6 listopada 1983, w małym miasteczku Hawkins, w stanie Indiana zaginął dwunastoletni Will Byers. Lokalna policja wszczyna śledztwo. Mimo to jego matka postanawia szukać go na własną rękę. Jej metody z miejsca kwalifikują ją w oczach lokalnej społeczności jako wariatkę. Jakby tego było mało, w miasteczku pojawia się tajemnicza dziewczyna, która zdaje się przed kimś uciekać
Bez dwóch zdań najlepszy w całym widowisku jest klimat. Lata osiemdziesiąte wręcz wylewają się z ekranu. Przy okazji zastosowano dość ciekawy zabieg. Główni bohaterowie, dzieci, non-stop odnoszą się do swoich zainteresowań: do sesji RPG, do komiksów (X-Men), czy przedstawicieli ogólnie pojętej fantastyki (Władca pierścieni). Taki tam mały smaczek pokazujący, że geeki zawsze siedziały po uszy w takich rzeczach, jeszcze zanim nadeszła era blockbusterów przekonujących przeciętnego widza, że to hobby nie gryzie. Cholera, śmiem twierdzić, że sposób przedstawienia RPGów jest chyba najbardziej pozytywnym w całej popkulturze, choćby z powodu zaradności, jaką chłopcy nabyli dzięki nim.
Wspomniany klimat byłby niepełny, gdyby nie muzyka. Począwszy od wejściówki utwory kojarzyły mi się z niektórymi podkładami z Tron: Legacy, muzyką Johna Carpentera, Tangerine Dream, czy Jean Michel-Jarre’a. I nie chodzi tu o samą aranżację. Zdecydowanie warto posłuchać nawet poza serialem, zakładając, że lubicie staroszkolne, elektroniczne brzmienie.
Kolejnym istotnym punktem jest gra aktorska, do której nie mogę się przyczepić. Spotkałem się z opiniami, iż Winona Ryder „przeaktorzyła”, ale moim zdaniem świetnie wpasowała się w popierdzielone realia, jakie zgotowano jej postaci. Na największe brawa zasługują aktorzy dziecięcy. Nie było ani jednej sceny, w której miałbym wątpliwości co do gry. Nie było tego durnego wrażenia czytania z kartki, czy nienaturalnego tonu, gdy mówią o czymś, co być może znajduje się poza spektrum ich zainteresowań (serio, wplecenie odniesienia do Władcy pierścieni w rozmowę dzieci tak, by brzmiało spontanicznie i naturalnie to nie lada sztuka tak ze strony scenarzysty, jak i aktora).
Niestety, tak jak chwalę sobie klimat okresu, w jakim toczy się akcja ST, tak nie mogę tego samego powiedzieć o atmosferze samej historii. Uprzedzam, iż to zabrzmi jak czepianie się, ale dla mnie jest to istotny argument. Z jednej strony ST nawiązuje swoim wydźwiękiem do takich klasyków, jak The Goonies, albo E.T. Ale jak tylko padnie pierwszy trup, zaczyna się robić coraz ciężej i przytłaczająco, jakby twory Stephena Kinga, Wesa Cravena i całej ekipy Twin Peaks próbowały wywalczyć uwagę widza. Rozumiem, że będzie wiele osób, którym spodoba się ta kombinacja, ale dla mnie to wygląda na niezdecydowanie odnośnie konwencji. Z tego powodu sezon miejscami mi się dłużył, co pewnie brzmi cokolwiek dziwnie, zważywszy na to, iż ma on tylko 8 odcinków.
Jeśli pominąć cały ostatni akapit, to w zasadzie nie ma co się zastanawiać, Stranger Things jest serialem wartym uwagi. W mojej ocenie ostatni akapit zostanie uwzględniony, dlatego też pierwszy sezon ST dostaje ode mnie: 4+. Jest to wystarczający powód, by czekać na ciąg dalszy, który już został potwierdzony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz