Historia opowiadana w Rogue One ma miejsce między Revenge of the Sith i A New Hope. Trzeba jednak brać poprawkę na to, iż wydarzenia obu filmów dzieli 19 lat, a RO nie pokrywa całego tego okresu, tylko kilka wyrywków i momenty bezpośrednio przed Episode IV. Główny wątek skupia się na wykradzeniu planów Gwiazdy śmierci, której budowa została niedawno ukończona.
Mam od groma powodów, by ten film lubić i niemal drugie tyle, które podnoszą mi ciśnienie (choć na pocieszenie dodam, iż z perspektywy przeciętnego widza są one banalne i raczej nie wpłyną na jego ocenę). Po pierwsze postacie: nie mogę czepić gry aktorskiej, czy napisanych dialogów, bo zrobiono je ciekawie i konsekwentnie. W jednej scenie, gdy oddział ma zaprowadzić bohaterów do kryjówki, zakładają im worki na głowy. Dowcip polega na tym, iż jeden z nich jest niewidomy i wytyka bezsens tej czynności. Czego nie mogę zrozumieć, to dlaczego odwalono znowu ten sam numer, co w przypadku Maxa von Sydowa oraz Gwendoline Christie z The Force Awakens. W RO aktorami niemałego kalibru, którym przypadło stosunkowo niewiele czasu antenowego są Mads Mikkelsen i Forest Whitaker. Jeszcze w przypadku roli Madsa wypadło to w miarę naturalnie, ale już Whitaker, którego postać kreowano na prawdziwego twardziela (Rogue One to nie jedyna opowieść, w której się pojawia) nijak nie może tego udowodnić.
Po drugie: wplecenie RO do linii czasowej i montaż. Z jednej strony daje się rewelacyjnie odczuć, że Rogue rozgrywa się przed Episode IV, z drugiej: działa to dziwnie w zestawieniu ze wspomnianym epizodem. Mamy na przykład komputerowo odtworzone postacie, w które włożono sporo wysiłku, ale i tak mocno odstają od tła i wydają się mieć nienaturalną mimikę. Jest też scena zamykająca film, w której jeden z weteranów sagi wymiata tak, że czapki z głów. Tylko że wygląda to tak, jakbyśmy nadal byli w trylogii prequeli, a nie zmierzali wprost do Nowej nadziei, która ma miejsce dosłownie chwile po RO. Przez co ma się wrażenie, że te 19 lat upłynęło dla postaci między RO i ANH, a nie wcześniej.
Montaż to osobna para kaloszy. Nie jest tajemnicą, że do Rogue robiono dokrętki. Czy wpłynęły na jakość? Czy zrobiły klimat lżejszym (co nie oznacza lekkim, bo ten jest porównywalny z Empire Strikes Back)? Tego się pewnie nie dowiemy. Niemniej jednak końcowy produkt i tak zwiera momenty, które wciąż można wyciąć (choćby motyw z przesłuchaniem pilota Imperium). Dla porównania, w internecie zrobiono zestawienie zwiastunów. Gdy wszystkie zapowiedzi zebrano do kupy, okazało się, że zawierają 17 scen, których nie ma w filmie. Na domiar złego pierwsza połowa widowiska mimo treściwej (choć skaczącej z miejsca na miejsce) ekspozycji wlecze się niemiłosiernie.
Ostatnią rzeczą, która działała mi na nerwy, jest muzyka… Większość utworów miała podobne początki do kompozycji znanych z poprzedników i już spodziewałem się, że będzie można znowu sobie ponucić pod nosem, a w tych momentach następowała kakofonia brzmiąca, jakby ktoś na siłę próbował coś tam zaimprowizować. Pardon, ale podobne klimatem Republic Commando stawiało na całkowicie nowe utwory i wyszło na tym dużo lepiej.
Żeby nie było, pora na kilka dodatkowych pozytywów. Atmosfera widowiska jest rewelacyjna. Niekoniecznie łatwa do przełknięcia, ale bardzo wyrazista. Świetnie oddano fakt, że Rebelia wcale taka nieskazitelna nie jest oraz, że szturmowcy z garnizonów na zadupiach lekko nie mają. W porównaniu do lśniących pancerzy żołdaków np. z Gwiazdy śmierci, zbroje tych z odległych placówek są poniszczone, brudne, naznaczone walkami. Cały seans wypełniono nawiązaniami i puszczaniem oka do miłośników poprzednich produkcji, z prequelami włącznie. Co by nie mówić o tych ostatnich, jak zobaczyłem, że Jimmy Smits wrócił w roli Baila Organy, bardzo się ucieszyłem. Albo przypadkowe wpadnięcie na typa, który ma wyroki śmierci w dwunastu systemach – drobiazg, ale przezabawny! No i mamy wreszcie oficjalne uzasadnienie „durnej” konstrukcji Gwiazdy! Przyznam jednak, że jeden z takich smaczków, nazwa planety - Wobani – był dla mnie idiotyczny. Pomysłu zabrakło, czy co?
Sceny batalistyczne są jednymi z najlepszych w całej marce. Dla nich samych warto ten film obejrzeć. Nie chodzi nawet o ilość wybuchów, ale realizację. Wszystko jest przejrzyste, świetnie skoordynowane i niesamowicie efekciarskie. Da się odczuć napięcie oraz wielkość stawki, o jaką toczy się walka, a po wszystkim naprawdę ma się wrażenie, że trzeba ochłonąć.
Rogue One ma trochę pod górkę. The Force Awakens dało się wybaczyć wiele, bo był to pierwszy film po długiej przerwie i zrealizowano go „bezpiecznie”. Teraz, gdy Disney zamierza wypuszczać filmy w tym uniwersum co roku, każdy kolejny będzie miał trudniejsze zadanie w zdobyciu sympatii widzów. RO jest dobrze zrealizowanym widowiskiem, ale dużo bardziej specyficznym. Bawiłem się dobrze, ale niektóre ze zgrzytów wymienionych wyżej zaniżyły mi radochę bardziej, niż się spodziewałem. Moja ocena: 4-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz