zjawiska, którymi może się pochwalić. W ich obrębie jest przeważnie pewna liczba lub pojedynczy tytuł, który przetarł szlak, a reszta postanowiła go kopiować. W przypadku filmów o rekinach taką pozycją są Szczęki – prosta w konstrukcji opowieść o rekinie terroryzującym nadmorski kurort Amity Island. Poważnie traktująca zarówno widza, jak i własnych bohaterów. Jej sequele oraz rzesze naśladowców takiego sukcesu nie odniosły, ale ich liczba wskazuje, iż znalazły swoje miejsce w branży i mają spore grono fanów. Niektóre tytuły starają się być równie poważne, inne są kompletnie odklejone od rzeczywistości (np. seria Sharknado), a jeszcze inne celują gdzieś tam w środek. The Meg łapie się do tej ostatniej kategorii.
Mamy tutaj równie prostą fabułę: ekipa naukowców badających Rów Mariański ma wątpliwą przyjemność napotkania… megalodona… Naturalnie scenarzyści dwoją się i troją, by w pseudonaukowy sposób uzasadnić istnienie poczwary w naszych czasach, ale widza bardziej interesuje, jak będzie wyglądała walka o przetrwanie.
Szukałem lekkiego filmu, który może mnie trochę zaskoczy (na straszenie nie liczyłem) i może rozbawi. The Meg spełnia oba te warunki. Pierwsza połowa stara się być poważna i nakreśla zagrożenie nie tylko ze strony fauny, ale także warunków pracy w głębinie. Potem dorzuca antagonistę, który pomimo skali jest skutecznie ukrywany. Ujęcia, w których jego sylwetka wyłania się z odmętów (nie jest widoczna zbyt ostro) przyprawiają o większe ciarki niż próby ataku. W połowie mamy pierwsze podejście do pozbycia się złodupca i pierwszy zwrot akcji. Po tym ostatnim ton zaczyna się odrobinę luzować. Po kolejnej próbie i zwrocie seans brnie w kierunku akcyjniaka, gdzie liczy się efekciarstwo, zaś finałowa scena ataku na grupę ludzi w oceanie oraz starcie z bestią przyprawiają już o głupawkę (ale taką sympatyczną).
Moimi ulubionymi scenami są bez gadania wszystkie podkreślające wielkość bestii, ze wskazaniem na ujęcia z góry, pokazujące potwora płynącego pod bohaterami. Efekty specjalne są na tyle dobre, iż nie rażą sztucznością i nie odwracają uwagi od akcji. Niestety, tego samego nie da się powiedzieć o samym przebiegu wydarzeń. Doceniam oba zwroty akcji, zwłaszcza, że drugi to miła próba robienia oglądającego w konia na zasadzie: Co, myślałeś, że wytniemy jeszcze raz ten sam numer? Niespodzianka! Ale traktowanie bohaterów już jest dyskusyjne nawet jak na niewymagające kino rozrywkowe. Liczba wypadów za burtę rodzi pytanie o sens długości filmu i rzekomy profesjonalizm postaci. Serio, każda prędzej czy później ląduje w wodzie. Niektórzy po kilka razy, a i to żyją. Jakby ktoś nie do końca miał pomysł, co jeszcze zrobić, więc wałkuje wymyślony patent do skutku. Jest to o tyle frustrujące, że zgonów nie ma za wiele. Na szczęście gdy już do nich dojdzie, potrafią cieszyć oko.
Jeśli szukacie mocnego thrillera na weekendowy wieczór… nie sięgajcie po ten film. The Meg mimo silenia się na gęstą atmosferę w pierwszej połowie nie będzie was trzymał w napięciu do końca. Pod wieloma względami jest to tylko poprawnie zrobione widowisko, które najlepiej oglądać na dużym ekranie. Autorom udało się na tyle dopiąć większość składowych, że bawiłem się dobrze. Lubiłem kiczowate onelinery gadane chyba specjalnie na poczet zwiastunów, lubiłem przegiętego potwora i równie przegięte pomysły na pozbycie się go. Plastikowe aktorstwo można potraktować jako część konwencji. Głupota niektórych scen trochę psuła odbiór, ale nie na tyle, by od razu rezygnować z oglądania. No chyba że przyczepicie się do fundamentu filmu, jakim jest istnienie żywego megalodona, wtedy seans w ogóle nie ma sensu. Moja ocena: 4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz