Tak jak po Prometeuszu ludzie spodziewali się nie wiadomo czego (bo Scott, bo uniwersum Aliena, bo s-f, bo... Scott?) i przeważnie wychodzili z kina, delikatnie mówiąc, rozczarowani, tak now film o Dreddzie jest dokładnym przeciwieństwem tej sytuacji. Wiele osób oczekiwało, że będzie to skok na kasę, a okazało się odwrotnie. Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz, Dredd 3D jest w takim samym stopniu remake'iem Judge Dredda z 1995, jak Batman Begins remake'iem Batmana z 1989. Dla tych, co nie widzieli Batmanów, nowy film o Dreddzie jest po prostu nową, osobną historią wykorzystującą ten sam source material, co poprzednia adaptacja, czyli komiksy.
Historia jest prosta: Dredd dostaje rekruta na 1 dzień, by przeprowadzić egzamin w terenie. Tak się składa, że zgłoszenie, które przyjmują w jednym z wieżowców-osiedli kończy się odcięciem tegoż od świata oraz polowaniem na sędziów, urządzonym przez lokalny gang.
Wszystko w tym filmie jest nastawione na akcję, akcję i jeszcze raz akcję. Opis realiów dostajemy w kilku zdaniach. Żadnego tła dla Dredda, żadnych spisków, żadnych klonów, tylko zwyczajna napierdalanka między policją i gangiem. I szczerze? To naprawdę wystarczy. Czyny postaci granej przez Karla Urbana mówią same za siebie. Od cynizmu zawartego w komentarzach, przez brutalne rozprawianie się z wrogami, po kombinowanie w celu przetrwania wyraźnie pokazują, z jaką personą widz ma do czynienia, nawet jeśli nie czytał komiksów. Nie ma tu żadnego face time, żeby się aktor mógł pochwalić, że to ON kryje się pod hełmem sędziego. Urban od założenia hełmu do napisów końcowych jest sędzią i pasuje do tej roli tak samo dobrze, jak Ron Perlman do Hellboya.
Pozostałe postacie biorące udział w głównym wątku (Anderson grana przez Olivię Thirlby oraz Ma-Ma grana przez Lenę Headey) świetnie wpasowują się w klimat widowiska.
Jak już napisałem wyżej, wszystko w tym filmie jest nastawione na akcję. Tyczy się to także tempa, scen, efektów specjalnych, a nawet muzyki. To pierwsze sprawia, że niektóre sceny zapieprzają jak dzikie, a film nie czeka na widza, wskakuje w środek akcji od samego początku. Efekty specjalne są przede wszystkim widoczne w ujęciach z perspektywy osób, które zażyły narkotyk slow-mo. Wszelkiego rodzaju spowolnienia są więc uzasadnione fabularnie, wyglądają naprawdę świetnie, a i 3D nie poszło tu na marne, ale... No właśnie, ale... Problem polega na tym, że takich segmentów jest stosunkowo niewiele, przez co 3D też nie ma za dużo, a tym samym nie jest to argument, dla którego warto iść na taki seans. Inna sprawa, że krąży plotka, że produkcja filmu nie doszłaby do skutku, gdyby nie zastosowanie 3D.
Ciekawostką jest design. Przerysowane i kiczowato prezentujące się elementy świata zostały tutaj stonowane. Zamiast gigantycznych naramienników, sędziowie noszą pancerze, które przynajmniej udają, że mogą się na coś przydać. To stonowanie przypomina trochę zbieg przeprowadzony w filmach na podstawie komiksów Marvela, gdzie oczojebne kostiumy ze spandexu zastąpiono nowocześniej wyglądającymi ciuchami.
Muzyka jest rewelacyjna. Nie na tyle charakterystyczna, żeby nucić coś po wyjściu z seansu, ale podbijająca i tak wielką dynamikę oraz wpadająca w ucho na tyle, że człowiek kiwa głową w jej rytm mimochodem. Powiem tak, jeżeli ktokolwiek grał kiedyś w Unreal Tournament i fragował w rytm ichniej ścieżki dźwiękowej, to tutaj będzie musiał powstrzymać odruch klikania LPM - muzyka z Dredda 3D jest tak podobna klimatem.
W trakcie seansu czasami widza nachodzi myśl, czy ma się spodziewać czegoś jeszcze. Nie, nie ma. Ten film jest tak prostolinijny, jak się na to zapowiada w zwiastunie. Zakończenie też może trochę rozczarować, bo z filmu robi tylko wstęp do jakiegoś większego projektu. No cóż, pozostaje mieć nadzieję, że faktycznie tak będzie. A tymczasem polecam Dredda 3D jako efekciarski odstresowywaczo-napierdalacz na wieczór/popołudnie z piwem. Moja ocena: 4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz