Ten film robi taki sam numer dla Halloween (2018), co Halloween 2 dla Halloween (1978) – nie dość, że rozgrywa się tej samej nocy, to startuje dosłownie w momencie, w którym poprzednik się zakończył. No prawie, bo zanim faktycznie wrócimy do tej chwili, mamy jeszcze retrospekcję nawiązującą do oryginału.
Halloween (2018) zaskoczył mnie bardzo pozytywnie głównie przez powrót do korzeni w wielu aspektach. Niestety, HK wywala cały ten wysiłek za okno. Umówmy się, slashery to nie jest ambitne kino, ale jeśli nie potrafią zrealizować swojej prostej formuły tak, by bawiła przez półtorej lub niewiele więcej godziny, to coś jest nie halo.
HK robi dobrze następujące rzeczy. Wspomniana retrospekcja oraz powiązanie z pierwszym filmem poprzez powrót konkretnych postaci (np. dzieci, które Laurie niańczyła tamtej felernej nocy) jakoś tak naturalnie pasuje (choć przemowa o tym w barze w trakcie imprezy jest kompletnie od czapy). Sceny morderstw są jednymi z najlepszych w serii. Jak zwykle Michael nie jest wybredny, nieważne kim jest dana postać, jeśli nawinie się pod nóż, zostanie odpowiednio potraktowana.
Motyw zła, którego nie da się pokonać, działa dwojako. Z jednej strony napędza fabułę i daje pretekst do efekciarskich scen. Z drugiej finał widowiska zostaje w tej sytuacji odarty z jakiegokolwiek napięcia. Podobnie sprawa ma się z pomysłami bohaterów. Lincz i sprawiedliwość tłumu wydają się być czymś, co mogłoby wreszcie położyć Myersa na łopatki, ale nawet jeśli pominąć to, co wspomniałem o niepokonanym złu, mieszkańcy Haddonfield zabierają się za to jak pies do jeża (atakowanie jeden po drugim, strzelanie wyłącznie z odległości, z której można wyrwać broń z ręki itd.).
Natomiast elementem kompletnie położonym jest klimat. Nie ma tutaj już tego mordercy-stalkera, z którego perspektywy obserwujemy ofiary. Nie ma gęstej atmosfery strachu i niepewności, że za rogiem może czekać morderca. Ba, nie ma też kibicowania mieszkańcom, żeby dopadli Michaela. Nie licząc samego pomysłu z polowaniem na zabójcę, cała reszta haseł rzucanych przez tłum oraz konsekwencje są tak idiotyczne, że potrafią rozwalić radochę z seansu. Zresztą nie tylko one. Dialogi są w większości słabe, a pierwsza połowa filmu dosłownie wlecze się od morderstwa do morderstwa. Dalej nie jest lepiej. Gdy tylko zmieni się dynamika na ekranie, tempo jest wciąż powolne, a wspomniane idiotyzmy zaczynają rozchodzić się z grupy na pojedyncze postacie. Zdaję sobie sprawę, że mięso armatnie ze slasherów nigdy inteligencją nie grzeszyło, lecz tutaj odnosi się wrażenie, że ten zbiorowy i indywidualny idiotyzm podkręcono do kwadratu. Najgorsze jest to, że zakończenie otwarcie mówi o kolejnym (rzekomo ostatnim) sequelu. Nie mam tu na myśli: HA! Michael jednak żyje! Nie, jest to niemal tak urwane, jak niesławne zakończenia serii Topór.
Jak to w ogóle ocenić? Po głowie kołata mi się trzystopniowa wersja. Moja ocena to 3- - świetne morderstwa, parę niegłupich pomysłów i naprawdę sporo wyrozumiałości z mojej strony dla całej reszty wypełnionej durnotą i wszechobecną nudą. 2 – to ocena dla tych, którzy zaliczają pozycję pro forma i dryfują od jatki do jatki, nie wybaczając pozostałych elementów opowieści. No i w końcu 1 dla tych, których nawet efekciarska rzeź nie przyciągnie przed ekran, bo reszta jest do chrzanu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz