Ostatni sezon jednego z seriali ze znikającego Arrowverse. Cieszę się, że mam go za sobą. Supergirl nigdy nie była wybitnym, ba, nawet dobrym serialem, a szósty sezon nijak tego nie zmienił.
Historia rozpoczyna się dokładnie w momencie, w którym zostawił nas S5. Otwarcie wygląda dosłownie, jakby ktoś wyciął finał, byle tylko zrobić cliffhanger, a teraz łaskawie go kontynuuje. Zamknięcie tego wątku zajmuje dosłownie parę minut, a następnie przechodzimy do clou serii – Supergirl uwięzionej w Phantom Zone oraz Lexa Luthora próbującego uwolnić świat od Kryptończyków i innych dziwaków (co autorzy zamykają w szafie na większość sezonu, bo chyba nie było ich stać na gażę aktora). Żeby było dziwnie, uwolnienie Kary wcale nie zajmuje całego sezonu, gdzieś w siódmym odcinku jest już po sprawie. Od tej pory mamy do czynienia z nową antagonistką. Żeby było dziwniej, w tym samym czasie Supergirl jest spychana na drugi plan i stanowi wyłącznie wsparcie wszystkich innych historii pobocznych. Każda z nich wydaje się nudna, wydumana i upchnięta tylko dlatego, że to ostatni sezon. Nagle mamy przejmować się losami Dreamer? Nagle mamy odkrywać korzenie Leny Luthor? Jeśli myśleliście, że scena z samymi żeńskimi bohaterkami w Endgame była żenująca, to wyobraźcie sobie cały taki sezon, gdzie pocztówkowymi postaciami są lesbijki Sentinel i Guardian (siostra Olsena przejęła tę rolę). Aby podkreślić, jak bardzo są wypychane na pierwszy plan, podam przykład z finału. Standardowy odcinek to jakieś 45-50 minut trwania. W finale ostateczne starcie z Luthorem i Nyxly z uwzględnieniem występów gościnnych Wynna, Mon-Ela i Jimmy’ego Olsena trwa dokładnie 15 minut. Cała reszta to ślub wspomnianej pary i rozpływanie się nad sobą w kółku wzajemnej adoracji.
Żeby nie było – gdy na moment zapomnieć, że to jest Supergirl (o co nietrudno, bo są odcinki z jej minimalnym lub zerowym udziałem), to pojedyncze epizody nie są takie najgorsze. Niektóre z nich przywodzą na myśl młodzieżowe, kiczowate s-f rodem z lat ’90. Takie zapchajdziury, na które trafiło się przypadkiem podczas skakania po kanałach i w zasadzie mogą sobie lecieć w tle lub usypiać w nocy. Sęk w tym że takich odcinków jest może ze 2 na 20. I te wyjątkowo nie skupiają się na żadnych problemach, tylko głównym wątku, jak głupi by nie był.
To ostatnie podkreśla też problem, jaki fundują autorzy współczesnych komiksów lub innych mediów trykociarskich. Dawno temu superbohaterowie nawet pomimo posiadania życia osobistego byli w pierwszej kolejności właśnie superbohaterami. Z czasem zaczęto dorabiać im bardziej ludzkie twarze (choć w przypadku niektórych poszło to wręcz w kierunku znęcania się, np. Peter Parker i Matt Murdock mają nie pod górkę, tylko po zboczu wulkanu, z którego płynie lawa, a oni idą w betonowych butach). Zaś teraz odnoszę wrażenie, że wszystkie inne ludzkie i przyziemne problemy mają priorytet nad superbohaterstwem. Ba, w przypadku tego sezonu nie chodzi nawet o dylematy Kary (trafia się jeden sensowny, ale będący popłuczynami po Spider-Manie 2 Raimiego), lecz dosłownie wszystkich innych. Tylko po jaką cholerę? Serial nazywa się Supergirl, a nie The Amazing Everyday Life of Supergirl’s Friends!
Jak wspomniałem we wstępie, Supergirl nigdy nie grzeszyła ambicją. Jej największym problemem nie było nawet to, że próbowano z niej zrobić platformę dla treści woke, co odbiło się czkawką już po pierwszym sezonie, gdy ze swojej oryginalnej stacji emigrowała pod skrzydła CW. Choć dawało się zauważyć, że im mniej takich bzdetów, tym znośniej się oglądało. Nie, największymi problemami jest zwyczajna głupota scenariusza, naiwność bohaterów, niepotrzebne zmiany względem komiksów i bezczelna pewność autorów i producentów, że wszystko to da się przepchnąć na fali popularności trykociarstwa z dużego ekranu oraz akceptacji krzykaczy z Twittera. Na pożegnanie serialu ostatni sezon dostaje 1+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz