Gdy ogłoszono ten serial, nie miałem oczekiwań. Byłem już zmęczony wojenkami wokół Star Wars i wytykaniem, kto jest fanem, a kto nie. Po seansie Solo wręcz zastanawiałem się, czy w ogóle iść na The Rise of Skywalker. Do tego całość zapowiadała się na coś w stylu: to nie Boba Fett, to inny Mandalorian i masz się z tego cieszyć, o! Aha… Światełkiem w tunelu było powiązanie Jona Favreau z projektem. Jeśli ktoś nie wie, o kogo chodzi, ten pan reżyserując pierwszego Iron Mana dał kopa na rozpęd całemu MCU. Pierwsze zdjęcia i zwiastuny dawały coraz więcej nadziei.
Założenie fabularne jest proste: tytułowy Mandalorian dostaje zlecenie, wypełnia je, ale po oddaniu celu misji zżera go sumienie. Zatem łowca nagród postanawia odebrać przekazaną istotę od byłego pracodawcy. Co automatycznie rysuje na jego plecach tarczę strzelecką. W pogoń ruszają wszyscy, którym pachnie nagroda za naszego bohatera, a że nie jest mała, to grupa zainteresowanych jest całkiem pokaźna.
Mandalorian korzysta z patentów podobnych do Republic Commando, Rogue One oraz innych tworów pokazujących uniwersum Gwiezdnych wojen od dość przyziemnej strony. Jedi są uważani za czarnoksiężników albo mit, zobrazowane lokacje są tak daleko od centrum Galaktyki, że przedstawiciele pozostałości Imperium muszą się liczyć z tym, iż dostaną łomot, a mieszkańcy tak daleko położonych planet nie mają lekkiego życia. Atmosfera automatycznie budzi skojarzenia z klasycznymi westernami oraz serialem Firefly. Zresztą nie tylko ona. Niektóre odcinki mają sceny lub wątki niemal żywcem wyjęte z takich produkcji, ale przybrane w gwiezdno-wojenne szatki.
Co odróżnia Mandaloriana od wielu współczesnych seriali, to że zamiast ciągłego paplania o wszystkim (na ciebie patrzę, Arrowverse) autorzy w pełni wykorzystują wizualne medium, jakim jest telewizja. Akcja jest przejrzysta, intencje postaci wyraziste (nawet jeśli poziom aktorstwa nie u wszystkich był idealny), a poszczególne planety mają charakterystyczny klimat (ucz się, J.J!). Cholera absolutnym majstersztykiem jest to, że przez praktycznie 99,9% całego sezonu nie widzimy twarzy głównego bohatera, a Pedro Pascalowi nadal udaje się to zagrać tak, że nie ma wątpliwości odnośnie determinacji, wahania nastrojów, czy zamiarów postaci. Ostatni raz taki numer wywinął chyba Hugo Weaving w V for Vendetta. W większości (jeśli nie w każdym) odcinków są całe sekwencje, w których nie pada ani jedno słowo, widowisko chłonie się wyłącznie wzrokiem.
Muzyka doskonale wpasowuje się w całość, a efekty stanowią znany miks komputerowych z praktycznymi, ze wskazaniem na te drugie. Poczucie humoru jest obecne, ale nie nachalne. No może oprócz jednej sceny nabijającej się z celności szturmowców. Mnie akurat bawiła, ale widziałem już opinie, że akurat ta może się dłużyć.
Jest chyba tylko jedna rzecz, która mi zgrzyta w tym sezonie. Wspominałem o tym, że serial mocno opiera się o rzeczy znane choćby z westernów. Wręcz do tego stopnia, że odcinek o obronie wioski z automatu będzie kojarzył się ze Wspaniałą siódemką lub Siedmioma samurajami Kurosawy. I to uczucie towarzyszyło mi przez 6 z 8 odcinków. Fakt, nadal bawiłem się dobrze, ale osoby mniej odporne na wtórność mogą pokusić się o ocenę rzędu szkolnej 4. Jeśli o mnie chodzi i to, jak widzę współczesne Star Wars po sezonie Mandaloriana, powiem tak: This is the way: 5-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz