Jestem chyba jedną z niewielu osób, która akceptowała Cavilla w roli Geralta od początku. Gorzej było z całą resztą. Niestety, po seansie pierwszego sezonu to ostatnie wrażenie pozostało.
Zacznijmy od tego, że jeśli ktoś uwierzył w jakąkolwiek obietnicę albo sam sobie wmówił, że będzie to wierna adaptacja, to może od razu sobie darować seans. Zgadza się tutaj może z 5% całości, natomiast różnice można wymieniać bez końca. Począwszy od małych rzeczy typu brak pionowych źrenic, poprzez zmiany wyglądu i charakteru postaci, ingerencję w fabułę, sposób działania magii, kończąc na dorzucaniu niepotrzebnych wątków od siebie.
Ok, udajmy na moment, że książki nie mają dla nas znaczenia, nie wiem, wyrzuciliśmy je przez okno albo w ogóle ich nie znamy. Co w takiej sytuacji? W takiej sytuacji dużo zależy od waszej tolerancji na brak konsekwencji i chęci odmóżdżenia się. Skoro pomijamy wierność oryginałowi, obsada nie wypada źle. Każdy daje z siebie tyle, na ile pozwala mu napisany materiał. Serio. Geralt jest mrukiem, Jaskier jest upierdliwy, a Yennefer udaje, że ma wszystko w poważaniu. Pozostałe postacie im nie ustępują i jeśli zwalić na kogoś winę, to na scenarzystów, a dlaczego, o tym napiszę poniżej.
Serial dobrze spisuje się jako sieczka fantasy na małą skalę. Walki są efekciarskie i miłe dla oka, ujęcia dynamiczne, bez problemów da się śledzić całość. Kłopoty zaczynają się w momencie, gdy autorzy próbują tę skalę zwiększyć. Jakakolwiek poważniejsza bitwa, czy rzeź kończy się tym, ze dostrzegamy braki, przede wszystkim finansowe. W oblężeniu Cintry, w wielu scenach widać 2-3 postacie, resztę spowija noc i dym pożarów. Bitwa z Nilfgaardem to może ze dwa rzuty na pole, a potem kurczowe trzymanie się pojedynczych bohaterów, byle tylko ograniczyć potrzebę pokazywania dodatkowych walk lub uczestników. Najgorzej wypadła bitwa pod Sodden. Na całym obszarze wywołano mgłę i zamiast epickiego starcia mamy ganianie małych grupek po lesie i zamku. Tutaj również należy winić scenarzystów, z którymi rozprawię się już za moment.
Do czego nijak nie mogę się przyczepić to fenomenalna muzyka, włącznie z piosenkami Jaskra. To ostatnie zrozumie każdy, kto słyszał „Toss a coin to your witcher”, niezależnie od wersji językowej. A właśnie, przy okazji Wieśka zrobiłem coś, czego się po sobie nie spodziewałem – obejrzałem go po raz drugi z polskim dubbingiem, w którym Białemu Wilkowi użyczył głosu nie kto inny, jak weteran tej roli – Michał Żebrowski. Niby drobiazg, ale te polskie głosy nadają pewnej nuty zbliżającej widowisko do tego, co znam z gier. I tak, nasze rodzime „Grosza daj wiedźminowi” jest równie chwytliwe, co oryginał, a dosadne „Co do chuja?!” lepiej potrafi przyprawić o rechot od oryginalnego „What the fuck?!”
Teraz poznęcamy się nad scenarzystami. Nawet jeśli przyjąć wariant o tym, że ignorujemy książkowy pierwowzór, w oczy może się rzucić cały stos bzdur. Z jakiegoś powodu postanowiono, że wiedźmiński kontynent będzie odwzorowaniem Stanów Zjednoczonych, w których faktycznie obecność osób o różnym kolorze skóry nikogo nie dziwi, niezależnie od zakątka (choć jestem pewien, że są miejsca, w których danych przedstawicieli się nie uświadczy). Jest to tym dziwniejsze, że taka serialowa Gra o tron została pod tym względem zaadaptowana poprawnie i tam kolor skóry był adekwatny do strefy geograficznej.
Drugą rzeczą spapraną przez osoby odpowiedzialne za opowieść, jest wycięcie zawartości. Pal licho spłycony kontekst i moc wielu scen, bo wtedy znowu odnieślibyśmy się do poziomu adaptacji. Chodzi o brak konsekwencji. W serialu Cahir jeździ w hełmie, który ma raptem kilka piór, wyrwanych chyba z kupra jakiegoś bażanta. Natomiast parę odcinków później Ciri twierdzi, iż gonił ją jeździec w skrzydlatym hełmie. Tylko kto nim był? Czy ja coś przespałem? Otóż nie, w trakcie 8 odcinków żadna postać tak nie wygląda. I właśnie takiego wybrakowanego wycinania jest odczuwalnie więcej.
Trzecią rzeczą spapraną przez autorów jest nieumiejętne poprowadzenie opowieści. Z jakiegoś powodu zdecydowano się na wymieszanie co najmniej trzech różnych linii czasowych i uświadomienie o tym fakcie widza tak w połowie sezonu. W efekcie końcowym dochodzi do sytuacji, w których Geraltowi poświęca się 10 minut danego odcinka (z 60), a reszta to wątki np. Yennefer i Ciri. Ja zdaję sobie sprawę, że np. w książkach były rozdziały poświęcone innym osobom, ale nie skutkowało to poczuciem, że mam za mało wiedźmina w Wiedźminie. Na ten sam syndrom cierpią zresztą ostatnie sezony Arrow i przynajmniej jeden Flasha. Jeszcze żeby te zmienione proporcje rekompensowały to jakością, a tu figa. Wątek Ciri zawiera całe segmenty zmarnowanego czasu antenowego. Jej wędrówka do Brokilonu i z powrotem jest tak zbędna, jak debata filozoficzna w Piątku 13-ego. Więc nie dziwcie się, że aktorzy nie mają się czym popisać, skoro oryginalne postacie wykastrowano, a do jakości pozostałości nie przyłożono się.
Na to samo łapie się też magia. Czarodzieje w serialu nie czerpią już energii np. z żywiołów. Zamiast tego sami są chodzącymi bateriami, niczym ludzie w Matrixie. Niestety, takie rozwiązanie sprawia, że magów na ekranie trzeba oszczędzać i dlatego pod Sodden zostaje ich tak niewielu, bo po paru pierdółkowatych czarach zwyczajnie nie ma komu rzucać tych potężniejszych.
Jak więc oglądać Witchera? Jak wam wygodnie. Moim zdaniem, jeśli nie zna się książek i gier, i nie przykłada się wagi do spójności tego, co jest na ekranie, to netflixowy Wiedźmin sprawdza się jako odmóżdżająca sieczka fantasy. W tym wariancie: 4. Jeśli jednak zaczyna wam zgrzytać brak konsekwencji w dialogach, geografii i pomysły typu ograniczona magia, ocena leci do 3. Ostatni wariant: jako adaptacja, z której obronną ręką wychodzą: walki, muzyka i relacja Geralta z Jaskrem, ocena: 2. Ja swoje oczekiwania zaniżyłem dość szybko, a pierwszy pokaz zbroi Nilfgaardu tylko mnie w nich upewnił. W związku z tym moją oceną jest właśnie ta środkowa: 3, bo nawet bez oglądania się na książki autorzy nie potrafili stworzyć spójnego świata lub opowieści, ale siepanina była przyjemna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz