Przyznam, że nie pamiętam, czy seriale planowane w obrębie MCU po wydarzeniach z Endgame miały być wypuszczane w takiej kolejności, czy jednak wpłynęła na nią pandemia i ciągłe przesuwanie premiery Black Widow. W sumie mało istotne. Rozpoczynamy nowy rzut seriali, które tym razem mają być lepiej powiązane z filmami. Na pierwszy ogień: WandaVision.
Koncepcja już na starcie jest intrygująca. Każdy, kto obejrzał Endgame, mógł się lekko zdziwić, ale jednocześnie to był największy magnes. O co chodzi? Wymiar równoległy? Wandę wreszcie trzepnęło i to wszystko dzieje się w jej głowie? A może coś jeszcze innego? Do tego stylizacja zmieniająca w zależności od dekady, którą dany odcinek „parodiuje”. Nic tylko oglądać.
I na dzień dobry trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo o ile koncepcyjnie pierwsze trzy odcinki są ciekawe, o tyle dopiero finał trzeciego i cały czwarty ruszają z odpowiedziami, które warto było zacząć serwować ciut wcześniej. Na szczęście jak już przebrniemy przez te epizody, dalej jest lepiej.
WandaVision jest tym, czego oczekiwałem od seriali Marvela, gdy ogłoszono pierwszy z nich: Agents of S.H.I.E.L.D. Jest ściśle powiązany z kinowymi odsłonami MCU, zawiera znane postacie i aktorów, a także mnóstwo odniesień zarówno do starszego rodzeństwa, jak i komiksowych korzeni. Gęba mi się szczerzyła, gdy zobaczyłem agenta Woo, który wreszcie opanował sztuczkę, nad którą tyle siedział w drugim Ant-Manie. Wreszcie dostałem Monicę Rambeau, która od początku powinna być Kapitan Marvel. Brie Larson nie przeszkadzała mi, ale albo postać Rambeau została lepiej napisana od Carol Danvers, albo jednak Teyonah Parris jest lepszą aktorką, sprawniej brylującą w komiksowej konwencji. Jedna z wypowiedzi tej postaci sugeruje również obecność Reeda Richardsa (choć imię nie pada). Ciekawym smaczkiem jest obecność Evana Petersa, Quicksilvera z serii X-Men. Tutaj pojawia się niby w tej samej roli, ale o co dokładnie chodzi – warto przekonać się samemu.
Aktorsko nie mam zastrzeżeń – jest to praktycznie poziom produkcji kinowych, nie seriali. Może z tą różnicą, że tutaj Darcy mnie tak nie irytowała.
Powody do narzekań z rodzaju tych większych mam dwa. Pierwszym jest nierówny ton serialu. Nie licząc dwóch ostatnich odcinków cała reszta to dość poważna opowieść o żałobie, pogodzeniu się ze stratą i odreagowaniu. A potem wpadają wspomniane odcinki, robią tradycyjne, marvelowe łubudubu i sprawa zamknięta. Nie przeczę, rozwałka fajna, ale zabrakło lepszego przejścia, bo to obecne sprawia, iż finał pasuje do reszty opowieści jak pięść do nosa. Drugim powodem jest głównodowodzący dupek. Nawet nie chodzi o to, że jest dupkiem – taka rola antagonisty. Sęk w tym, że jest skończonym idiotą, który brnie w zaparte w sytuacjach, w których nawet kozak pokroju Wolverine’a zastanawiałby się, czy nie uciekać.
Przy rozważaniu seansu należy postawić sprawę jasno: jeśli kinowe odsłony MCU was nie porwały, ten serial raczej też tego nie zrobi. Natomiast jako uzupełnienie uniwersum lub wypełniacz przed następnym filmem sprawdza się dobrze nawet mimo swoich mankamentów. W takim wariancie otrzymuje ode mnie: 4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz